Prose

Florian Konrad


older other prose newer

11 december 2017

Abandonicum cz. IV. - OST.

Zamęczyli go, gnoje, poszukiwacze zaginionej śmierci. Nekrogrzebcy.
- Ty - co mu jest? - pyta Kasia. Nie wiem, o kogo jej chodzi. 
- Umarli. Obaj. Klątwa esesmańskich strzyg. 
- Pieprzysz. 
Wzruszam ramionami. 
- Sama się przekonaj. Ej, ej, tylko żartowałem - próbuję powstrzymać dziewczynę. Ona naprawdę idzie w paszczę smoka, w otchłań bez powrotu.
Jeszcze trzyma mnie resztka czaru, jestem nieco bezwładny i otępiały, ciało i rozum nie umieją się zgrać, łączą się na chwilę, by zaraz znów rozdzielić. 
Cokolwiek zaszło w tunelu - musiało być wzięte z krainy bajek, znalezione na Wyspach Nieracjonalnych (za Wąchockiem- cztery kilometry, na pierwszym skrzyżowaniu w prawo; dokładniejszej lokalizacji nie znam).
Gdzie polazłaś, cholerna samobójczyni, życie ci zbrzydło?
Korytarzyk, zgodnie ze słowami herbowego skurwiela, jest niezwykle ciasny. Dorosły mężczyzna (a są niedorośli? - pyta z offu jakiś bardziej ode mnie rozgarnięty czytelnik) ledwie jest w stanie się przecisnąć bokiem. 
Przyznaję,w  ostatnim roku pozwoliłem sobie za bardzo. Tuczące wódencje, piwko, winiacze najprzeróżniejsze. A na drugi dzień - gastrofazy!
Bywało, ze na śniadanie zjadałem pół garnka bigosu. Hektolitry kalorii, latyfundia tłuszczu., góry lepkiego smalcu. Olej pod powiekami, masło w tętnicach. 
Sapię jak parowóz, postękuję, ale muszę przecież uratować biedaczkę, głupią jak gęś...
Korpus wyrasta pod stopami. Niespodziewanie. To ci siurpryza! Potykam się o bezgłowe i pozbawione nóg ciało Huberta. Zezwłok w kurtce z logiem Chicago Bulls. 
Natychmiast trzeźwieję z hipnozy. Potem staję się neofizykiem: odkrywam, że masę, pęd i energię można zamienić we wrzask. E= mckrzyk - wzór na panikę bezwzględną, atawistyczne przerażenie.
Zmieniony w kule ognia, pchany własnym obłąkańczym, gardłowym rykiem, przeskakuję truchło. 
Doigrałeś się, brachu. Oto na moich oczach rozgrywa się akcja horroru, wpierw byłą bajucha o czarowaniu, teraz - The Flor Witch Project.
Połasiłeś się na skarby, dałeś podpuścić i masz za swoje. Jakieś pierdzielone Towarzystwo Peryferyjne, otwieranie krypt, zakłócanie spokoju zmarłym... Coś mi podpowiadało, że to nie skończy się dobrze. Wiedziałem, po prostu miało się nosa.
Kasia! Jezu! Sziwo, kuźwa! Ozyrysie! Panie, panowie bóstwa - jeśli łaskawie istniejecie - oto mówi do was mały, przerażony śmiertelnik. Jakbyście mogli mi troszeczkę pomóc  - byłbym wdzięczny. Obiecuję zapalić w waszej intencji świecę, albo złożyć ofiarę, jagnię, żabę całopalną, pójść na pielgrzymkę do Hajfy, czy nawet - o zgrozo - Lichenia, ale na miłość bos... ludzką - raczcie odwrócić na moment swe światłe, świetliste oblicza i pomóc w potrzebie. 
Biegnę na spotkanie ze stadem krwiożerczych... mięsożer... 
Eryk, hipnotyzer i jedyny w Polsce dumny właściciel auta marki DiMora, leżał w przejściu. Jego widok również mnie zaskoczył. Nie często bowiem jesteśmy świadkami konwulsji dogorywającego półmózga. 
I nie była to inwektywa - ponad połowa czaszki jaśnie pana Eryka von Rufenbryster, dziedzica dóbr Himerii Nadnoteckiej, murgrabiego Moraw i Karpatii Transylwańskiej, spoczywała grzecznie obok głowy. 
Nie wiem czemu, ale rozbawił mnie ten widok. Uśmiechnąłem się widząc sukinkota w agonii. 
Dobrze ci tak! To jak patrzeć na egzekucję hitlerowskiego zbrodniarza. Lepiej - samemu pociągać za wajchę. Następuje zwolnienie blokady - jak mawiał prowadzący losowania totolotka. 
- Zdychaj! - warczę. Z nozdrzy sypią mi się iskry. Jestem wulkanem spalającym wszelkie maski. Z popiołów jakie powstaną nie da się usypać niczego sensownego. Jeśli nawet armia nawiedzeńców z pęsetami jakimś cudem stworzyłaby twarz, nieudolne odbicie człowieka, jednooką mordę - ta rozpadłaby się chwilę po zawieszeniu na ścianie. Nie da się ożywić Pompejan. 
Próbuj, potworze, którego zaraz spotkam, rzucaj mi trupy pod nogi, bryły lodu do krwiobiegu. Jestem gorący jak jądro Ziemi. Nie zgasnę nawet ... (i sto lat nie wyziębi - dopowiada przez ramię duch pisarza z bokobrodami).
 
XIII. Granice mojego milczenie oznaczają granice mojego świata
 
Blade, pulsujące światło na końcu korytarza zdaje się gadać alfabetem Morse'a. Przekaz którego nie rozumiem, jednak który przenika aż do kości. 
Głos, miękki, delikatny, nieomal matczyny. Nie przyciąga mnie ZŁE, nie przywołuje cuchnąca siarką Bestia.
- Chodź na obiad, Florciu. Zrobiłam barszcz z uszkami, fasolkę po bretońsku. Tak, jak lubisz - wręcz słyszę słowa - laurki. 
Pędzę, o ile w ogóle można pędzić bokiem, na złamanie karku. I choć zdaję sobie sprawę że to co mnie przyzywa nie jest czyste ani dobre, wylęgło się zapewne w obleśnym lochu pod kryptą - nie mogę się oprzeć. Czuję się jak dziecko czekające na szóstego grudnia. 
Co mi dasz, rubaszny grubasku? Paczkę ze śmiercią, ból owinięty w kolorowy papier? 
Jestem podekscytowany. Tak, przez całe półrocze nie dostałem ani jednej dwói, byłem grzeczny w domu, pomagałem babci zmywać naczynia, pielić grządki cholernego rabarbaru, czy innych makówek; dokarmiałem sikorki, gile, wieszałem kilogramy słoniny, by zlatywały się chmary zziębniętych strusi i pingwinów. 
Wyciągam rączki, na ile to możliwe w ciasnocie. 
Daj, dziadku z siwą brodą, puzzle z gilotyną, szubienice z klocków duplo, pistolet z kokardką - podśpiewuję naprędce ułożone dyrdymały. 
Możecie się śmiać, ale naprawdę czułem, że za moment ogarnie mnie jeszcze większy błogostan, ekstaza ekstaz, Matka Boska Orgazmiczna w różowym szkaplerzu zstąpi z lukrowanych, brokatowych niebios, by dać mi suwenir - pas szahida zaprojektowany przez Versace, albo Lagerfelda. 
I nagle - kolejny szok. No dobra - wielkie zdziwienie. Szoków miałem dość jak na jeden dzień. 
Sala balowa, hala tronowa, w której się znalazłem, miała powierzchnię co najmniej Pałacu Kultury. 
Kubatura - osiemset siedemnaście metrów sześciennych (skąd ja to wiem? otworzyła mi się pod czaszka wikipedia?). Zaniemówiłem. Wam na moim miejscu tez odebrałoby głos. 
Pomieszczenie nie z tej ziemi. Obraz przeszczepiony na żywca z ilustracji Silmarillionu. Nie czytałem nigdy tej książki, boom hobbicko - tolkienowsko - elficki nastał gdy byłem zwyczajnie zbyt duży, by czytać i oglądać fantastykę; ale idę o zakład, że muszą w niej być opisane podobne pomieszczenia.  Pomieszczenidła.
Archikatedra, podziemna bazylika pod wezwaniem Adolfa, patrona żołnierzy, nazistów i malarzy. Rokoko, barok, trudno określić nawet styl, w jakim zbudowano ów hangar. Wszystko stworzono w nieznanym mi celu. Full wypas architektoniczny, są nawet marmurowe lwy. Naturalnej wielkości. Do tego wysoki na kilkanaście metrów posąg jednookiego Atlasa z wielgachną piłką plażową na ramionach. 
Antycznawe, pseudohistoryczne rzeźby hydr, Gorgon, Scylli. Kamienne bestiarium.
Nie zastanawiam się zbytnio, po chorobę naziści mieliby budować kompleks Riese II, zaczynając od muzeum postaci z mitologii greckiej, swoistego gabinetu figur.
Rozglądam się w poszukiwaniu Kaśki. 
Statyczne, zimne postaci, na zawsze zastygłe w grymasach, kuriozalnych pozach; smoczyska prężące się do skoku, gepardy ziejące ogniem.
Ani jednej uśmiechniętej twarzy, jedynie miny wyrażające wściekłość, drwinę, pogardę. Wyglądają jak mimy, aktorzy z teatru kabuki, zamarli podczas spektaklu i wrzuceni do olbrzymiego weka z formaliną. 
Alabastrowy, szyderczy śmiech, blady rechot, że oto zjawił się pośród nich odmieniec - głupio i kuriozalnie żywy. 
- Patrzcie na kolor jego skóry! Jest taki miękki, zbyt delikatny, potrafi się poruszać, kretyn - zdają się mówić dziesiątki ust, warczeć niezliczone pyski. Wtem dostrzegam siedzącego w kącie staruszka.
Nie jest wykuty z kamienia. Człowiek, najprawdziwsza istota ludzka! Na oko osiemdziesięcioparoletni, pomarszczony niczym suszone jabłko dziadek w szarym płaszczu. Nieogolony.
- Dzień dobry - rzucam z głupia frant. Jedyne, co mi przyszło do głowy (jak należy się witać z kustoszem muzeum rzeźb cywilizacji germańsko - mykeńskiej - wie ktoś?).
- Szukasz Kasi Lipsk? - odzywa się dziadunio.
- Skąd pan wie?]
Głupie pytanie, przecież jestem po trzeciej stronie lustra, rzeczywistość rysuje mi kredkami świecowymi Don Pedro, Szpieg z Krainy Deszczowców.
Magia wyrasta z innej, głębszej. Incepcja czarów - oto siedzi przede mną kuzyn stwórcy, po kądzieli. Ciężko stwierdzić, czy zdaje sobie sprawę, iż jego gałąź drzewa genealogicznego jest bliska uschnięcia, toczą ją szrotówki kasztanowcowiaczki, albo inne szkodniki o zabawnych nazwach, jak choćby - ludzie.
To najwięksi truciciele, szczególnie niebezpieczny gatunek inwazyjny. Strzeż przed nimi podziemnego pałacyku figur, menażerii z marmuru.
Zabij człowieka, a znajdziesz świat. Wytrać populację, a otworzy ci się trzecie oko, diament wrośnięty w sam środek czoła. 
- Wszystko wiem, mój drogi - mówi facet głosem, przysięgam na wszystko, co mi drogie, na hondzinę motocompo, na każdą śliczną laskę, której nie dane mi będzie dotknąć, niewypite trunki przeróżniste, daję wam słowo - że głosem Amy Winehouse. 
- Wrócisz do czerni, z której powstałeś. Twoja blaszana dziewczyna już tam jest, czeka na brzegu morza. Płonie ruina latarni. 
Szepcz trudne słowa: antyegzamplifikacja (nie podawanie przykładów), kot (sam nie wiem, co to znaczy, chyba gatunek udomowionego lwa), wino 1/2 wytrawne. Krzycz śmieszne nazwy: wałaszenie, lewactwo, impoderabilia. Możesz nawet mruczeć ,,Mhm" - mantrę ostatniego człowieka. 
Ona nie zrozumie nic. Wchłonęła się w ścianę tego lochu - dziadunio wskazuje płaskorzeźbę. Faktycznie - coś, jakby podobizna Kaśki.
- Tez tego chcesz, przyznaj się. Już nie musisz udawać, pozować na nie wiadomo kogo. Po to tu przyszedłeś. 
Setki, tysiące rąk głaszczą mnie. Dłonie Typhonów, głowy kobr zamiast opuszków. 
I wrastam w szary, chłodny mur. Jest mi dobrze, jak nigdy dotąd. Łapy, kamienne grzywy, ślepia bez tęczówek... Zlepiam się z bielą. Jestem kropelką tuszu, która kazi kadź mleka. Od dziś, aż do odwołania, każda bajka będzie się kończyć identycznym morałem: (...)
 
 
XIV. 29540826
 
To rozdział - przerywnik. Jego tytuł - biblijna ,,liczba bestii" podniesiona do sześcianu. 
Ale - dajmy spokój numerologii, to głupoty dla ciemnogrodczyków. 
Zostawmy na chwilę mnie - oswojone bydlę, wrośnięte za sprawą czarów w podziemia krypty von Rufenbrysterów. 
Porozmawiajmy o ostatnim człowieku na Ziemi. Jak myślicie - wyjdzie z wygasłego komputera na spotkanie śmierci, opuści plastikową gawrę?
No pewnie, że nie. Zostanie tam, bezradny, umrze z głodu. Jego los jest już przesądzony.
A, zapomniałbym - wymyśliłem imię owemu nieudacznikowi, niezaradnej mamei: Florian. Może być? Kojarzące się z kwiatem. 
Kto z pań Czytelniczek i panów Czytelników jest za tym, by puentą było zmartwychwstanie głównego bohatera i zarazem narratora tej bajki - proszę podnieść rękę i nacisnąć przycisk. Dziękuję.
Kto jest przeciw? Dziękuję.
Kto się wstrzymał? Dziękuję.
A zatem zdecydowaliście. Vox populi, vox dei. 
Nasz bohaterzyna nie zostanie przywrócony do życia. Jego ciało zmieni się w proszek. Do prania, do pieczenia, w zwykły popiół. 
Wcześniej - rzęsy zmienią się w kolce. Groteskowa maska, pożyczona z zupełnie innej legendy, spocznie w lamusie na dnie kuferka.
Przejdą wojny, miną pokolenia. Z resztek pałacu von Rufenbrysterów nie pozostanie nawet cegła. 
Historia zapętliła się tak bardzo, że nie sposób dociec w niej sensu, ukrytej logiki. Dopiszcie alternatywne zakończenia. Florek zabił, a potem wykopał swą ukochaną Kasię, reaktywowane Towarzystwo Peryferyjne przekształcono w partię polityczną, która wygrała ostatnie wybory parlamentarne, jeden z czytelników tej opowiastki wpadł na pomysł zbudowania kompleksu Riese II. Właśnie kopie tunel w piwnicznej izbie.
Przenicujcie tę rozwarstwiającą się na każdym kroku historię, złóżcie na nowo. Jest ona niczym maska hebanowego diabła, totemiczny sklejuch - dzieło taksydermisty z osobliwym poczuciem humoru. 
Tymczasem zostawiam was, obawiam się, że na zawsze. 
Wracam po bezbarwnych ulicach, przez wyprane w sodzie kaustycznej zaułki, płowiejące wsie. 
Idę szary, oderwany od bajek, wyszarpany z jednej z nich. 
Potężna siła, nazwijmy ją dorośleniem, powagą, albo bardziej swojsko - zgorzknieniem, wyrwała mnie z jednej historii, nie dając w zamian drugiej. 
Jestem matowy i ogarnięty poczuciem beznadziei. Amokiem wstecznym. Erupcją lodu. Bo nikt już nie buduje domków na drzewach, nie jeździ DiMorą Natalią, o rozbijaniu sarkofagów nie wspominając. Hipnotyzerzy odeszli na zasłużoną emeryturę.
Nawet zło - jakby rozcieńczone, butelka chrzczonej trucizny (by starczyło na dłużej!).
Sześćset sześćdziesiąt sześć do sześcianu - diabeł pomnożony przez samego siebie? A gdzie tam!
Uciekłem w ścianę, dałem się wmurować, niczym tablica pamiątkowa ku czci głupiego dowódcy, zbrodniarza wojennego. 
Wracam do domu, jednak część mnie ciągle tkwi pod ziemią, inna - w nie działającym superkomputerze, kolejna - jest popiołem ze spalonych masek, bolesną ciszą, jaka nastaje, gdy podczas punkrockowego koncertu nagle zabraknie prądu. 
Jestem na pół gwizdka, unplugged, istnieję w formie zredukowanej. 
Cyklop z kaktusem w oczodole - tak siebie widzę. Egotyk zamieniony w roślinę, nosiciel igieł, poduszeczka na kolce, florozwierz. 
 
XV. Raz, dwa, trzy, próba puenty
 
Przez czas trwania tej historyjki na świat przyszło wielu złych ludzi: mordercy, kanibale in spe, urodzili się gwałciciele, terroryści, może nawet jakiś afrykański satrapa.
Widzicie, jak bardzo można spieprzyć glob w ponad tydzień? 
Czym więc jest, w porównaniu z ogromem nieszczęść, jakie będą miały miejsce, kilka kartek, które zabazgrałem niniejszym tekstem? To mniej niż nic, zło wsteczne, grzeszek tak mikreńki, że trzeba by go obserwować pod mikroskopem elektronowym. 
Może kogoś z was udało mi się nie zanudzić na śmierć? Jeśli znajdzie się taki twardziel, wręcz Übermensch, który bez większego uszczerbku na zdrowiu fizycznym (o umysłowe nie pytam - jedynie świry czytają bajki jak ta) dotarł aż tu, na kraniec świata, wodospad z liter - niech weźmie na barana zezwłoki innych czytelników. Zakopie tych, którzy mieli mniej szczęścia, nie podołali w starciu z prozą bez granic - dryfem, co nie może się skończyć, bo de facto nie rozpoczął się.
Wrzuć tę kartkę w huczącą toń, patrz, jak rozdzierają ją fale. 
Sklei się, sklei na samym dole, w krainie deliteratury, podpiekle. To nieśmiertelna myśl, idea bez początku, samoscalający się organizm. 
Teraz, powodowany ciężka depresją, napisałem niebajkę, zabawna i optymistyczną à rebours. Dziś mieszkam w jaskini, waletuję z niedźwiedziem o trzech głowach (wypchał go niejaki Toni Górski, może słyszeliście o takim artyście? Mieszkał swego czasu w domku na drzewie).
Jutro może mi się odwidzieć, wyciągnę siebie / alter ego (jak zwał, tak zwał, zauważyliście pewnie, ze on i ja to naczynia połączone)ze ściany, puszczę go w ruch, niczym kulkę we flipperze.
Dziś pozwólcie mi podrzemać między posągami bestii (wiem - średnio wpasowuję się kolorystycznie, więcej we mnie błota, niż arktycznej bieli).
Siwowłosy Toni, tknięty obłędem, kluczy w sobie tylko znanym celu. Był zbytnim prostakiem i materialistą, by w jednym kawałku dotrwać do puenty.
Nie wytrzymał konfrontacji z (tu wymyślcie imię starcowi, może być zabawne - Typewriteriusz, albo coś w ten deseń).
Huligani, celowo pisani z błędem ortograficznym, tacy podwórkowi miłośnicy zadym, rozszabrowali jedyny w kraju egzemplarz auta marki DiMora. Czego nie udało się wyrwać - spłonęło od racy. 
Szkielet karoserii do dziś straszy przed zrujnowanym pałacem von Rufenbrysterów. 
A ja śpię. Z otwartymi oczami. Bez tęczówek, bez źrenic. 
Typowy człowiek tknięty depresją.
Typowa rzeźba w podziemiach.
 
Koniec
 
XVI. Rozdzialik na doczepkę.  
 
Jeśli, jak mawiał krótkowzroczny cwaniak udający mędrca, zimno to szczególna odmiana szkła - idąc tym tokiem myślenia - stałem się gorącym kamieniem, odpornym na najcięższe nawet ciosy. 
Wiele w tym prawdy, obojętność na doczesne sprawy jak miłość, drwi, okna, głód, na cały ten kolaż zwany potocznie światem realnym, sprawia, iż noszę pod skórą nieostygły meteoryt.
Szalony taksydermista złączył mnie z kamulcem, pozaziemską bryłą bazaltu, granitu, czy licho wie czego.
Praca, mniej, lub bardziej udane związki z kobietami, bezustanna potrzeba dokonania wzniosłego czynu, podpisania się majuskułą na przedostatniej karcie historii, cała ta zabawa w dorosłość, dryfowanie na powierzchni - to tylko próby zagłuszenia myśli.
Nie uciekniesz od nich, mały, wrośnięty w ścianę Florku. Kosmiczny głaz ciągle tkwi pod skórą. Pasożyt serca niedługo przejmie jego funkcję.
Wtedy odrodzisz się, mimo sprzeciwu autora.
Jako Hydriusz Lernejski.
Albo zwykły dupek.
 
Finito. Definitywnie.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1