26 march 2015
Jeden Dwa Trzy Cztery
Siedzi nad filiżanką zimnej, jagodowej herbaty. Przygląda się Murzynkowi z opakowania. Znów nuci Vivaldi'ego. Takie zawieszenia zdarzają mu się coraz częściej. W popielniczce zgliszcza ostatniego maila. Kto dziś jeszcze pisze listy? Dlatego wydrukował i spalił, w akcie dezaprobaty dla tego smutnego faktu, ale i z powodu treści. A zaczęło się, jak w baśni: kolorowa dziewczyna i ciekawy jej atrybutów chłopak. Panna-odludek i samotny jeździec. Spotkali się przypadkiem. Poznawali powoli, smakowali, jak lody Calypso, obsypane kakaowymi wiórkami. Nie było zbyt słodko, może dlatego każde kolejne liźnięcie trącało prawdziwą ambrozją?
LATO. Rozsmakowywał ją delikatnie, bez pośpiechu. Lubił intonować sekwencje, a nawet całe treści. Rozcierał o podniebienie, wyobrażając sobie czym smakuje od środka. Co mógłby wyprawiać językiem, poszukując jej punktu Gie. W fantazjach staje się mężczyzną, zdolnym przenieść syzyfową górę bliżej Arki Przymierza, która na wieki utknęła w górskim masywie. Syzyf jest odkrywcą, a on kolejnym Noe. W czasie potopu, wywołanego nie gniewem bogów, ale jej rozkoszą, zabiera ją do łodzi. Palcami otwiera niejeden wewnętrzny ocean i swoją męskością defloruje nieopisane głębie. Przy udziale wszystkich członków dopieszcza buzujące wulkany, żeby erupcja sięgnęła stóp. Jest jego nie do końca zdobytym szczytem, bezludną wyspą, o której zawsze marzył. Akwenem koralowców, nabrzeżem Piętaszka, Różą Wiatrów i kapłanką Neptuna. Syreną, której pozwala śpiewać, nie dbając, że powiedzie go na mieliznę, gdzie bezpowrotnie utknie. Albo będzie prowadziła ku bezdennej toni i może zostanie mu odebrane światło, potem oddech. Z nią mógłby pobłądzić i na bezdechu, a nawet w całkowitej ciemności. Byleby pozostałymi zmysłami czuć, że oto jest w posiadaniu: zmierzwionego buszu włosów ponad dwoma błękitami, w którch można zatonąć od pierwszego spojrzenia. Wie, że tylko jemu jest dane rozczesywanie kosmyków, opadających na wydatne pagórki, u brzegu pszenicznej niwy. W jej kolebce tylko dla niego pulsuje padołek. Poniżej upragniony ogród na wzgórku, gdzie w dolinie rozkosznieje strumyk. Po nieckach i krągłościach posuwa się coraz niżej i niżej, żeby się upewnić, że teraz ona już nie tylko serce ma gorące, ale również stopy.
Kolejną WIOSNĄ w różowych wnętrzach zasadzi nowe życie, posieje ziarno, z którego wyrośnie jarzębina, odporna na zmiany klimatyczne. Tak, w oczekiwaniu przetrwają do JESIENI. I kiedy zazdrosny Zeus przeniesie hen syzyfową górę, targając ich łodzią aż po Arktykę, jego osobista Atena wyskoczy z genialnym pomysłem zamieszkania w krainie wiecznych mrozów. Wtedy wybuduje ciasne igloo, żeby ogrzewali się własnymi ciałami. Gorętsza połowa zadba o drzewo, otulając je oddechem, pachnącym kosztelą i dociepli ostatnimi, kiedyś zdjętymi koszulami. Porzuconymi tylko dla niego i przez niego tylko dla niej. Jarzębina obdaruje ich soczystymi owocami, wyjadanymi z ust. I będą szczęśliwie trwać przy sobie, pomimo przejściowych ciemności. Razem stawią czoła przeciwnościom losu. Zagrają na nosie kapryśnej pogodzie i złośliwemu Olimpowi. Przetrzymają ZIMĘ, głód i chłód dzięki splecionym dłoniom, pocieraniu noska o nos, ciała o ciało, chuchaniu na swoje płodne drzewo.
Tymczasem siedzi nad filiżanką zimnej, jagodowej herbaty. Przygląda się Murzynkowi z opakowania Calypso. Wciąż nuci Vivaldi'ego. Rozsmakowuje swoje zawieszenie. Patrzy na pełną popielniczkę. Tęskni za czasami, kiedy pisano listy. Czuje gorycz w ustach. A wszystko zaczęło się od języka i na jego nieoheblowanej strukturze zakończyło.