4 january 2011
Nie lubię gór
Nie lubię gór- powiedziała i trzasnęła drzwiami.. . dla
czego nie lubi? Za wysoko..? Boi się ,
ze zajdzie za wyżej niż wypada.. ze się
zapędzi, ze powtórzy całą tę
historię, z wierzą Babel..? okrutnie bała się
popełnić błędy tam , gdzie ich obecność jest jak najbardziej
niewskazana!. Kiedy odejdzie.. będzie chciała być na dole czy w górze.. kiedy
odejdzie? Zostawiając wszystko... za niczym się nie oglądając.. tak po prostu
jak opuszcza się rano lóżko, nieuporządkowana kuchnie, mokra łazienkę.. i to wszystko
pozostawiając za sobą... wkładając klucz w zamek, po prostu odchodząc . Lecz
ona już nie wróci tak jak wraca się pod wieczór do tego samego ,
nieuporządkowanego mieszkania. Kto wie jak będzie wyglądało jej nowe
mieszkanie?!
Nie dało
się patrzeć w jej oczy. Głębokość jej spojrzenia była nie do zwyciężenia ,
zabójcza.. lecz było coś , co kazało , co
kurczowo, trzymało głowę i oczy zwrócone w kierunku, jej oczu. Tysiące
już razy, chciałam wkraść się , na ich
drugą stronę. Na co bym się natknęła? Być może potknęłabym się o wspomnienia,
wrośnięte w siatkówkę, nie dające się przedrzeć, do dalszych , być może z
przeterminowaną, datą ważności, wspomnień-
kolących jej dusze, serce..
Ludzie , gdziekolwiek, pójdziesz towarzyszą ,
ci ! nie wiedzieć czemu..! co o nich myślisz..?
nie wiem co mam myśleć, o nich kiedy ranią i kiedy są szczęśliwi, i
kiedy wcale tacy nie są..! mam nadziej , ze wlanie tak jest także z Tobą..! i , że się teraz uśmiechasz.. ze
jesteś w miarę, uśmiechnięta.
Są chwile, kiedy wcale nie ma się ochoty
śmiać, kiedy wszystko co robisz staje się zaprzeczeniem , twej dotychczasowej
pracy.. twej twórczej pracy! Kiedy łzy
pieczętują ból. I kiedy cały ten most, który przez jakiś czas ciężkiej pracy
,udało ci się trochę zmniejszyć, staje , się po chwili , znów tym samym, a
nawet i większym mostem.
I są chwile, kiedy naprawdę nie masz z kim się podzielić,
już nie tylko smutkiem , ale i ..
radością... wyobrażasz sobie nie mieć z kim się podzielić radością? a ja znam takich ludzi. Wczoraj go spotkałam. Uśmiechnięci ludzie,
przechodzący co chwila koło mnie.. i
słonce.. które świeciło.. to wszystko dawało powody, do radości. Lecz nie jemu.
On nie miał żadnych powodów do radości. Nie miał się z kim nimi podzielić..
miał za to łzy w oczach. Łzy tak błyszczące. Walczył z ich drżeniem, przed
obawą , iż upadną, zauważone. Patrzył w dół, lecz kiedy przyszło mu spotkać się
z innym wzrokiem, na jego twarzy natychmiast pojawiał, się uśmiech. Niczym nie
różnił się od innych, niczym! Przyglądałam się mu przez dłuższy czas, nie
chciałam , żeby mnie widział, a zresztą i on nie bardzo miał na to ochotę.
Zachód był
tego dnia, inny, doskonalszy , bardziej czerwony, bardziej niż kiedykolwiek, jej oczy zdołały dostrzec.
Zapatrzyła się w tę płonącą kulę, torturując tym samym swoje oczy nadmierna
jasnością. I im dłużej tak trwała w tym zapatrzeniu, tym miej widziała..
widziała, jedynie rozmazaną czerwoną plamę, gdziekolwiek skierowała swoje oczy.
Więc być może to jest właśnie sposób, na bolączki , jakie
niesie ze sobą każdego rodzaju, depresja.? Być może w ramach terapii, powinno się takich desperatów zamykać na tydzień w wesołym miasteczku, by
tak jak i podczas tego ognistego zachodu słońca ich oczy , zmęczyły się tą
radością tak bardzo by nie były w stanie widzieć, już nic innego poza tą
gorejącą , radością, gdziekolwiek, by się nie spojrzało?!
Uśmiechnęła się. Sama do siebie..! tylko dla tego , iż nie
było koło niej nikogo z kim mogłaby się tym uśmiechem, podzielić, oddać go
choćby i w całości, nie pozostawiając nic dla siebie. Niczego nie chować.. tak
bardzo chciała dzielić się tą radością, swym
odkryciem antidotum, dla zniewolonego depresją świata, który każdego dnia, dawał jej o sobie znać.
Podniosła z
ziemi porozrzucane kartki, zabrudzone jej myślami i chowając niedbale , do plecaka , spojrzała
jeszcze raz w górę. Niebo było już spokojne i ciche.. tylko jej oczy zamglone,
zalane cichym oceanem. Łzami samotności. Pomyślała wtedy o tysiącach domów, w
których znajdowali się ludzie, z przyklejonym ,starannie sztucznym uśmiechem i
drżącymi wargami, z obawy że ktoś mógłby odkryć smutek, tak starannie kryty.
Smutek, od oglądania , którego, oni sami już odwykli, przed , którym tak samo
drżały im wargi.
I szła już
do domu.. kopała kamienie... kopała prawie tak samo jak wtedy , kiedy
dowiedziała się, że ta właśnie czynność
kojarzyć się jej będzie już
prawdopodobnie na zawsze, z utratą kogoś
jej bardzo bliskiego. Bliskiego, a zarazem tak mało jej znanego.
To samo kopanie, o którym na myśl , robiło się jej jakoś
nieprzyzwoicie pewnie.. ciepło.. radośnie.
Kopanie
kamieni.
Kamyczków. Tych maleńkich, tych , które tak naprawdę, same
wpadają pod but, niezauważalnie... nagle.
I tak samo nagle poczuła, że jej życie jakieś puste się
zrobiło. Nawet nie potrafiła ustalić, od kiedy trwa ten stan.
Otworzyła
pokój. Wchodząc spojrzała na zwiędnięte róże.
.. pamięta ten dzień..
latarniane słońce, oświetlające już opustoszałe ulice. Gdzieniegdzie
tylko widać bezdomnego pochylającego się spokojnie, bez pośpiechu (gdzie mają
się spieszyć?) nad śmietnikami. Przerażała ją i koiła ta cisza. Ten spokój,
podmuch , niczym niezmącony wiatr.. puste ulice.. biegające dzieci.. pozamykane
sklepy, witryny, oświetlone cienką strużką światła, jakby znużone całodziennym wystawianiem,
siebie samych na badawcze spojrzenie
przechodniów. Zmęczone całodzienna prezentacją samych , siebie. By w efekcie,
stać , się kolejną łzą wzruszenia, na czyimś wysuszonym od samotności ,
policzku.
I szła wtedy patrząc na to
wszystko ,w milczeniu . A ciszę przerywał tylko dźwięk spadających łez. Cicha
modlitwa, nieporadna: ” ..dzikość w moim
sercu... nawet nie Wiesz jak , trudno ukryć ją, zdusić ją! Obłęd w moim sercu.
Boże pomóż mi , złamać strach, złamać wstyd...”
..róże które zwiędły. .sprawiły ból w jej sercu. Upewniły o
samotności, bezsilności.
Ale jest.
Tak zwana ostoja spokoju.. cisza, bezpieczeństwo, układ liter: D O M...
(....)
Stanęłam na środku... czułam zimno kafelek pod
stopami. koloru metalowego. Dlaczego
metalowego? Metalowego, bo siwy pachnie starością. Bo siwego się nie używa, ma
się go za darmo, jak tandetne podarki na bazarze rozdawane od nachalnych
akwizytorów, jako niema zapowiedz ponownego niechcianego spotkania. Przychodzi
do nas pani starość z pękiem siwych włosów.
Uciekam od niepokoju jaki się we mnie rodzi.
Czuje zimno. Przechodzi od stóp, dotyka palców, dotyka
ramion, wieje metalicznym wiatrem, po oczach wieje. Już jest, kłuje siatkówkę.
Ci, których uważa się za tych o
zimnych sercach, uciekają w radosne barwy, kryją się w ciepłych mieszkaniach.
Kłamliwy ekshibicjonizm na rodzinnych fotografiach, wyjmowanych z drewnianego
pudełeczka, stojącego na kominku. Płoną żarem. Płoną. Miłość płonie. Pożądanie.
podtrzymywane płomieniem jaki tli się nerwowo w kapliczkach domostw do, których
przychodzą ci z fotografii, jakby raz jeszcze chcieli odnowić swoją przysięgę,
wodząc oczy na pokuszenie. Rozpalają tęsknoty za sobą, widniejących na
zdjęciach roześmianych, radosnych, szczęśliwych... na kominkach u kogoś innego
w domu. W innych ramionach.
Myśli uciekające nie dają się
zatrzymać. Zabawne jak ciągną nas w miejsca ,tysiące razy wyrzucanych, ciągną
nas do zapachów jakie zapomnieć chcieliśmy, jakich wyrzekliśmy się świadomie i
dobrowolnie na rzecz własnej złudnej radości i szczęśliwości, błagając przed
snem o ich w nim obecność.
Przechadzam się w kierunku
okna... zerkam na zginającą się stopę, bezmyślnie idę. Bezmyślnie czuję,
bezmyślnie widzę. Włączona bezmyślność w pakiecie startowym.