18 april 2012
Magia „Tary”, czyli spotkanie z Magdą Tarasiuk i jej pierwszą książką
Dzień, pomimo swojej nijakości, zapowiadał się ciekawie. Wiedziałam, że Magda ma jakiś plan. Tajny plan. Nawiasem mówiąc, nie lubię niespodzianek, ale znając Magdę wiedziałam, że niezależnie, co wymyśli, musi się dobrze skończyć. Musi, bo taki ma scenariusz - nie do odrzucenia. Ale… po drodze do szczęśliwego finału może być różnie. I tak właśnie się zaczęło. Weszłam nieco spóźniona. To znaczy nie na spotkanie, ale później niż wcześniej ustaliłyśmy. Magda jeszcze nie wie, że ja zawsze się spóźniam. Zawsze i wszędzie. – „Maguś, przepraszam, wszystko dobrze?” – pytam zaniepokojona. – „Nie, nic nie jest dobrze.” – Magda wyraźnie roztrzęsiona ledwo opanowuje emocje. Ktoś wyłamał się ze scenariusza. Kinga, z którą wszystko omawiałyśmy, nasza siostra od wszelkich dziwnych opowieści, rozchorowała się i nic z ustaleń nie zostało przygotowane. Ot, samo życie. Przytulam ją najczulej, czując, że niewiele mogę już zrobić. – „Zobacz, przyszło tak dużo gości, jesteś ty i nic innego się nie liczy.” Ogarniam wzrokiem salę. Nie jest tak źle, stoliki może nie w odpowiednim szyku, ale całkiem jak należy, z kolorowymi serwetami szczerzą się wesoło kompletem filiżanek w towarzystwie dymiących dzbanków. Na talerzykach czekają kruche ciasteczka. Tłok, ludzie znani i nieznani zagospodarowali sobie miejsca i odnoszę wrażenie, że czują się tu jak w domu. Znajoma magia Mikroklimatu. Ekspresowo witam się z każdym z osobna. Och, powinnam przyjść jednak wcześniej, by mieć czas na zapoznanie. Rodzina, znajomi i przyjaciele Tary – zaczarowane figury, biorące udział w jej magicznym świecie. Rafał Czachorowski (wydawca RTC, redaktor i poeta), prowadzący spotkanie, ogłasza rozpoczęcie.
- Jak doszło do wydania "Tary"? - Tu Magda, ku mojemu zaskoczeniu (lub wcale nie), zaczyna opowiadać o trudnościach, o sporach z wydawcą o każdy szczegół. Nawet kilkakrotnie użyła określenia kłótnia. Boszzz. Przeszedł mnie dreszcz. Znam te kłótnie, przeżyłam raz taką, ledwo. Otóż Magda kłóci się, że tak powiem „niemo”, czyli bez słowa. Zwyczajnie milknie, co powoduje przerażony natłok myśli u rozmówcy. Lawinę słów wyjaśniających, tłumaczących. Palce skrobią po klawiaturze, rozmowy zawieszają się na kilka godzin, aż wreszcie następuje przełamanie. - „Wiesz, bo ja nie nadaję się na autorkę. Zwyczajnie. Nie będę więcej pisać i już.” – kończy definitywnie owe spory. Kończy, bo przecież i tak wiadomo, że pisać będzie. Będzie, bo taką ma naturę – pisarską. Bogdan Zdanowicz, słynny bezet z „zieleniaka”, czyli portalu literackiego poezja.org, musiał swoje przejść, by wydać w końcu tę małą, uroczą książeczkę z opowiadaniami. Opowiadaniami, które same się czytały. Czytały tak, że zawsze czekało się na kolejne i kolejne i kolejne.
Dalsza część wieczoru przebiega miarowo. Magda wciąż jeszcze wytrącona z równowagi zachowuje nadzwyczajny spokój. Mówi drżącym głosem, ale mówi. Jak dobrze, że mówi . Zaczęła od wierszy, bo pomimo swojego narracyjnego charakteru kocha jednak wiersze. Tak bardzo jak imię Marek – imię swojego męża oraz rozśpiewanego Marka Grechuty. Gdy na nią patrzę, czuję niezmiennie zapach mandarynek i pomarańczy. Potem oczekiwane opowiadania. Zabawne, mądre, absolutnie subiektywne opowieści o Warszawie, o dzieciństwie, przygodach z młodości. Chwytające za serce opowieści dojrzałej kobiety posiadającej w sobie ten pierwiastek ciekawości wobec ludzi niezwykłych. A może tę niezwykłość w nich dostrzegając - tworzy? Kto wie, prawda przeplata się z fikcją. Jedna z zagadek zostaje rozwikłana. Adoptowany, dorosły syn z opowiadania „Groszek” okazuje się prawdą. A właściwie to odwrotnie - przeuroczy chłopak adoptował sobie dorosłą, choć nieco zwariowaną matkę, pomimo, że rodzoną posiada, a nawet kocha, co wydaje się oczywiste w przypadku wymyślonego chłopca z opowiadań Magdy. Chmm, albo jakoś podobnie. Marcin Gałkowski, bo tak się w rzeczywistości nazywa, wraz z Piotrem Marciniakiem na zakończenie dadzą koncert gitarowy. Ten wątek profilaktycznie ucinam, bo mógłby nie mieć końca.
W pewnym momencie na sali padają skrzyżowane pytania. Poczułam się wywołana do tablicy, choć przecież jestem tylko widzem. Widzem dosłownym. Skupiam się na robieniu zdjęć i słucham trzy po trzy, bo i tak znam większość historii. Straciłam wątek. Panujący nad całością Rafał Czachorowski spokojnie przechodzi nad zamieszaniem, jak gdyby nigdy nic, i pyta o tajemniczą postać HAYQ, mającą udział w stworzeniu książki. Na temat HAYQ sama nadstawiam uszu. Postać uparcie utrzymująca swój status incognito, mistrz krótkiej formy, także haiku. Małomówny rozmówca. To on skłonił Magdę do pisania, to znaczy pokazał jej, jak zamienić słowne opowieści w tekst. Przekonał, że nie mogą sobie tak biegać z ucha do ucha samopas, że czas im wydorośleć i one chcą być zapisane, by nieść się do ludzi znacznie szerzej. Miał rację. Są czytane, są pochłaniane. Bezpretensjonalne, zwyczajne i cudowne. Przygotował Magdzie także oprawę graficzną książki, czyli był z „Tarą” od samego początku aż do końca. Szkoda, że go tu dziś z nami nie ma. A może jednak jest gdzieś w tle?
Opowieści gonią opowieści. Czas leci, już minęły dwie godziny, podobno trzy a spotkanie wre. To nic. Prowadzący, trzymając w ręku plik tajemniczych kartek, otwarcie zapowiedział, że wieczór ten potrwa trzy dni. Nie bardzo wiem, o co chodzi, bo znów straciłam wątek, ale w takim gronie wszystko jest do przyjęcia i wszystko przecież możliwe. Przerwa na papierosa. Ja też wyjdę rozprostować kości i zaraz wracam do relacji.
Po przerwie zaczęła się część dedykacyjna. Pamiętam Magdę, gdy nie pisała jeszcze wierszy. Jej towarzyska obecność na „zieleniaku” spowodowała, że uwierzyła w siebie i wielu innych też, również w siebie. Piękne są te wzajemne relacje, w których potrafimy dzielić się tym, co dobre. Doradzać, zachęcać, motywować. Postawa Magdy zdaje się potwierdzać zdanie, że świat jest taki, jakim go sami tworzymy. Przyciąga prawdziwe indywidualności. Przywołane z pamięci otrzymują wiersze napisane specjalnie dla nich, ręcznie, na wydrukowanych na tę okoliczność kartkach z „Tarą”. Ania Ostrowska, Jola Zarębska (Anna Para) , Krzysio Kurc (we własnej osobie), Rafał Grabiec (Pan Biały), Marek Sztarbowski (Boskie Kalosze albo Wstrentny – w zależności od humoru). Siedzę, a raczej chodzę tu i tam coraz bardziej niespokojna. A więc zapomniała starego Beatusa, którego kiedyś przygarnęła. Bo przecież wiadomo, że Magda wszystkich przygarnia, koty nudzące się niezmiernie, a szczególnie początkujących poetów. Wobec nich posiada prawdziwie macierzyńską cierpliwość. Stare wypłowiałe kocisko przeszło jednak do lamusa, bowiem wygląda na to, że wieczór powoli zbliża się ku końcowi. I oto Magda zwraca się do mnie w kilku ciepłych słowach, już nawet nie wiem, co mówiła, ale ważne, że pamiętała. Otrzymuję wiersz o wywoływaniu z cukiernicy śpiącego w niej ślimaka. Mojego ślimaczka. Wywołuje się go pukaniem srebrnej łyżeczki o wieczko. Litery rozsypują mi się w oczach. Maguś, wiesz, że nie słodzę. On może jeszcze spać w tej cukierniczce. - „Trzeba słodzić” - zdaje się mówić Magda – „w cukierniczce może czasem drzemać cały świat”.
Wieczór autorski wieńczy czytanie chyba najzabawniejszego opowiadania: „Legendy róg Baśniowej”- po hiszpańsku. To nic, że nikt z nas nie zna hiszpańskiego, tak samo, jak nie ma znaczenia, że takiego rogu ulic w Warszawie trudno się doszukać. W tłumaczeniu i wykonaniu Marka Walczaka, przyjaciela domu Magdy, brzmi melodyjnie i z wigorem, czyli prawdziwie po hiszpańsku. Po polsku z podziałem ról na dwa głosy: Jolanty Zarębskiej i Inesy Kruszki , które od początku użyczały nam ich z wdziękiem. Słynne już dialogi z charakterystycznym „o, Królowo” wywołują spazmy śmiechu. Goście ryczą, każdy śmieje się mimowolnie. Paweł pochichując w sobie, Ania bez opamiętania zaraźliwie uroczo, Krzysiek udaje, że wcale się nie śmieje, choć mam wrażenie, że zaraz pęknie. Wiedziałam, że spotkanie z Magdą musi dobrze się skończyć. Zawsze tak jest.
Niezwykłe spotkanie, pełne pozytywnej energii. Dobrze było poznać nowe twarze znane tylko z ników, spotkać się znów w fajnym gronie. Przybyli nie tylko autorzy publikujący na orgu, ale też na Trumlu: Małgosia, Wiesiek z Dorotą, Milena, tajemnicza Dal, Ania z Jarkiem, enigmatyczny Paweł P. – kolejne indywidualne wszechświaty. Są też tacy, którzy utrzymują swoją anonimowość, Bachencja, Marzena, a także tajemniczy, których nikt nie zna. Szczupłą postacią w czerni okazuje się być Piotr Boruta, aktor. Pewnie dlatego tak umiejętnie wpasował się w tę bajkę. Obok niego w szarym sweterku przysypia kolega, krytyk teatralny, którego tożsamości tak uparcie poszukiwałam na facebooku. Przyszła też Beata Białek, nasza kobieta - anioł. Marianna z Alicją, siedzące obok wnuczki na parapecie, chrupały cichutko kruche ciasteczka, po czym ulotniły się po angielsku.
Wszyscy goście otrzymali na pożegnanie zakładkę z „Tarą”. Na niej tracące szczegóły kadry z zaproszenia. Metaforyka - proza, czy grafika, wszystko może być poezją.
Po spotkaniu dowiaduję się, o co chodziło z tymi pytaniami. - Na kartkach był zapisany przez Magdę scenariusz spotkania, na 10 stronach A4! Plan faktycznie szczegółowy i nad wyraz ambitny. Magda pełna wiary, że to, co zapisane musi się spełnić, a Rafał - mistrz improwizacji, a jednocześnie rzeczowy realista. To dlatego te kartki tak fruwały, robiły zmyłki i uniki - przecież weszły w skład kolejnych ożywionych zapisków Magdy Tary Tarasiuk. Tara, tara, tara. - Było magicznie, dokładnie tak, jak miało być, tylko wcześniej jeszcze nikt o tym nie wiedział.
Warszawa, klubokawiarnia Mikroklimat, 14 kwietnia 2012