14 february 2012
Z okna bez szyb
Z okna bez szyb.
Długi
drewnopodobny blat stołu upstrzony licznymi ranami od noży i
tasaków. Przy nim jak nieodłączni bracia cztery taborety.
Ascetyczne i niedostępne jakby stworzone dla sępów, które
zlatują się w porze obiadu. Całość, stół i taborety
ustawione pod oknem bez szyb. Ramy są poplamione i porysowane jak
dusze jak widok z trzeciego piętra, który nigdy nie jest
widokiem czystym i zadowalającym. Jak farba co złazi z
niechcianego dnia. Każdy ułamek zieleni przyczepiony do
strzelistych topoli niknie w rdzawych kolorach jesieni.
Początek,
poniedziałek.
Dzieciak
z kolorowym bohaterem rysunkowym właśnie spadł z huśtawki.
Otrzepuje ubrudzone spodnie i dopiero po chwili zaczyna płakać,
trzymając wykręconą rękę w nienaturalny sposób. Płacze
wyje i wyje wiatr przez który biegnie jego matka. Czarne
rozwiane włosy, kloszowa spódnica w czarno- białe kwadraty,
zielony płaszczyk, zgnito- zielony szeleszczący zniewagami, gniewem
ale i tym dobrym słowem. Krzyk nadal płynie, przepływa przez
uschłe badyle w niebo na którym ukazało się słońce.
Przemówiło ?. Nie to radio wszechobecne i niemilknące w
słowa i lęki rozciągnięte w pajęczej sieci.
Powieki
zamrugały, łyk czarnej jak smoła kawy. Ciepły płyn z osiadłymi
na ściankach szklanki drobinami, co za inteligencja. Kilka liści
odpadło, gałęzie pomachały im na pożegnanie. Świszcząc la
caccurca jak na meksykańskim pogrzebie. I jak tu nie zanurzyć ust w
tej pieśni. Ucałować nawałnice myśli w czoło, a jednocześnie
nie odczuwać chłodu jaki bije od białej postaci jaka kroczy na
przodzie procesji. I jak uniknąć jej rozwartych ramion z lepkimi
roztrzęsionymi palcami, w których pobrzękuje stado czarnych
tłustych much. Ich malutkie cielska tłuką w nie istniejące szyby.
Zamknięty dla świadomości obszar płaskiej powierzchni lodu. Chcę
uwięzić całe to stado, nakryć kloszem. Zamknąć w słoju i
ukisić. Lecz po co?. Po co stukać obolałymi rękami w bramę którą
już dawno opuścił odźwierny. I tak będzie to ciche trwożliwe
drapanie po framudze. Samotny i jakże samolubny odruch pychy. Bo to
żadne bohaterskie zmagania na rozszalałym morzu, czy wśród
rozpadlin ciemnych wąwozów, szczytów wulkanów.
Lub czasami wszystko naraz. Tylko że w ciepłej i przytulnej
kabinie, wilgotnej ciepłej lepkości, kiedy ciało zanurza się w
spienionej zapachem ziół białej wannie.
Znowu
płacz. Płacz psa potrąconego przez samochód. Płacz koni
wyrwanych ze stepu z nędznymi oczami prowadzonymi na rzeź. Znowu
płacz, radość. Następne stado koni onieśmielonych przez ludzi
Skarcona
rączka trzymana bezwładnie przez miłośnika kreskówek nic
nie mówi. Ale twarz chłopczyka ze spuszczoną głową
otoczona jest bólem. Bólem matki i jego własnym, bólem
rozbujanej huśtawki, bólem spadania, bólem życia z
tym bólem...
Na
kuchni gar zupy mało przyprawionej. Szukam smaku. Szczypta ziół
prowansalskich, szczypta francuskiego smaku. Miast kminku, bazylii,
pieprzu,soli, czosnku, cebuli. Miast smaku przed prowansalskiego,
przed smakowego...
Kobieta
płakała, szachownica jej spódnicy poruszona niezdarnie
przewróciła wszystkie figury stworzone przez wiatr, partia
była skończona. Jak w ogóle się zaczęła. I kto grał
białymi a kto czarnymi.... To bez różnicy.
Wypłowiałe
sepy spływały z nieba. Ich potężne skrzydła łopotały w ciepłym
powietrzu. Przysiadły na parapecie, po czym skrobiąc pazurami po
metalu wlazły do środka. Ich ciała kiwały się na boki, jak
pijane, podnosząc wysoko nogi makabrycznie śmiesznie. Ale zawsze
tak samo. Przysiadły na taboretach według hierarchii. Przy szczycie
stołu zasiadł największy. Miał rudą brodę i chyłkiem zerkał
na gar stojący na piecu. Szare oczy jaśniały jak tylko można
sobie wyobrazić jaśniejącą szarość. Obok po prawej siedziała
długoszyia łabędzica o żółtocytrynowym dziobie. Dumna i
obrażona takim zaproszeniem do stołu. Wis a wis jej oczu siedział
pochylony młodzieniec, oprószony siwą kryzą piór,
który łkał w rąbek serwety. Czwarte miejsce było puste,
ale nie czekające. Może nawet bardziej zajęte niż puste. Kelner
leżał pod stołem i mamrotał cicho modlitwę.
-Jezu
Chryste...-
Ustawiono
talerze, ciężkie niebiesko lśniące. Po chwili parowały
przyjemnie, roznosząc kaloryczną woń.
-Jezu
Chryste. Boże który....-
Dzioby
pochyliły się nisko, natarły. Młodzieniec płakał.
-Nie
będę jadł jest za gorące-
Zgniłozielony
płaszcz ustawiał rozrzucone pionki.
-Dziesięć
ruchów, dziesięć figur wraca na miejsce. Jeszcze
dwadzieścia dwa i można zaczynać partię-..
Oszalała
karetka wpadła pomiędzy usychające klomby i wyła przeraźliwie.
Wykręcona ręka drgnęła, obróciła wokół własnej
osi bez bólu. Chłopiec upadł.
-Znów
te pchły w twoich piórach synu jak ci nie wstyd-
Ból
przywołał jego dawną postać, radosną i niewinną postać kiedy
śpi.
-Gdzieś
ty się szlajał, te pchły-
Nosze
ugięły się nieznacznie, znikomość ciężaru jaki niosły
spowodował że przybrały kształt uśmiechniętych ust.
Sanitariusze biegli unosząc ciało jak zjawy.
-Jezu,
konie cwałują po łąkach inne w oddali pasą pilnowane przez psy.
Nad szczytami drzew błękitny szlaczek równiutko odcinał ich
perspektywę płaskim cieniem. Na niebie kołowały sępy w ciasnym
kominie powietrza. Po chwili rozlatując na wszystkie strony świata.
-Czy
ktoś cię okłamał-.
Zapach
lekarstw świdrował nieznośnie nozdrza, a porozrzucane przybory
walały się po podłodze karetki.
-Zaczynasz
bo masz białe-
Zmywanie
garów zmienione w modlitwę. Mdły zapach przypalonych
ziemniaków i białe kości pozbawione nawet szpiku.
-Zamieniamy
się kolorami-
Żwir
strzelił spod kół karetki, zabębnił na podwoziu albo znikł
w uschłej łamliwej trawie.
Taborety
lśniły czystością, lśniły modlitwą kelnera. Cyfrą dwanaście
lub dwunastą częścią jedynki. Na pewno nie tajemnicą, nie ważne.
Tajemnicą bez słowa, kilkoma kroplami łez.
-Chryste
zaszczepiony przeciwko ospie. Przybądź do tej ospowatej wioski.
Wejdź i zasiądź z nami do wieczerzy.-
-Posuwaj
figury bo poszczuję cię psami-
-Wyłącz
koguta. Wyrzuć przez okno. Niech zeżrą go te parszywe psy.-
-Halo-
zaterkotał telefon.
-Halo-
grzmiało po cieniutkich drutach, rozpostartych na tle nieba i gdzieś
oddalających się sępów.
-Halo
kto mówi-
-Zgłoś
się wreszcie biały na punkcie kontrolnym-
-Zgłaszam
się biały. Co jest czarny-
-Zbijam
konia i goniec wychodzi na czystą pozycję. Rusz głową nie chcę
kończyć partii tak szybko-
Telefon
dzwonił natarczywie, wszystko drżało od metalicznego dźwięku.
Kelner przerwał modlitwę.
-Słucham-
-Jest
wietrznie, bardzo wietrznie. Pozamykaj co się da. I pilnuj aby nic
nie zwiało z balkonu. Uważaj aby cię nie zawiało, okręć szyję
szalikiem i włóż czapkę jak będziesz wychodził. My
wrócimy jak zwykle na kolację.-
-Halo-
Obraz
huśtał się w dwie strony a może to dwie strony się tylko
huśtały. Pewne było tylko to że oczy nie mogły złapać
równowagi. Stałej pozycji z której mógłby
cokolwiek wywnioskować. Być pewnym tego o czym teraz myśli.
Wysoka
trawa. Kilka zajęcy rozszarpanych przez kosiarkę rotacyjną, tak
blisko naszego domu. Krwawy zachód słońca szukający ratunku
w ceglanych murach. Twój oliwkowy sweter, zamszowe trzewiki
zabłocone i dziurawe od biegania po polu. Brudne dłonie ratujące
życie pozostałym szarakom. I dzikie ujadanie bezpańskiej sfory. Co
rozszarpuje, rozrywa na kawałki nie tylko twoje serce. Ale nogawki
spodni naszą miłość. Głos który brzmi trwożliwie w
czterech ścianach podwórka, który szuka wyjścia z
samotnego kręgu. To nie kiełbasiane odległe uczty podczas pikniku
ani wycieczka do wielkiego miasta. A fruwające futerka i kłaki w
powietrzu wraz ze świeżo skoszoną trawą.
Zegar
wybił dwunastą. Wbijał w głowę wskazówkę, może
wieczność. Którą braliśmy do rąk z wdzięcznością.
Tylko dlaczego tak pochopnie, tak niecierpliwie, ciała odsunęły
się od siebie. Dlaczego serca ukryły swoje uczucia. Strąciły w
przepastny rów, opadający w mrok. W mieszaninę kamieni,
gliny. Tłuste podłoże ziemi po której się stąpa. Na którą
się upada i z której się podnosisz. Ziemi twego serca.
Krzywej i bez żadnego jeszcze promienia. Po której błądzę
do tej pory.
Pusty
taboret lśnił w pełnym słońcu. Dzień wyczekuje kiedy cień
przekroczy ulicę. Odprowadzi przechodniów kilka metrów.
Po czym zniknie, żegnany głosem drzew kiwanych przez wiatr. Pusty
cień jak dusza bez ruchu, oszalałego tempa. I znów cień
sępa choć to tylko cień kruka. Odbicie co nie toleruje swojego
pierwowzoru. Ale i tak po pewnym czasie zatoczy koło aż stanie się
tym i tym.
Morze
faluje, zielone grzywy ziejącego zielska uderzają o najwyższe
szczyty. Na zboczach tych szczytów, zdradliwych i chybotliwych
ścieżkach. Zaciśnięte dłonie otwierają się jak mogą
najbardziej. Chcą utrzymać jakoś podskórnie tak przepiękny
widok. Szare załomy biją po oczach, oślepiają. Oślepiają i
okolicę w której cieniu przepływa powoli majestatycznie
kształt ptaka. Gdzieś w dole wstęga drogi wydaje się zbyt
rozedrgana i chwiejna dla pobocza. Bo sunie swym wężowatym ruchem.
To wyskakuje znienacka i rozrywa kwadraty pól. Otacza ich
uporządkowany wzór. Tłamsi koślawym śladem kolein,
linearność, prawdę. Strach na wróble furkotał pustką
rękawów. Słomiany łeb jak wielka bania słońca uśmiecha
się szczerbatymi rurkami ze słomy. Może to z braku jakichkolwiek
oczu.
Kombajn
sunął powoli w odróżnieniu od śnieżnobiałej karetki
pędzącej skrajem zielska przyciętego równo jak żywopłot.
Czerwone dzikie owoce jak oczy bestii spadają na pojazd kreśląc
czerwony krzyż na blaszanym boku. Wycie syreny cichnie jakby
pozbawione energii dźwięki wpadają w topole. W blade topole wzdłuż
drogi. Co może swym zwartym szeregiem pochłaniają dźwięk nie
puszczając go dalej. Obraz zarzucił załogą, bezdźwięcznie choć
z buczeniem. Gdzieś w oddali na zielonej tafli rozgorączkowani na
długich nogach rozbitkowie. Ze zgiętymi głowami zanurzali się co
chwila w spokojnym żywiole. Deski klekotały obijając nawzajem.
Łączyły w pary, tonąc stadami. Biało- czarne drobne plamy
widoczne z daleka. Choć z bliska podpatrywane. Zrywały się do lotu
ciężko, ociężale. Długie nogi wystawały poza obręb ich ciał.
Zimne i czerwone, spływające krwią i wystające jakby z trumienki,
przymałej i przyciasnej...
Kosiarka
rotacyjna...
Na lewo
wzdłuż płota kupka gruzu jak tłuste skwarki okraszały wysoki
rozłożysty kasztan. W koronie drzewa majaczyła błękitna
podkoszulka nieba. Dziecinny kostiumik w którym biega się na
co dzień łapiąc białe obłoki. Konary, plamy błota, siniaki od
przewróceń, razów. Rozdawanych przez gałęzie. Suche
ciosy rówieśników, odwiecznych rywali i przyjaciół.
Nie.
Ten śmiech kierowcy. Odległy pomruk dawnych dni. Kąpieli wodnych w
plastikowej wanience. Bez pomocy i życzliwego głosu rodziców,
kół ratunkowych. Już nie było ratunku, nadziei na wyjście
z tego ogromnego cienia kasztanowca. Spod jego poskręcanych i
wrogich skrzydeł. Tak je kochałem. Wabiły prze mile, gardząc
przyszłością. Stojąc na szczycie, wyżej niż najwyższy punkt w
okolicy. Wyżej niż ktokolwiek mógł być, choć nie tak
wysoko aby nie spłonąć w piekielnym ogniu słońca. Z tabliczką
na popękanej korze „Sprzedaż kwiatów, ciętych tylko w
ostateczności”. Nawet woda wyciekająca wiecznie z hydrantu nie
gasiła tego ognia. Czy w ogóle próbowała. Nie,
omijała to miejsce. I wzdłuż krawężnika spływała do
zakratowanej czeluści. Zardzewiała krata czasami rosła w oczach.
Jej wielka metalowa postać biła z wysokości racząc ulewnymi
rzygnięciami. Odpadkami i śmieciami. Pić wołało piekło, pić
się chce jak jasna cholera. Tak grzeje, muchy padają, usychając i
trzeszcząc pod stopami jak pancerzyki skorpionów.
Mat,
zafalowało w powietrzu. Starszy mat. Wypadł za burtę zeszłej
nocy, kiedy mgła szemrała w każdym zakamarku. Ochoczo owijała
wokół lin, wysokich masztów. Oblepiała twarze i tak
już mokre od wilgotnej zasłony. I mgła porwała statek, zagubiony
czas. Co poszukiwał rozpaczliwie zmarszczek starości. A
jednocześnie chciał przetrwać, chociaż ciągle nie mógł
uwierzyć w siebie. W ptaka co siedzi maszcie. Posępnego morskiego
pirata o karmazynowym sercu ze świtą kalekich kompanów, o
chwiejnych krokach. Nieprzywykłych do łażenia po łące w długich
czerwonych butach.
Boży
kelner... Bez modlitwy. Ogłuszony zawartością butelki. Jezu,
Dżinie, przestań wypełniać moje usta zdradliwymi kazaniami. Nie
dodawaj toniku do ognia, niech płonie. Trawi okoliczne zielsko,
surowe rude kasztany z białym oczkiem przeznaczenia. Niech płonie
wieżowiec- stolica, korona jego królestwa.
- Synu
twoje pchły, komu je przynosisz. Ten parszywy pies z doliny to jego
sprawka. Przestań się skubać, przestań to takie ohydne. Te pchły.
Parszywy kundel z mętnymi oczami. Porzucony przy drodze w góry.
Strzępy zajęcy roznoszone przez wiejący wiatr, obok jego zapadłych
boków. Nie musiałeś polować i co nosisz pchły. Dziwne małe
insekty w twoim mózgu, obijające się między skroniami bez
celu. Ale z postanowieniem dalszego skakania bez modlitwy, przerwy na
odpoczynek, na sen, na śmierć.-
Słońce
od góry nie jest już słońcem tylko gwiazdą jedną z
miliona gwiazd w twej duszy, szkieletem bielącym się w pobliskim
rowie. Zarosłym z jednej strony jeżynowym gąszczem niedostępności.
Gdzie
jest ten koń z sępem na grzbiecie, koń z sępem na grzbiecie, koń
z sępem, koń, sęp z koniem na grzbiecie. Litości przy podnoszeniu
powiek, litości przy ich zamykaniu. Głowa sępa wystająca z
grzbietu konia umazana krwią co spływa wprost do gardła innego co
stoi z otwartym dziobem.
Strumień
rozbryzguje się na boki, chlapie po szybach z rozpłaszczonymi
insektami. Pędzą nieświadome że impet jeszcze je ożywia.
Przywraca życiu w szalonym pędzie. Gdzieś przy Księżycowej
prędkość jest tak ogromna że ratuszowy wijący się w niebo
buraczkowy dach. Staje się ułamkiem miliardowego rozpryśnięcia
się świata.
Krzyk
nie ma ciężaru tylko pusty futerał, przezroczystą powłokę nazwy
jaką nosi.
Złożona
szachownica sukni podsunięta pod taborek, obity skajom, kusił,
czarował białymi rąbami. Przekątne krzyżowały się w środku.
Ładnie rozplanowanym szaleńczym morzu, po chwili spokojnym
monotonnym krzykiem narodzenia.
Parująca
lekko krwista wątroba na srebrnych półmiskach z księżycowej
kuźni. Kelner w odprasowanym fraku, pod nienagannie lekko wzlatującą
muchą, ustawiał wszystko na pięknie wykrochmalonym obrusie. Detale
lśnią w delikatnym świetle, długich białych świec... I ćmy
krążą....
-Daj
grosz panie, rzuć z wysoka niech zabrzęczą monety w blaszance.
Masz panie delikatne dłonie jak na biletera. Ale któż
wybiera między śmiercią a życiem, kilkoma groszami różnicy.-
Ćmy
krzyczą, pod pożółkłym kloszem co chwile i co chwile
któraś wali swym owłosionym łbem w abażur. Po czym opada
oszołomiona, po czy powraca na swoje miejsce. W długi korowód
nie chcąc dać za wygraną.
Nigdy
dzień nie mijał tak szybko aby nie można było zapamiętać
swojego imienia. A właśnie to nastąpiło, krótkie zaćmienie
wciśnięte między śmietnik i zdradliwy murek. W którego
cieniu leżał a może unosił się w ręku srebrzysty błysk noża z
zastawy. Miałem czas, dużo czasu między poziomym ruchem i celem
tego ruchu. Między metalowym ostrzem, a powietrzem które
dzieliło od tego ostrza. Wszystko tętniło w tej odległości w
odległości kilkudziesięciu centymetrów. Odległość
skazywała ale i dawała do zrozumienia błędy które się
popełniło. A popełniło się jakieś...
-Nie
będę żarł tej wątroby, nikt nie będzie żarł tej siniejącej
wątroby, która jest moja-. -A właśnie jest jeszcze sos.
Dobry sos. Wyciśnięte i zmiksowane gałki oczne wraz z kilkoma
zmielonymi i roztrzepanymi byczymi jajami.- Rzucił kelner, jego
mucha podfrunęła trochę do góry. Walnęła delikatnie w
nos, barwiąc wygięty kształt na czerwono...
W
oddali skały, pionowe szklące się powierzchnie, płaskie jak
równiny z szalonymi porostami. Królestwo niskości
dotykające nieba, jakież to prawdziwe, w tym wietrze. Wietrze co
ogłusza wyszczerbione granie, ułamane szczyty i łagodne leniwe
wznoszące się pagórki. Głowy wystające z zaciekawienia za
załomów miały pociemniałe wstęgi na policzkach. Oczy które
zapadły się do wewnętrznych korytarzy rozszalałego mózgu.
Zwinne kozice rozpieszczone błogim spokojem wypatrywały orłów.
Lecz dojrzały strzępy puchu, rozerwany puchowy przyodziewek
zbłąkanego wędrowca i stadko sępów wydłubujące wątrobę.
Wiosenne
roztopy w górach i kosiarka rotacyjna buszująca w dolinie,
lśniący kadłub, silny i niezwyciężony przez wiatr. Przygarbiony
operator z na pół tlącym się papierosem. Patrzący tym
swoim szarym wzrokiem przez przednią szybę. Kosiarka za jego
plecami wydawała rytmiczne odgłosy. Chociaż była umieszczona z
boku na małym zgrabnym wysięgniku. Przetarł oczy lecz szarość
nie ustąpiła. Poprawił czapkę, nieogolona żuchwa mięła coś w
ustach, być może resztki tytoniu. Przez moment miął je w ustach i
nie zastanawiając dłużej splunął przez otwarte okno. Brązowa
lśniąca zbitka plwocin przebiła się przez wiatr i lekko obijając
się o wierzchołki traw zanurzyła w tym dzikim nieokiełznanym
lesie. Ciągnik osiągnął północną granicę łąki. Powoli
zawracał. Czarne koła z potężnymi bieżnikami wbijały się
nieludzko w spienione fale traw. Łamały je niczym zapałki.
Taranowały małe domki przyczepione do strzeliście sterczących
traw. Owadzie kształty mieszały się ze sobą tworząc zbitkę,
jedną nierozpoznawalną bryłę zieleni....
-Rzuć
chociaż kamieniem panie, nie bądź obojętnym bileterem, masz za
delikatne dłonie jak na zawód jaki wykonujesz. Jesteś katem.
Nie mów takich rzeczy na głos, bo ludzie tutaj nie lubią
katów. Spójrz na siebie. Co mam do twojego wyglądu.
Nic. Ale spójrz na siebie. Ludzie mówią że ci co mają
taką robotę nie koniecznie są ludźmi. Pamiętaj o tym. Rzuć coś
panie, może kawałek gówna spod wisielca. Nie. Widzę że
jesteś jakiś nierozmowny. A niemowa. To wszystko wyjaśnia. Nic nie
mówić i zabijać. Kiepskie życie stary cały czas babrać
się w takim gównie. A tylko mowę ci odebrało, a tak to
gadasz. Naprawdę ptaki. Nie gadaj może nietoperze.. A tak czarne a
jakie miały być. I mówią co ty pleciesz brachu. Ptaki nie
gadają tylko trelują, ćwierkają wiesz śpiewają, a to nie mowa.
Zalewasz nie przysięgaj mi na matkę ani ojca bo i tak nie uwierzę.
Co ty tak się nazywają Fiuty. Zalewasz nie ma takich ptaków.
Siedzą w ciemności, ciągle gadają żądając jałmużny i
nazywają się Fiuty. Zalewasz stary, zalewasz.
Zastawa
lśniła. Podano dżin i puste butelki toniku dla świętego spokoju.
Zaintonowano modlitwę. Ale po pierwszych słowach matka rzygała
przechylając się w lewo.
- To
koniec synu-. Odezwał się ojciec, poprawił przydługi purpurowy
krawat, który wylazł mu z poplamionych sosem spodni.
- Synu
koniec-. Powtórzył.
Pochylona
głowa osiwiała od tego przechyłu, wyprostowała się nagle. Jakby
odbiła od czegoś twardego.
- To
synu-. Urwała. Wyglądała jak bulwa jakiegoś egzotycznej rośliny
lub korzeń. A może jak papaja lub mango. Trzeszczała w sobie i na
zewnątrz soczyście i wesoło. Wybuchła miazgą.
-Synu.
Zamknijcie się, raz na zawsze i nigdy. Raz na zawsze-. Darła głos,
zdzierała głos, tarmosiła tym głosem uszy, wyrywała je nagłym
szarpnięciem.
-Koniec
synu. To synu-. Rwała bez opamiętania.
Dzikie
łąki nad rzeką, olchy pochylone złowieszcze. Od zawsze pochylone
od wiatru. Zamknięte w sobie, oplątane dzikim chmielem o zielonych
łuskowatych szyszkach jak bombki na świątecznej choince. Sieci
pająków rozpostarte przez sprawnych łowców, świecą
pustką. Tylko ich chude nogi drżą od wiatru a może od przepicia
lepkiej rosy z olch. Pajęczyny zwisały nad tym co w dole. Ale nie
na długo bo też nie było nad czym. Obłoki skręciły ostro w
prawo. Łąka skurczyła się zmieniła w małą śródleśną
polanę, po czym znikła w ogóle. W dole majaczył świerkowy
zielony gąszcz. Żadnej szpary między rozłożystymi ramionami,
żadnej luki. Ale przecież nie tego szukali. Nie. Przez chmury
przedarł się promień błyskającego słońca. Przeciął
wierzchołki drzew i poprowadził wzdłuż drogi. Drogi która
wypadła z gęstego dywanu igieł. Czerń nawierzchni zmatowiała od
kurzu. Dzikie rowy wzdłuż jej pobocza porastały jeżyny. W oddali
nad dzikimi polami pastwiło się kilka traktorów. Za nimi
wznosiły się pierwsze budynki jakieś fartuchy płotów,
niczym mury obronne zamku. Jeszcze dalej na horyzoncie wirowały trzy
kominy pomalowane w biało czerwone pasy. Buchały białym dymem.
Czyżby to one tworzyły chmury?
Czarno
biała szachownica wypiętrzała się w centrum parku, kilku ludzi
przebranych za figury szachowe, stało lub przemieszczało wolnym
krokiem. Słońce prażyło niemiłosiernie, próbując
wszystko stopić w jeden kształt. Sfora ptaków obsiadła
betonowe krawędzie fontanny. Nie zostawiając żadnej wolnej
przestrzeni. Ostrzegawczy krzyk kwiczołów poderwał całe
towarzystwo otumanione zimną nostalgią wody. Wielki cień przesuwał
się wolno alejkami, zahaczał też o równo skoszony trawnik.
Ostro wybrzuszał się na nierównościach i koszach na śmieci.
Czasami jakiś poszatkowany przez ławki albo tylko strzęp cienia
wynurzał się z chłodnego cienia drzew. Drzew prześwietlonych
przez słońce. Wiatr wzmagał się gałęzie biły nawzajem. Młode
liście płakały porwane przedwczesną śmiercią. Płaty porannych
gazet zaklejały usta stękającym ludziom. Na żwirowych dróżkach
kurz tłoczył się wzbijając tumany nacierając na spacerujących
ludzi. Figury szachowe turlały się po szachownicy. Król
upadł pociągając za sobą całą lewą stronę swojego wojska. Czy
się poddawał, w brzęczącym rozgrzanym wietrze. Czy upadał i
podnosił się z całym swym orszakiem. Upadał i podnosił. Biały
pióropusz powiewał na jego hełmie. Lśnił nieskazitelny i
czysty. Jakby nieosiągalny przez klęski i plugawy świat. A
przecież taki nie był, był całym tym zgiełkiem. Był krwawym
ostrzem w ranieniu nieprzyjaciela, oszalałym rycerzem w okrutnej
potrzebie zbrodni, złączony ze śmiercią swego przeciwnika. Z
takim samym pióropuszem. Sponiewierany i ogłuszony przez
odległe dudnienie burzy. Bębny zwycięstwa, dźwięki śmierci.
-Boże
chroń moje oczy od blasku w który się ukarzesz. Chroń dusze
przed cieniem który nadleci nad nasze porozrzucane szczątki.
I rozpocznie ucztę weselną. Czy nie wystarcza mu jeden
nieszczęśnik. Czy musimy hańbić się swoimi zakrwawionymi
dziobami. Wykradać myśli z pamięci bez której przestajemy
istnieć. Boże wstrzymaj burze. Jezu Chryste na krzyżu z
drewnianych bali. Czemuś nas opuścił. Wyprowadził z raju w jałową
pustynię naszych dusz uwierzył.
Oliwkowy
sweterek, zamszowe pantofle ubrudzone i brudne dłonie jak dzieciaka
z piaskownicy. Ale i tak cię kocham. Może właśnie dlatego jeszcze
bardziej i mocniej. Las. Gęsty las. Sterty igieł nawleczonych na
wiotkie brązowe gałęzie i ich szczątki butwiejące w ściółce.
Dziki las, usypiający szelest niewiadomego pochodzenia, ślizgając
się przelatywał między szparami wierzchołków. Cętkowana
omszała czasem sowa przyczajona na uschniętym badylu. Z jednym
okiem przymkniętym, drugim jakże krótkowzrocznym obserwowała
okolicę. Sterta piór powtykana w zarośla. Białe stosiny
sterczące sterczące równo jak płot, mogiły...
Na
skraju powyłamywane gałęzie, porozrzucane i suche tarasują drogę.
-O nie bracie- zdają się mówić. - O nie bracie tędy nie
przejdziesz. Zawróć, zwróć.- Powtarzała kukułka,
powtarzała jąkając i drwiąc. Zęby korzeni wyrwanych przez wiatr
głucho sterczały spoglądając na czarną ziemię. Każdy odstający
korzonek pragnął tego. Powrócić do matczynego łona. Wtulać
chłodnymi tkankami w ciepłe ciało, rozgrzać zmarznięte od wiatru
policzki, zasnąć przy miłej kołysance na dobranoc...
Mogiły.
Kopczyki mrówek tęskniących do dawnych wizjonerskich
arcydzieł. Mrówki krzątały się po placu budowy, wznosząc
kopiec. Równy egipskim piramidom, antycznym budowlom,
megalitycznym kręgom, równy własnym możliwością. Łagodne
zbocze poprzetykane sosnowymi igłami poruszało się w całej swej
płaszczyźnie, niczym stado gołębi na tle błękitnego nieba.
Płaszczyzny obracały się nachodziły na sąsiada. Zbocza mieszały
się ze sobą i zmieniały. Ułożone i dobrze wpasowane zdawały się
nienormalnie idealne. Jak. Jak słońce co prześlizguje się lekko i
delikatnie po tej szklanej powierzchni życia. Jak cień przyciśnięty
do pnia kasztanowca.
-Posuń
się. Przesuń trochę w bok, bo pióra wystają mi poza obręb
cienia-. Krytyczny zew księżyca nie działał. A może działał.
Tłum ludzi baraszkował w ciemności. Muzykanci zawodzili, męcząc
instrumenty. Śpiewający tubalnym głosem barczysty osiłek wydawał
się senny jego oczy na wpół zamknięte przekraczały już
bramy. Pary wirowały, wzbudzając tumany kurzu. Udeptana ziemia
jęczała od ostrych szpilek i obcasów, nie chciała tańczyć.
Kotyliony i balony rozleciały się po pobliskich drzewach, śmiechem
oplątały skrawek lasu. Różowe i białe balony niczym ptaki
unosiły się w powietrzu bez radości ale i bez smutku. Podest
trzeszczał pod orkiestrą. Trzeszczał w głowach zwariowany taniec,
piruety, obłędne zwroty i przestoje. Układy pełne kurtuazji
mieszały się z dzikimi odchyleniami od pionu. Ciała drżały,
dłonie jak macki wirowały we wszystkie strony, roztrzęsione
waleczne bez spoczynku, sekundy wytchnienia. Ekstatyczny wir,
rozpędzony jak ekspres, oplatał, wciągał i nie puszczał. Tylko
dalej napierał, tłamsił statyczność, wciskał w nieruchome nic.
Nic które wyło z przerażenia, szczęśliwe. Oliwkowy sweter,
zamszowe trzewiki przemoczone i brudne, rozerwane na kawałki jak
zajęcze ciała, jak łąka po rekultywacji, jak słońce łażące
po kuchni pod twoją nieobecność.
Gdzie
jesteś czysty głosie z ostatniego spaceru. Gdzie szybujesz
nieuchwytny dla cienia. Bielmo twoich oczu miesza się delikatnie z
ruchem wirujących gwiazd. Nie masz żadnego koloru lecz twoje oczy
wszystkie je posiadają. Co za wariactwo, wszechświat zagoniony w
kąt pokoju. Cichy brzydal o tak kochającym sercu. Podnieś trochę
głowę do góry inaczej będzie się turlała przez wieczność,
jak puste butelki i ten przeraźliwy dźwięk który im
towarzyszy. Łkając rozdziera niebo, napastuje przechodniów,
że w milczeniu zdają się być mistrzami. Płacz psa rozjechanego
przez samochód. Roztańczone pola szachownicy przed szpitalem,
nerwowe ale wesołe jak rysunkowy bohater na podkoszulku, radosna jak
dzieciak z ręką otoczoną gipsem, oślepiony strzałą śmiejącego
się słońca. Gnali. Gnali przez zatłoczone ulice z ich
powykręcanymi trotuarami. Wysokie domy, pochylone i troszeczkę
pijane zasłaniały niebo. Także ogromne prostokątne cienie łaziły
rozochocone i wszędobylskie ze swym mrokiem. Zdawały się nękać
spieszące się gdzieś kolorowe postacie. Z szarego auta pędzącego
ulicami wypadały co chwile jakieś rzeczy, a czasami człowiek z
rozbitą głową. Z której wyskakiwała mała dziarska postać
w oliwkowym sweterku, zamszowych trzewikach przybrudzonych i
wilgotnych. I jeszcze ten ptak który zawsze jej towarzyszył.
Smutny ptak co siedzi jej na ramieniu. Nieruchomy ze skamieniałymi
skrzydłami jednocześnie sublokator każdego.
Koniec,
poniedziałek.
Odpalam
papierosa jakby bliższy swego końca. Tylko czemu wiatr wieje dziś
tak ostro, przecina włosy w poprzek. Modeluje według własnych
reguł. Nadaje im jakiś bajecznych kształt. Kształt makabry,
nieznośnego psychopaty. W końcu na szczycie stanął uformowany
rudo brązowy kształt sępa z ogniem w oczach. Sęp wpatrywał się
w przechodniów których ciała przemieszczały się trzy
piętra niżej. Kiedy wychylał się z towarzyszem na ramieniu przez
okno. Lekki delikatny wiaterek marszczył mu pióra. Skrzeczał
triumfalnie głosem jak za grobu. Ten głos podrywał głowy
przechodniów do góry, do przyjrzeniu się temu
przerażeniu, które mówiło do ich uszu. Wpadali na
siebie na samych siebie, we własne sidła zastawione w największej
tajemnicy, nawet przed sobą. Kiedy gięli w nich bo nikt nie mógł
im pomóc, uratować, bo nikt nie wiedział że są w
śmiertelnym potrzasku od zawsze. Szakale zbierały się na obiad,
sępy zlatywały do suto zastawionego stołu. Z okna bez szyb
zobaczyłem Londyn.
Maks
Wieczorek