29 october 2013
Smykałka
W takie jesienne wieczory, kiedy wiatr hula w kominie jak szalony, nachodzą człowieka różne myśli. To chyba nazywa się zadumą. Lubimy wtedy z Kolą patrzeć na ogień, który przechodzi przez fajerki kuchni i rozżarza je do czerwoności. W kuchniosaunie jest zawsze gorąco, więc siedzimy na zydelkach nagusieńcy, polewając się zimną wodą z cebrzyka. No nie całkiem nagusieńcy, bo Kola siedzi w pilotce z żabiej skóry. To oczywiście jego wyjściowe nakrycie głowy, ale przydatne również w kuchniosałnie, bo skóra żaby dobrze przepuszcza opary, więc w sumie to nie ma znaczenia, że siedzi się w czapce. Wdychamy luksusowy opar z samogonki i zioła, tak zwany „mikst”, który wesoło bulgocze w kociołku. Samo zdrowie i higieniczna przyjemność z zapachem pokrzywy, rumianku i szałwii. Organizm oczyszcza się wewnętrznie i zewnętrznie, ale nostalgia, czy jak to tam zwał, może egzystencjalne myśli, krążą coraz szybciej. Coś nieuchwytnego zaczyna wisieć w powietrzu. Nie opar z kociołka, bynajmniej, bo ten jest uchwytny. Mówię o czymś zupełnie innym. Czort wie jak to nazwać. Pomyślałem,
że zapytam Kolę, czy on też to czuje. Użyłem jego pełnego imienia, co rzadko się zdarza, ale to prawdopodobnie wynikało z tego mojego zagłębiania się w sobie. Po prostu, człowiek chce, żeby zwrócono na niego uwagę, żeby wsłuchiwać się w jego wewnętrzny głos.
-Znów przyszła jesień Mikołaj.
- Ano – odpowiedział nieco niechętnym do dialogu westchnieniem, odwracając oczy na drugą stronę. Tak, że widać było tylko białkówki. Jednocześnie kiwał się przy tym, w przód i w tył. Wyglądało to jak modlący się martwy Żyd. Może to jakiś rodzaj transu – pomyślałem, ale mimo wszystko, postanowiłem kontynuować dialog, bacznie obserwując jego reakcje.
- Wiesz, żyję już sporo lat. I tak sobie myślę, że do niczego nie mam smykałki. Owszem, umie się pewne rzeczy, bo to przychodzi z wiekiem i doświadczeniem, co nieuchronnie prowadzi do edukacji, ale żeby mieć smykałkę. Taką wiesz, smykałkę do czegoś …No choćby weźmy moje zdolności muzyczne, czyli do śpiewu - kicha, zero, o graniu na czymkolwiek nie wspomnę. Tańczyć umiem dopiero po uprzedniej premedykacji i to niezbyt dobrze. Zdolności manualne, no może i są, ale wypracowane, a nie oparte na odruchach bezwarunkowych, czyli znów odczuwalny brak smykałki. Żebyś mnie dobrze zrozumiał, mam tu na myśli zdolności do wręcz natychmiastowego przyswojenia pewnej umiejętności. I takiej nie widzę. Słowem, nie mam smykałki.
Kola nadal „transował”, ale po chwili odezwał się zdawkowo.
-A na co ci to. Mamy wszystko, łącznie z zapasami na zimę.
Rozdziawił przy tym japę i głośno ziewnął. Trochę mnie to zirytowało. Nawet w tym swoim transie potrafi wszystko olewać.
- Jak to na co ?- Wrzasnąłem - a choćby mieć taki węch i wzrok jak ty. No trafiać do celu potrafię, kompas w głowie też mam, ale to wyuczone. Kapujesz! Wy-u-czo-ne!. Mnie tu chodzi o szybkie podwojenie jakiejś możliwości, o genialność w jakiejś dziedzinie.
- Mam doktorat z fizyki teoretycznej, znam sporo języków nowożytnych i zapomnianych, a wcale się ich nie uczyłem. Do tego życiowa wiedza historyczna, która też przyszła sama i ch… z tego- filozoficznie odpowiedział Kola, który w końcu odwrócił oczy i przestał się telepać.
- No właśnie, o tym mówię - masz smykałkę, a ja nie.
- Ot, żyjemy tu sobie razem, raz nam lepiej, raz gorzej. Najlepiej kiedy nikt nie przeszkadza. No, ale skoro chcesz mieć smykałkę - to będziesz ją miał, mój druhu.
Mówiąc to Kola wstał, ubrał się w strój roboczy, czyli uszankę i waciak, i wyszedł.
Zostałem sam w kuchniosaunie. Nie wiedziałem co Kola miał na myśli i po co polazł gdzieś w jesienną noc. Westchnąłem sobie, bo pomimo sporej dawki „miksta”, ten tęskny nastój mnie nie opuszczał. Dołożyłem więc drew do kuchni, puściłem nawiew do wentylacji, którą wzorem krzyżackich zamków zaprojektował - no kto? No oczywiście Kola. Zaszumiało ciepłe powietrze i w kilka minut wypełniło ciepłem pokoje naszej chaty. Położyłem się nagi na dębowym łóżku, bo i po co ubierać się w takim cieple. Wciągnąłem zapach świeżego siana z siennika, łabędziego puchu z poduszki i zasnąłem. Oczywiście nadal tłukąc się z moimi myślami.
Rano obudził mnie dotkliwy chłód. Pewnie ogień wygasł w piecu. W pokoju obok usłyszałem głośne chrapanie. Decybele przebijały się nawet przez grube drzwi z buczyny. Nawet do chrapania ma smykałkę. Widocznie jeszcze późną nocą musiał pociągać z bukłaczka. Czas zrobić jakieś śniadanie. Na stole w salonie leżały świeże szpaki. Z takich rosół przedni jest, chociaż dużo roboty w przygotowaniu, ale powiedzenie „Szpakami karmieni” jest tego warte. Wziąłem je więc, aby odpowiednio przyrządzić. Kiedy już miałem iść ze szpakami do kochniosauny moją uwagę przykuł niewielki przedmiot, który leżał obok na stole. Był to niewielki łuk, a w zasadzie trzeba by go nazwać łuczkiem, z jednym ramieniem faliście wygiętym, a drugim prostym. Cięciwa była zrobiona z porządnego, grubo plecionego ścięgna jakiegoś zwierzaka. Wziąłem go do kuchniosauny, bo tam więcej białego światła i lepiej można było się przyjrzeć. Z dużą zręcznością przygotowałem szpaki z odpowiednią ilością warzyw. Kiedy zagotowała się woda, wszędzie zaczął rozchodzić się zapach smakowitego rosołu. Wiadomo, że żeby był czysty musi się powoli gotować. Odstawiłem więc rosół z dużego ognia na boczną fajerkę i zacząłem oglądać łuk. Nie był nowy, raczej bardzo stary. Ramiona były wykonane z rogów i czarnego drewna, sprytnie owiniętych srebrnym, sprężystym drutem. Piękna robota, ktoś włożył w nią niemało pracy. Tylko po co? Łuk nie nadawał się nawet do nocnego polowania na szpaki, ani odpowiedni kształt, ani wielkość. W ogóle nie nadawał się do polowań. Napiąłem i puściłem cięciwę. Rozległ się dziwny wibrujący dźwięk, aż zadrżały, pomnażając wibracje nasze okna z rybich pęcherzy. Lekko piszczało mi też w uszach. Dźwięki musiały obudzić Kolę, który stanął w drzwiach trzymając się za głowę. Nie wiadomo, czy po nocnym pociąganiu z bukłaczka, czy była to reakcja na dźwięk, bo tak jak u wilka, albo psa, mógł zareagować jego wyczulony słuch.
- Przestań z tą smykałką - powiedział. - Łeb mi pęka, chyba spadło ciśnienie i przez to, a ty tu sobie smykasz.
Przez chwilę spoglądałem raz na Kolę, raz na łuczek w moich dłoniach. W końcu wykrztusiłem – to jest smykałka?
- A myślałeś, że co? Przecież do polowań się nie nadaje. Dodam, że skądinąd wiem, że nikt takiej nie ma na całym świecie. To moja pierwsza i kosztowała sporo zachodu. Teraz będziesz sobie smykał, ale nie tu, tylko w lesie i zobaczysz co z tego wyjdzie. Powiem ci w zaufaniu, że sporo później skopiowano ten pomysł produkując liry, a w końcu harfy. Niemniej, jak każda podróbka to nie to, czyli jak to zwali w jednej reklamie „prawie smykałka”.
Kola wciągnął powietrze i cmoknął z uznaniem.
- Do gotowania to smykałkę miałeś już przedtem. Już mi więcej nie narzekaj - ta smykałka jest do wszystkiego.