Prose

Jaro


older other prose newer

19 october 2013

Róże, czyli opowieść o malujących paznokcie.

 
 
Ostatnio Kola z zapałem zakłada wnyki. Krzywię się trochę na ten pomysł, bo przypomina mi nieco zasady uboju rytualnego, ale przecież nie jestem nigdzie stowarzyszony. Do tego mamy przed zimą wysoką podaż zwierzęcego białka, więc niech tam, niech zakłada.
O! Właśnie wrócił. Oblizałem się na myśl o smakowitym zajączku (oczywiście w buraczkach) lub pieczystym z bażanta. Ślina z ust pociekła mi aż na stół, tak że musiałem szybko zasysać, żeby nie pokazać Koli, jak bardzo mi na tym zależało. Robi się wtedy taki ważny, zadziera nosa, słowem - nie pogadasz. Po zassaniu stwierdziłem, że stół w tym miejscu jest innej barwy, szybko więc przykryłem to miejsce starą gazetą i siedzę, jakby nigdy nic. I nagle… słyszę chichot. Co jest, myślę, chichrających zajęcy i to z pewnością nie ma, a bażantów tym bardziej. To wzmogło moją czujność. Czekałem więc w napięciu, bo trzeba wam wiedzieć, że nasza chatka jest bardzo obszerna. Tunel, czyli wyjście ewakuacyjne, zaczęliśmy kopać wczesną wiosną, a do tego doszły dwie komory magazynowe, oraz co prawda niezbyt duża ,ale jednak hala produkcyjna, gdzie umieściliśmy aparaturę destylacyjną i cały sprzęt grzewczy. Wszystko dobrze zamaskowane, przed złymi oczami straży leśnej i miejskiej, a także policji i innych odłamów faszystowskich bojówek, naszego pożal się Boże, państwa. No wreszcie otworzyły się drzwi do kochniosauny i co widzę? O zgrozo, zamiast bażantów lub zajączka, dwie dziewoje.
- Panie zawsze przodem - usłyszałem głos Koli.
Kiedy jego głos jest taki szarmancki, nawet w barwie i intonacji, wiem ,że idą niespodziewane kłopoty. Oczywiście, że tak było i tym razem. Najpierw zobaczyłem duże piersi w różowych koszulkach, a później przez drzwi, wlały się fale blond włosów z rdzawymi kosmkami, które niesfornie spadały na mocno przypudrowane nosy. Zamrugały fioletowymi oczami i dygnęły. Nawet uroczo. Na tych chyba dwudziesto centymetrowych obcasach wymagało to niezłej wprawy. Przemknęło mi też przez głowę, że musza być nie lada twardzielkami, że w ogóle tu na tym czymś, co mają na stopach, doszły do naszej chaty. Nie no, jest ścieżka, przecież nie uprawiamy codziennie survialu, tylko spokojnie tu żyjemy, ale pełno na niej gałęzi i korzeni…
- To zagubione grzybiarki - stwierdził z przekonaniem Kola i ku mojemu zdziwieniu dał im po łyku z bukłaczka.  Te chichotały bez przerwy. Piły po pioniersku, czyli małymi łyczkami, a więc spoko. Znaczy się przynajmniej małolitrażówki. Przebieg jednak już miały spory sądząc po niewielkich, kurzych łapkach w kącikach oczu, sprytnie maskowanych podkładem.
- Znalazłem je zziębnięte przy drodze, jak szedłem sprawdzić wnyki. Dziś nie ma tam w ogóle ruchu, więc kto by je uratował? – jak zwykle retorycznie spytał kola.
Kiedy to mówił, zza jego pleców wyłoniła się dłoń, trzymająca  trzy, dorodnie dyndające na szyjach bażanty. Ot, przekupić mnie chce, bo w oczach wyczytał niezadowolenie. Jednak będzie pieczyste, ale w takim układzie na cztery gęby. Ech, czasem on durak i nie rozpoznaje co zbiera w lesie. Tak jak z grzybami, które od pewnego czasu zawsze przed duszeniem przebieram. Inaczej, już dawno wylądowalibyśmy w kolejce oczekujących na przeszczep wątroby. No cóż, Kola zawsze jak coś robi, już myśli o czymś zupełnie innym.
- Prosto, poznakomicies – powiedział Kola, popychając dziewoje w moim kierunku. Wyciągnęły dłonie jak do pocałunku.
- Jestem Holy-Anna – chichocze się pierwsza.
- A ja, Blow –Joanna- wymamrotała, już bardziej wstawiona, druga.
Uścisnąłem im końcówki palców. A paznokcie!!! To miały jak pazury rysia, wierzcie ! Do tego pomalowane w kolorach tęczy!
- No widzisz, jakie krasawice. Jedna święta, a druga jak wiejący wiatr – stwierdził Kola.
Pomyślałem, z westchnieniem, że coś dzisiaj jest gadatliwy, i do tego opacznie tłumaczy. Zaraz jednak zrozumiałem to podejrzane zachowanie, kiedy Kola stwierdził;
- I kakije fantasticzeskije cigariety imiejut.Kagda zakurił, srazu wiesc mir krasnym sie stał.
- No pokażcie dziewczyny- rzekłem. Holy-Anna, ciągle chichocząc, sięgnęła do małego piterka i wyjęła papierosa własnej roboty, skręta znaczy się. Trochę się skrzywiłem, bo takie to palimy, jak już niczego nie mamy do palenia, a i bibuła była byle jaka. Z przyrodzonej delikatności, wziąłem jednak jednego i zapaliłem. Ku mojemu zdziwieniu, był wystarczająco mocny. Ba, bardzo mocny, aż mnie z początku zatchnęło w płucach. No nie dziwię się, że Kola od razu zagustował. Do tego, po paru buchnięciach, umysł mi się rozjaśnił, jakby po każdym, wbijano weń strumień z jakiegoś lasera, albo promień słońca, jak wolicie… Wszystko stawało się śmiesznie jasne, a dziewczyny też jakoś wyładniały. Dosłownie czułem, jak w ich wystających spod kusych spodniczek nogach, krąży gorąca krew. –Doooobre są- stwierdziłem. Nie będę tu mówił o starej prawdzie, że wszystkie kobiety są piękne, tylko czasem brak…bo mówiłem, przede wszystkim, o cigaretach.
Kola w międzyczasie, sposobem na gołębia, szybko sprawił bażanty i już smaży piersi, a także nalewa z bukłaczka po pełnej musztardówce, zacnego przecież i ekologicznego, potrójnie przepędzonego trunku. Chyba znów mamy święto, bo uszankę zamienił na pilotkę z żabiej skóry. Pięknie się mieni kolorami zgniłej zieleni i żółtymi plamami afrykańskiej, byczej żaby. Dla niewtajemniczonych podaję link, na którym mogą to niesamowite stworzenie zobaczyć http://youtu.be/zJdH9Ecf9OM . Podobno trująca, ale zjedliśmy jej, jak się okazało bardzo delikatne, mięso ze smakiem, popijając tamtejszym trunkiem z batatów. U Koli, jak zwykle, nic się nie marnuje i stąd jego dzisiaj modna, i znana już nawet w stolycy, pilotka.
Dialogów z dziewczynami było niewiele, bo jakoś małomówne były, tylko co chwila głośne: jou, jou i chichotałay. Jak robiły te swoje „jou, jou”, to się wyginały w różne strony, prezentując coraz bardziej powabne wdzięki. Mimo braku dialogów, impreza, dzięki dobrze przyrządzonym bażantom i ciągle uzupełnianym musztardówkom, miała jednak swój wykwintny smak i szyk. Paliliśmy także te ichnie skręty, od których, aż się w oczach mieniło. Słowem, melanż i jazda po bandzie razem wzięte. Nagle Kola wstaje i zaczyna coś mówić, że chce wiersz wyrecytować. Czasem tak robił, ale sam w lesie, kiedy myślał, że go nie widzę i nie słyszę. A tu masz – pierwsze, w pełni publiczne wystąpienie. Do tego kłania się nisko i …Niebywałe! Zdejmuje w uniesieniu pilotkę.
– Właśnie ułożyłem – mówi. – Dla was krasawice- nasze „róże”. Tu kieruje wzrok na dziewczyny, ale na chwilę, by znów ponieść głowę i patrzeć na upstrzony muszymi kupkami sufit, jakby tam zobaczył, jakieś własne sedno, credo, czy jak tam to zwą filozofowie. W tamtym czasie, nie byłem już stanie wymówić tego ostatniego słowa, więc przepraszam, jak coś pomyliłem. No i słuchamy, a Kola recytuje:
Tuż przy drodze rosną kwiaty z cienkim, wiotkim brzegiem płatków.
Deszcz im ulgi nie przynosi. Rzeźbi rysy z niedostatku,

który wchodzi coraz głębiej, drążąc gnije w tym co zdrowe.
Tylko kolce im zostają, w barwy tęczy zamienione 

przenikają w swą samotność, która śni spragniona słońca.
Tylko kolce są nadzieją. -A co z resztą? -Pies ją trącał.
 
Po recytacji, Kola  w jednym ruchu założył pilotkę i usiadł. Jak mołodiec błyskawica wcisnął się pomiędzy Holy-Annę i Blow-Joannę. Najwyraźniej skurczybyk taki miał plan. Dziewczyny siedzą cicho z rozdziawionymi ustami i tylko oddychają. Puls im przyśpieszył i źrenice nieco się rozszerzyły. To akurat, mógł być efekt spożycia gorzały i nadmiaru cigaretów, ale nie mogłem też wykluczyć piorunującego efektu poetyckiego. No i siedzą tak oniemiałe, i posapują, więc krzyknąłem
- brawo Kola! Zdrowie nasze !
Wszyscy ochoczo chwycili za musztardówki i przepiliśmy do siebie, zakąszając resztą bażanta i marynowanym grzybkiem. No i wtedy się zaczęło. Jołowanie dziewczyn przypominało nadchodzącą burzę. Do tego patrzę, a Holy-Anna pcha Koli jęzor do ucha, a ta druga Blow-Joanna… no, nie powiem co robi, bo jeszcze to dzieci przeczytają, albo co gorsza, koło moherowych beretów , które jak inkwizycja zacznie nas nachodzić w naszej pustelni. Dość powiedzieć, że wcale nie zwracali na mnie uwagi. Walnąłem  na trzy czwarte dwie musztardówki i uciekłem, cóż było robić. Przecież taki widok i najtwardszego chłopa by poruszył, a cóż dopiero mnie.
 
Stara prawda mówi, że ranek zawsze weryfikuje tego typu problematykę, ale niestety nie tym razem. Kola dostał bowiem na dzień dobry setę i jointa, jak one to nazywały. To chyba dobre tłumaczenie – „połączyciel”. Cholera, jak widać, działał jak utrwalacz tych ich połączeń. Siedzą i malują te swoje paznokcie, jak poetyckie kolce Koli - niech mu w żopu wejdą. Kola już kawy im naparzył i smaży, o zgrozo, nasze pstrągi z zimowych zapasów. Zboczeniec jeden. Jak tak dalej pójdzie to na przednówku będziemy głodować, a wiecie jak trudno złowić na Mazowszu pstrągi? Jest tylko parę rzeczek, w których w ogóle są i to małe. Chyba, że zaryzykujecie strzał z soli w dupsko i zastawicie żaki w prywatnej hodowli, albo na łowisku specjalnym. To jednak, z powodu braku osłony w postaci krzewów i drzew jest niewykonalne, przecież już opadły liście. Innym, mniej ryzykownym, ale też i mniej pewnym sposobem, jest zmiana daty przydatności ryb w supermarkecie. Wystarczy niewielka nagrzewnica w sprawnej dłoni. Tyle, że oni robią to samo, a więc nie wiadomo, czy czatowanie przy śmietniku obok supermarketu ma w ogóle sens. Chcąc nie chcąc biorę wędkę i idę spróbować szans w pobliskiej rzeczce. W sumie nieważne czy pstrągi, byle jakoś wypełnić czas, bo Kola ciągle na jointach, a dziewoje robią z nim co chcą. Natomiast w nocy, pewnie to co on chce, czyli na zakończenie wizyty naszych nowych, codziennie malujących paznokcie znajomych, ani widu, ani słychu.  Tak właśnie minął mi tydzień. Mówiłem, że niczego dobrego nie będzie jak Kola ma taką intonację i akcent- mówiłem, i się sprawdziło.
Po tygodniu poszedłem nad oczko koło drogi, bo w rzeczce mało co brało i na otwartej przestrzeni było coraz zimniej. Pomyślałem, że przynajmniej nałowię karasi i może sumików, bo kiedyś je tam z Kolą wpuściliśmy. Siedziałem tam od wczesnego rana. Nieopodal zaparkowało BMW. Dziwne, bo grzyby już się kończą, do tego ukraińska rejestracja. Przed południem pojawiło się dwóch facetów i mi się przyglądają. W końcu jeden mówi ze śpiewnym akcentem:
– Ej mużik, a ryby biorą?
- Biorą, ale małe- odpowiadam, choć mam już w sumie prawie dwadzieścia niezłych karasi i kilka dorodnych sumików. Co i im do tego, jeszcze i oni się tu zalęgną.
- Ty nie widzieł dwóch naszych krasawic, a ? My ich szukamy, uże niedziela będzie.
Jakby piorun we mnie strzelił, ale zachowuje spokój i odpowiadam wzruszając ramionami.
- A co miał nie widzieć, jak były tak są. Tutaj pozwoliłem sobie splunąć, dla powagi. - Tylko wy szukać nie umiecie.
Tamten od razu lezie do mnie i mówi – To bysto gadaj gdzie. I pokazuje pistolet zza paska. Zwykła posrana tetetka z ruskiego demobilu, na dalsze odległości raczej niecelna, nie wspominając o szybkostrzelności i liczbie nabojów w magazynku. Na to ja, spokojnie odsuwam połę swojego płaszcza, spod której wysuwa się lufa niemieckiego schmeissera. Dodatkowo na pasku noszę, zwyczajem Koli, dwa granaty zaczepne F1, które jak dorodne gruszki prezentują się nieznajomemu. Kiedyś nazbieraliśmy tego w lesie. Kola powiedział, że czasy teraz złe, ludzie nieszczerzy i podli, do wszystkiego zdolni, to obaj zawsze zabieramy coś do lasu i na ryby. Tak na wszelki wypadek, choć jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś nas zaczepiał, a raczej na odwrót. Nie wiadomo dlaczego, ludziska skręcają szybko w bok i udają, że się gdzieś śpieszą. Ani z nimi pogadać, ani wypić, ani zapalić. Granatu użyliśmy może raz, jak ryby nie brały – sprawdził się wtedy wybornie.
Nieznajomego trochę, przystopowało.
- Nu wiżu, żeś ty znaczny. No nie gniewaj sie, pogadajmy. My tut tolko naszych krasawic iszciem, znaczy sie szukamy.
Wyciągnął camela z paczki i zapaliliśmy. Oczywiście ja odgryzłem i wyplułem filtr. U mnie w przeciwieństwie do Koli, może się zmarnować. On z takich filtrów zrobił poławiacz mętów w aparaturze destylacyjnej.
- No może i ubijemy interes – mówię głęboko zaciągając się dymem, w końcu camel to camel, moje ulubione.
- No daję sto dołarow za infromacju -powiedział nieznajomy. Wołodia Idzi sjuda , dawaj panu sto bagsów.
- Stop!- mówię, poruszając karabinkiem. – Niech Wołodia stoi tam gdzie stał, bo inaczej obaj długo nie zgrzejecie miejsca na tym świecie. Rzecz nie wymaga zapłaty, przynajmniej w dolarach.
- Kak,że to nie w dolarach? To kak?
- Rozumiem, jak wy to mówicie mużyki, że wasz ciasny umysł tego nie pojmuje, że normalny człowiek, nie żyje tylko żądzą posiadania dolarów, ale potrzebuje również coś dla duszy.
- Dla duszy! - Wtrącił nieznajomy. - U nas jest wodka!
- Wódka, wódka. Wódki  to u nas tyle, co wody w tym bajorku.- Prychnąłem, jeszcze raz spluwając dla powagi.
- No to szto?
- Tu trzeba whisky i to szkockiej single malt. Wasze, dziewczyny są u mojego przyjaciela i wyżerają nasze zapasy jak stado szarańczy. Żeby je zabrać siłą musiałoby was być dziesięć raz tyle, a i to pewnie skończyłoby się godną pożałowania porażką. Mój przyjaciel Kola to nie lada kozak. Poniał?
Na to tamten – Kola? Możet być Kola Nowak? Czełowiek wsiegda w szapkie, w czapce, uszankie -znaczy sie.
- Jak widać świat znów okazał się bardzo mały. Tak to ten sam Kola Nowak. Już rozumiesz?
- Da poniał. Rozumiem, on sierioznyj kakda rozsierdziłsa to i za uralom by nas naszoł. Job w żopu maci ! Teraz tamten splunął, ale dla odwagi, bo zbladł jak ściana. - Udałos szto, my tiebia wstretili. Ja pomniu kak on ubił za urlaom możet byc piatdzesiac mużikow . Ubił, tolko za szto, ze jemu odin takuju smiesznuju szapku iz liaguszki sobrał. Czornyj on, i opasnyj kak orieł dlja zajacy. No skażi szto dziełać , robić znaczy sje. Wiekie szczastje szto my goworim. Widać było jak dreszcze przebiegją po plecach nieznajomemu,a papieros mało nie wypadł z trzęsących się teraz dłoni. Przypaliłem mu spokojnie swoim benzynowym ronsonem, jedną dłonią, czyli z odpowiednim fasonem.
- To proste - odpowiedziałem.- Pojedziecie do sklepu i kupicie skrzynkę szkockiej whisky single malt. Potem odtworzycie jedną jakieś pięćdziesiąt metrów od domu, trochę rozlejecie . Kola nie lubi jak coś się marnuje, a zapach single Malt, jeśli się orientuję, wykryje ze znacznie większej odległości. To będzie dopiero wabik, kolejne będziecie stawiać co pięćdziesiąt metrów i tak, ze dwa kilometry. Jak kola wyjdzie z chaty i podąży tym tropem jak wilk, to Wołodia w tym czasie zabierze z chaty wasze dziewoczki. Ty też jak zostawisz ostatnią butelkę, zwiewaj ile sił, tutaj nad oczko, gdzie się spotkacie. Najlepiej od razu jedźcie na przejście graniczne, bo wiesz, że już nic tu po was. Bo jak Kola rozpozna wasz zapach to już go zapamięta i...
- Znaju, znaju – posępnie odparł nieznajomy. No to będzie ze czterdzieści butelek, każdy single malt ponad trzydzieści dołarow. Łoj ! Mnogo dzienieg, mnogo dołarow! Ech, ale szto dziełac, no Kola, eto Kola - Spasiba, dziekuju.
- Nie martw się –dodałem. Z takim krasawicami szybko odrobicie. Koli powiem, że same uciekły, bo tak je wyczerpał. Może na początku nie uwierzy, ale szybko pocieszy się single maltami. Już taki jest. Nie ryzykujcie jednak , bo jak powiedziałem, zostawicie zapach, a ten zawsze go zwabi.
Nazajutrz wyszedłem jakby nigdy nic na ryby. Zaczaiłem się w małym rowie jakieś pięćdziesiąt metrów od naszej chaty, niedaleko od ukrytego w darni tajnego wejścia do naszej piwnicy. Wszystko przebiegło zgodnie z moim planem. Nie upłynęło pięć minut od rozlania niewielkiej ilości trunku na trawę jak Kola w uszance ,czyli na roboczo, pojawił się przed chatą wyraźnie węsząc. Szybko ruszył w wiadomym mi wcześniej  kierunku i znalazł pierwszą butelkę. Pociągnął potężny łyk i z lubością się uśmiechnął. Tak, Kola nie dziwił się, skąd się wzięła, bo po co? Kola już wyczuł następną. Uwięziony w nim wilk właśnie rozpoczął pościg.
Po całej sprawie Kola rzeczywiście był zły. „Pocieszanie” momentalnie zabrało dwie butelki szkockiej, ale wtedy, zaczął wsłuchiwać się w mój wykład na temat oszczędzania białka przed zimą. Mój wywód widocznie był wiarygodny. Wiadomo, że ryby, w szczególności, nasze zdrowe i łatwo przyswajalne pstrągi, zapewniają popyt organizmu na białko. A seks, a seks to wyrzucanie białka w błoto. Ano, żeby już nie było żem jezuita, wszystko ma swój czas i wymaga równowagi. Jak to w przyrodzie.
-Wiosną - mówię do Koli. - Wiosną możesz swawolić. 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1