1 december 2013
00:11
obudziłem się
na krańcu galaktyki
nie ma tu dróga
ni ziemi po której chodząc
siałbym wiatr
a wiatr unosiłby drzewa
a z drzew
kapałyby liściea
liśćmi
malowałbym pejzaże
nie potrzeba nóg
odkąd nauczyłem się latać
zabierając ptakom skrzydła
popełniłem grzech
teraz patrzę
jak uczą się spadać
przeklinając grawitację
podziwiając anioły
płynie niebo słodko-słone
nie ma tu rzek
ani oceanów
na których fale płaszcząc
podziwiałbym zachody
a wschody
parzyłyby kawę
a kawę
donosiłbym ustom
a w zamian
w kobiecości toną
nie potrzeba rąk
pamiętam jak ślimaki
niosące domy
samotnym szlakiem
zaznaczały powroty
a koniec świata
nigdy za nimi nie nadążał
potykając się o ślady
mleczna droga
na zbitym lustrze ginie
nie ma tu ognia
ani lodu
w których bym mógł
płomienie hibernować
jak listy
a listom
nadawać imiona
a imionom
adresy
a miejscami zamieszkania
wypełniać torby listonoszom
nie potrzeba tułowiu
komórka żyje
w niegłowiu
apetytem przetrwania
wytacza istnienie
w teorię bytu
by móc tylko się rozmnażać
przeczuciem kariokinezy
coś jeszcze pozostało
prócz myśli zawiniętych w głowie
nie ma tu mnie
ani mnie
jeszcze się nie obudziłem
o ile zasnąłem
a wczorajszy dzień
jutrzejszym
a jutro
powiem
a słowo to
nie potrzebne
kiedy człowiek budzi się
na krańcu galaktyki
sam