30 january 2019
Coś wisi w powietrzu
Coś wisi w powietrzu... obawiam się jednak, że niestety jest to wrocławski smog. Godzina druga zero trzy w nocy. Odbieram klienta z Rynku. Erik. Jakiś długi kurs. Na Wróblowice. Cholera, gdzie to jest? Odległość 19 km. Czas przejazdu 20 minut. Dobry! Dobry! Do pewnego momentu tak wyglądała cała rozmowa. Jedziemy. Janerka śpiewa ze zoranej płyty, że Jezu jak on się cieszy z tych króciutkich wskrzeszeń... Czyste głośniki wypuszczają z siebie lingwistyczne piękno, którym zachwycam się wciąż na nowo. Pasażer wypuszcza z siebie gazy. Tym już zachwycam się nieco mniej. Otwiera okno. Jest świadomy smrodu, który generuje. Na zewnątrz jakieś minus dwa. Zimne powietrze smaga mi szyję i cuci nerwy. W aucie wytwarza się swoista akustyka - niby dudniący wiatr, kołatający o podsufitkę i kokpit. Strasznie mnie to drażni. Tym bardziej, że zagłusza Janerkę, a na zewnątrz jakieś minus dwa. Myślę sobie – nie będę gościa upominał, żeby zamknął, bo jeszcze gorzej się poczuje. Jedziemy. Mijamy stadion. Przejeżdżamy Leśnicę. To już jest koniec świata. Większy koniec świata jest tylko na Psim Polu. Na szczęście to w innym kierunku. Jedziemy. Zagapiłem się z deka. GPS pokazał ewidentnie: oodbić w lewo. Koryguję swój błąd mocno hamując i zawracam przez martwe pole. Kurwa mać, przepraszam! Tłumaczę się, głupio i na głos nie wiedzieć czemu. Ale co to? Coś spadło pod fotel kierowcy. Ja jestem kierowcą. Klient leży pod moim siedzeniem. Właściwie jego głowa tam leży, bo reszta klienta leży na siedzeniach tylnych. Dziwna pozycja do jazdy, ale myślę sobie – nie będę gościa upominał, skoro mu tak wygodnie. Z drugiej strony od razu dziwne myśli mnie atakują. A jeśli umarł? Jeśli wiozę trupa? A co jeśli dowiozę trupa? Co? Wyciągnę go za bety i zostawię na chodniku? Może jeszcze mam mu zrobić masaż serca i usta usta? Patomorfolog stwierdzi, że zgon nastał o drugiej dziewiętnaście, czyli że w chwili, gdy facet przebywał jeszcze w moim aucie. Nieumyślne spowodowanie śmierci? Do widzenia świecie. Wyjdę za pięć lat. Cóż. Jedziemy. Mijamy stację benzynową. Jedziemy. Odwracam głowę. Staram się wybadać czy tułów unosi się i opada w jakichś sensownych odstępach. Mijamy kolejną stację benzynową. Jeszcze tylko trzy minuty, obudzę typa, pozbędę się go i mykam na kwadrat lulu. Skręcam w lewo. Przejeżdżam skrzyżowanie. Zatrzymuję się. Halo, pobudka, koniec trasy, proszę pana, do widzenia!? Lekko klepię gościa po barku. Niemrawo unosi się blady, łysy czerep. Słyszę coś na wzór: łe, włghh, włee? Powtarzam moją kwestię. Facet szuka klamki. Chcę mieć to już z głowy. Wysiadam z auta i otwieram mu drzwi. Żegnaj pierdzący Ukraińcu. W tej samej chwili już widzę, że ta noc tak szybko się nie skończy. Gość mimo tego, że ledwo trzyma się na nogach, to nie bardzo wie gdzie jest. Z całą pewnością nie poznaje tego miejsca. Z całą pewnością jest w nim po raz pierwszy w życiu. Wykonuje palcem nawrot, żebyśmy znów wsiedli do auta. To nie tu pan chciał? Halo? Proszę pana? Gość patrzy na mnie, a właściwie to patrzy za mnie, patrzy gdzieś w dal, jakby tam właśnie za polami i lasami zostało ukryte miejsce, do którego chciał się dostać. Oczywiście, kurwa, zostało tam ukryte przez podstępne chochliki, te same które za tęczą chowają garnce pełne złota. Z ogromnym trudem wypuszcza z siebie słowo. Dlaczego jak wypuszczał gazy, to z taką łatwością? Janerka śpiewa:
Głowa umie łączyć niebo z szyją
Niebo w szyję wpada poprzez głowę
Głowa często lubi być niczyją
I dlatego ciągle jest jak jest
Facet składa litery: di-no. Co? Dino? Di-no! Domyślam się, że chodzi o jakiś supermarket. Typ mocno zdeterminowany. Już siedzi z przodu obok mnie. Otwiera okno. Mam ochotę wziąć go za fraki i wypierdolić, ale odzywają się we mnie jakieś resztki przyzwoitości...człowieczeństwa. Ruszamy. On coś grzebie nieprzytomnym palcem w nawigacji i powtarza: di-no! Wracamy na główną. Stop! Krzyczy. Drzwi się otwierają, tułów wypada z auta na śnieg. Rzyga. Jego nogi są w aucie, reszta ciała leży na chodniku. Piętnaście sekund. Zbiera się. Ściąga kurtkę i wsiada do auta. Dojeżdżamy do głównej. Zjeżdżam na pobocze i włączam awaryjne. Proszę pana, nie mogę jechać w miejsce, do którego nie wiem jak mam dojechać. Di-no... Mam! Dobra, prowadź. Pokazuje palcem, żebyśmy zawrócili. Jedziemy. Mijamy jedną stację. Gazy znów się atkywują. Mijamy drugą stację. Prawo! Skręcam w prawo. On jakby już nieco bardziej ucieszony. Dino! Przejeżdżamy rondo. Prosto. Mijamy jakąś fabrykę. Mijamy pola. Mijamy las. Tylko jeszcze tęczy tu brakuje. Lewo! Patrzę na tablice. Po raz pierwszy widzę coś takiego: przy jednej miejscowości dwie tablice. Żadna z nich nie jest przekreślona czerwoną linią, że niby ta pierwsza miejscowość się kończy, bo ta druga się zaczyna. Po jednej stronie jezdni Wróblowice. Po drugiej stronie jezdni Lutynia. Dwa w jednym. Lewo! Skręcam w lewo. On ma już zamknięte oczy, ale krzyczy: próg! Rzeczywiście. Zna tę trasę doskonale. Jedziemy na jego alkoholowo-sennym autopilocie. Przejeżdżamy przez próg zwalniający. Drugi! Niebywała precyzja. Tu! Nareszcie. Narzeczona zła! - mówi i wyciąga do mnie ogromną rękę w pojednawczym geście. Przybija mi piątkę i wysiada. Znika w mroku dziurawej ulicy na skraju lasu. Po drodze nie minęliśmy supermarketu Dino ani żadnego innego. Patrzę na brudny głośnik w drzwiach pasażera. Janerka charczy złowrogo przez resztki rzygów na głośniku: kolorowy odlot na Paragwaj. Wracam na kwadrat. To coś, co wisiało w powietrzu, wygrało dziś ze smogiem.