31 lipca 2010
„Samotność w wielkim mieście”
Na betonowym krzyżu wisi azbestowy Chrystus, jako ekwiwalent socrealizmu.
To jeszcze nie grzech!
Pochylam się nad plątaniną asfaltowych arterii i zdmuchuję radioaktywny pył z ciemnych
klatek schodowych, gdzie kryje się chorobliwe ich upodlenie.
To jeszcze nie demaskacja!
Trzeba by jeszcze zapalić dawno skradzione żarówki, skradzione jak marzenia pewnego młodego szczura upojonego kwaśnym winem z multikorporacyjnych odpadów.
Brudne osiedla krzyczą milionem okien bez szyb, zamurowanych stereotypami. Snują się po nich apatyczne duchy, dla których nie ma miejsca nawet i w czyśccu. ;
i uwierz mi, nie chciałbyś tu zabłądzić w ciemną, bezlitosną noc...
A pięści ich twarde tysiącem niepowodzeń, wznoszą się jak przestroga na malachicie nieba!
Zapomnij o tych miejscach, gdzie rodzi się trwoga, gdzie kwitnie Babilon, gdzie dzieci nigdy nie były dziecinne...
Zapomnij na rany Chrystusa z azbestu...
Co wieczór wychodzę popatrzeć na betonowy las domów, pełnych dysfunkcyjnych rodzin, toksycznych związków i wszechogarniającej patologii, we wszystkich możliwych odmianach.
Wdycham znajomy smród spalin, pozwalam by wypełnił zniszczone płuca; wdycham wyziewy z fabryk i koksowni; wdycham opary z niespełnionych marzeń, lotne jak wodór...
Ostatnie spojrzenie na miasto i już wiem.
I już wiem, że Ciebie tu nie spotkam.
I już wiem, że każdy wieczór rozciąga się w nieskończoność, na czarnym płótnie nieba, bez kresu, bez sensu, bezludnie.
Mijam duchy przechodniów, zbyt spóźniona, by zacząć cokolwiek raz jeszcze...