Trepifajksel, 29 stycznia 2024
Dwanaście lat to odpowiedni wiek
by nienawidzić. Patrzy
ponurym wzrokiem, próba sił
jak w pokerze: blef, wprowadzić
hak do gry.
Wyciąga z kieszeni jedyną rzecz,
której jest pewny. Piekło-niebo-abraham,
twoja dusza pójdzie tam, piekło czy niebo - pyta
niebo - odpowiadam,
- a gówno. Drobna przewaga chwili
stawia nas na równi
pochyłej.
Patrzyłem jak go prowadzą w znane
jedynie paragrafom. Gram
ze sobą. Dwa zero dla piekła.
Nieba nie było.
sam53, 28 stycznia 2024
lubię zachodzące wierszem słońce
grę świateł w chmurach
wyrastający znad horyzontu bliski zmierzch
szary piasek czuły na wilgoć z powietrza
krople rosy spływające po liściach trawy
lubię gdy wróżysz z ręki
przepowiadając sny z miłością
a może tylko deszcz choć słońce zachodzi na pogodę
to nic że w każdym lustrze zmarszczki takie gładkie
my w każdym śnie zaczynamy się kochać
od pierwszej strofy
jak w życiu
Marek Gajowniczek, 28 stycznia 2024
Wszystko jest grą wojenną.
Prawdziwa wojna zgasła.
Obstawiać możesz w ciemno,
jeżeli nie znasz hasła.
.
Na nic przewaga w sprzętach
i mentalne matryce,
kiedy już prezydenta
wybiorą w Ameryce.
.
Wtedy poznasz wyniki
i wówczs się okaże,
kto wypadł z polityki
na karuzeli zdarzeń.
.
A przez ten czas niewiedzy
i upadłych umysłów
testują ruscy szpiedzy
swą paletę pomysłów.
.
Fikcją staje się prawo.
Na sprzeciw czas ucieka.
Wirtualną zabawą
gra ma nam zabić ćwieka.
.
Żyć możesz mieć wciąż kilka
dostępnych na zapasie,
a zdecyduje chwilka,
czy przeżyć ci się da się?
.
Pozostanie aura
i cień, gdzie była karma,
chaos, dezynwoltura
baterii armat ArmA.
sam53, 27 stycznia 2024
pierwsze było światło
iskra na rozbudzonym niebie
później płomień słowo i wiersz
wczoraj śmierć zgasiła ostatnią świecę
Bóg jeszcze chodzi po kolędzie
Adam Pietras (Barry Kant), 27 stycznia 2024
Nóż słowa
Z mahoniową
Oprawą.
Mleczyk duszy.
Z lenistwa jem
Te kluseczki
Codzień umieram.
Dlaczego światło milczy
Wobec moich wolt
Filozoficznych.
Adam Pietras (Barry Kant), 27 stycznia 2024
Langeweile - Mixtape - Requiem dla światła w naszych oczach
***
SANATORIUM
I
Ukryłaś się w chacie na klifach gdzie zawodzą rybitwy. Pod sinym niebem twoje dłonie
Przyzwyczaiły się zbierać chrust.
Gdy całą noc pada deszcz -
Śpisz zwinięta jak płód
I owijasz się płótnem.
Czy czujesz radość? Opuściły cię głosy
Wołające przez przedmieścia.
II
Nie potrafiłaś nasycić się tym światem
Z którym tak bardzo chciałaś walczyć
Uniesiona falą bezsensownego natchnienia
Jakie niegdyś zesłała ci histeria.
Walka o duszę toczyła się gdzieś w podświadomości.
Ty tylko rejestrowałaś obrazy.
Słońce nad afrykańską dzielnicą na rubieżach Europy
I marmurowa zieleń wierzb między budynkami.
III
Czasem jednak
Wizja drwiła sama z siebie.
Gubiłaś czystość. Zbyt wiele
Eksperymentów. Wizja
Stawała się nieudolna;
Bolesna. Pozostawiała po sobie
Pustkę. Trupiość nie jest odpowiednim słowem. Wizja
Z pogranicza. Poszukiwałaś wytchnienia, jednak
Doznawałaś objawień.
IV
Teraz kształtujesz w sobie dyscyplinę, podczas pobytu w tym dzikim
Sanatorium. Czasem wszystko wokół na sekundę staje się mgłą,
Mirażem, dymem - poprzez który, jak ci się wydaje, dotyka cię milcząca głębia na poły matczyna;
Na poły obca.
Jej pytanie jest złośliwe. Jego rozumienie odsuwa się z każdą chwilą,
Lecz nie w tym rzecz. Ono mówi do ciebie:
To wszystko zabawa.
***
Dobrze jest w styczniu napić się.
Wtedy z horyzontu powracają plamy
A sklepy stają się miejscem ciepłym
I kobiety z natury melancholijne
Wychodzą na spacer.
I tylko się patrzy na ściany
I oddycha w zwyczajnym swym położeniu
Nie szemrze po kątach
Przysposabia do chwytu.
***
Myśli niby te same
Które niegdyś
Napinały euforyczne kielichy
Identycznie jak uśmechy
Poniekąd zimną nicią z mroku
Zwanego hormon i algorytm
Dawne folie lśniące w pijanych promieniach
A w swym przesileniu -
Lęk psychotyczny
***
Szum to istnienie idealnie obojętne
Ta kobieta którą mijam na schodach
Jasny róż jej policzków i jej japońskie grafiki
***
Pragnąłem uzmysłowić wszystkim sens przesiadywania na Antresolach.
Zależało mi na Architekturze.
Dokąd poprowadzą mnie dalsze kaprysy?
Czuję się jakbym pisał testament.
Ta nieokreśloność. Granitowa skała do której przylega dworzec kolejowy.
Suche nocne powietrze
żółte światło lampy
spontaniczne nieczęste kroki
i białe litery na twardym podnóżku masywnego, lejącego się kształtu, świadomie przełamane
Wysmukłe kolumny z czarnego metalu o niejednorodnej teksturze
Wysokie i cienkie zwieńczone kuliście
A może jak tabliczki soli? Zobacz, to blade światło to rachityczne arkusze o strukturze krystalicznej.
Jest chłodno.
Powstają z niego parawany.
Pociąg lini Deja-Vu o niepokojącej trasie, gdy przywraca prawo mojej tęsknocie.
To prawda, że nie pochodzę stąd, lecz nigdy jeszcze nie radowałem się tak bardzo ze swej samotności.
Dźwięk, który nasunął skojarzenie z brzdękiem klucza
choć żadną miarą nim nie był.
A więc to wszystku musiało się stać! Ale nie wiem, jak przywyknę do morskich traw...
Być może jutro jeszcze kogoś spytam czy rozumie moją mowę, ale później już nie będę na pewno o to dbać.
Niebo pragnie oceanów. Miłość ukaże się w gwiazdach.
***
Pozostał w mojej pamięci jako stojący w silnym świetle południowego słońca, patrzący na wszystkie te uschnięte kwiaty, ktorych rozkwit zadawał mi w swoim czasie tak wiele fascynującego bólu. Kwiaty rozrzucone na pustkowiu, na spękanej ziemi której szczeliny sięgają głęboko, do jakiejś nieuświadamianej na codzień otchłani lęku. Chciałabym ujrzeć na tej ziemi jego wspaniałe maszyny, jak zmieniają mój świat z chłodną, zdeterminowaną, matematyczną precyzją. Jak rozplatają dzikie pnącza moich neuroz. Łagodnie lecz zdecydowanie, niczym boski chirurg, który nie musi niczego niszczyć, by móc tworzyć. Tak wiele bowiem zaznałam mocy zniszczenia, że mogłabym na swym ciele nosić tatuaż z imieniem "Anihilacja" jako znak tej siły, która bez reszty mnie posiadła. (Zgodzę się jednak na śmierć, ale tylko wtedy, gdy będę pewna, że do mych nozdrzy ani przez chwilę nie dobiegnie woń zgnilizny. Tak oto modlę się o czystość własnej psyche, która przepoczwarzy sie jeszcze nieskończenie wiele razy.)
***
Spokój.
Relikwia.
Obraz o wiele
Zbyt prosty.
Byty skojarzone,
Rozprężone.
W jednej linijce
Zawierają się całe.
A później to
Nieważne.
Wyjątki
Można sobie podpisać.
***
To, co się myśli
Gdy robi się zakupy
Jest starodawne.
Ja, partner. Jeszcze się nic
Nie wie.
Jeszcze się myje garnki.
Konkret odczuwany
Każdego dnia;
Konkretny
Mogę powiedzieć -
Skład chemiczny.
Ale to nic.
***
cynober małej kuchni i woda w lśniącym szkle
lekko jest pod atomowym słońcem
figura przetoczy się wydając dźwięk
światło będzie bawić cynobrowe włosy
***
Skoro oszalałaś już
Tym cudownym aktem
Umuzycznionej Ananke
Studiuj nad ideą dadaistów
I nad umieraniem dążącym
Do niespotykanej estetyki
(Aż chłód zapanuje w mieście jutra)
Zapragnij zrozumieć grającego na cytrze
Tę halucynację kwietniowego wiatru
***
Dusza rozsmakowała się niegdyś w anielskim narkotyku
Nareszcie dusza to hiperbola miłości
Niech wystarczy że swą młodość spędziłem daleko
Moje kroki pełne były nieuzasadnionej determinacji
Powietrze szafirowe i wrzosy elektryczne
I muśnięcia absurdu na moim policzku
***
Monstrualna naiwność była odrębną jakością
A jej lęki głębokie i barwne
Gdy wybieraliśmy się na łąki poszukiwać pierwszego lodu
Nadchodziła wraz z wiatrem
I fascynowały nas wtedy rozrzucone na polach płachty brezentu
I czarne dachy w oddali - ich zimno, faktura i obojętność.
***
Ornament zapadający się w biel
O linii cienkiej i głębokiej jak zwierciadło.
Widzenie jest jasne i być może uda mi się cieszyć przez chwilę,
Tu, na samym brzegu zlodowaciałego jeziora.
***
Zatrzasnąć się
Przy pełni władz
W tej jednej chwili
Przypisanej nieświadomej nocy
Doznać derealizacji
Póki to jeszcze możliwe...
Tylko nie tam...!
- Tylko nie tam
Gdzie rozpościerają się przestrzenie bólu
Pragnące perwersyjnej intymności
By "ktoś" ujrzał moje krwawiące ramiona
I nadał im nową świętość
To głęboko zakorzeniony nawyk
To credo które pęta nasz chaos
W oblężonym mieście świętujmy hipnotyzujące jedwabie
Którymi otulimy własny strach
By bać się barwniej i głębiej
By bać się wiedząc już po co
***
memento
w kosmos
spadają wszystkie narzecza
w miazgę
obracają się kraje
jak listki
dryfujące w otchłani
Adam Pietras (Barry Kant), 27 stycznia 2024
2009-2008
WSZYSTKIE MOJE TWARZE SPŁONĘŁY NA LICHTARZU IGRASZKI
W imieniu wszystkich tych chwil pożegnanych
Czczą błahostką lęku w którym to słusznie upatrywałem przyczyny twojego niezrozumienia
Chciałem odebrać całe twe zapominanie
Dziś prawdopodobnie po raz ostatni cię rozpoznałem.
Dlatego od tej chwili pozostaniesz dla mnie bezimienna i zapomnę twoją twarz
Bo wszystko to, co było - najpewniej okaże się nieprawdą.
Jednak zanim odejdę muszę ci powiedzieć, że że mój umysł jest chory.
Mój łącznik zmysłów, moje narzędzie, most między duchem a ciałem
Jest chore.
Nie wiem, jak określa się chorobę, która dotyka Boga
Całego kosmosu i rządzących nim praw
Dotyka tego co mijasz na ulicach
I wszystkich pór dnia
Dotyka ludzi z którymi rozmawiasz
Oraz ich myśli, twarzy, przeszłości i intencji
Każdej odpowiedzi
I wszystkich pytań
Dotychczas dałem ci dojmujący chłód ciszy matematycznie obliczanych rojeń,
I pojęłaś, że nie istnieje rzecz której bym nie wiedział.
Dałem ci swoją muzykę i niezrozumiałe wiersze
I woń kadzideł wewnątrz świątyni zapomnianego kultu
Niejednokrotnie pokazywałem ci jak zmienia się coś pod samą powierzchnią materialnego świata
I jak linie perspektywy zmieniają swój bieg.
Słyszałem wtedy wyraźnie echa twoich myśli i później zdając sobie sprawę, że to mogły być głosy igrających chochołów - pisałem o konających.
(Miejsca naszych spotkań zawsze okalały mgły albowiem nie przybywaliśmy tam żadnymi drogami.
Chłopiec uważał, że spacerowaliśmy po barwnych pierścieniach, ale to nie prawda.)
Dlatego dziwiłem się, kiedy wyczuwałem twoją obecność w konarach chorej gruszy
Chociaż dobrze pamiętam, że kiedyś dzięki podobnym zaklęciom moje oczy patrzyły dla ciebie.
Wielokrotnie mówiłem ci: możesz mnie zabić, tak jak każdą inną istotę.
Lecz teraz już wiem, że kiedy ja odchodziłem gdzieś dalej,
To ty pozostawałaś
Tam
Pośród własnego widzenia
***
NIHIL
Jesteś słaba i bezimienna
Moja miłości, zakwitła na uroczyskach
Wśród chudych badyli
Ja będąc świadom wielkiego kłamstwa poprzez szacunek dla Idei samej w sobie
Nie zgadzam się na nic:
Musisz wiedzieć, że Nieskończenie Przeklęty Skowyt Samotności na zawsze utracił swoją tożsamość
I wybrzmiewa tylko wobec obcych i nieosiągalnych kontynentów, że Prawda jest starą wariatką
Która nie potrafi zrewidować nieadekwatności własnych zachowań
I że ty jesteś mgnieniem...
Drażniącym puchem banalnych latawców być może pachnącym...
...
Ale nie chcianym.
Gdyż jesteś tylko nienasyconą częścią bezużytecznego już mózgu
Strawionego przez śmieszne psychozy:
Jesteśmy uwiązanym bydłem które nędznie ginie w wysokiej powodzi
***
I
Lata szpiegów bezwzględnie wycieńczone z tęsknoty
Twardy papier korespondencji
Usiądź, kiedy będziesz mnie wspominać
Moje szaty przesiąknięte są dymem cesarstwa zwierząt
Do wczoraj jeszcze nie rozumiałem pędów dzikiej róży
Lecz dziś wiem
Że one są gorzkie
Szczęśliwie czasem jeszcze moje serce drży, choć ostatnia baśń
powstała dwieście lat temu.
Wiadomość choćby przechwycona
Ja choćby aresztowany i poddany torturom
Nie wyjawimy prawdy.
***
II
Był ubrany w pomarańczowo złotą suknię
Drewno pod jego stopami skrzypiało smutkiem
Zatrzymał się przy balustradzie,
A kiedy jego goście
Weszli już na górę westchnął
I dopiero po chwili wstąpił sam
Lampa błyskała wieloma barwnymi ognikami
Dziwne, było jaśniej niż za dnia
Oddychając leśnym powietrzem dwa dni
po deszczu
zebranym w tym przestronnym
pomieszczeniu
o białych ścianach
nie opowiadał o swoich obrazach
lecz stał boso na schodach
oczekując, aż narodzi się gdzieś indziej
***
Muszle i delikatne ciała perłopławów
Słony róż wodorostów
Anyż.
Nie pozwolę jej nawet się do mnie odezwać.
Nie kocham jej.
Urażona pierś młodzieńca,
Urażona i sparzona pustką
fruwające dzwonki
ze złota
Dlaczego wciąż myślę, jak jej wytłumaczyć moją śmierć?
...
Nie umarłem z jej powodu:
Ceramika wypalana na południu i owinięta w niebieski jedwab zainspirowały
Mnie do tego, by targnąć się na swoje życie.
...
Rzuciłem się na skały i długo konałem.
Wiem, że kiedy nadejdzie pora
Morze zabierze moje ciało.
...
Ona przeciąga na okna zasłony
By nie widzieć już więcej
Żeglarzy ze szkorbutem
Dokarmiając bezpańskie psy
...
Oboje modliliśmy się za ten świat.
***
EPILOG
Ujrzałem Miłość roztrzaskaną na skałach
A nad nią ponuro odzywał się Świat:
Nie ma w nas piękna jej fatamorgan.
Twoje dłonie miękkie jak śnieg gdy tak bardzo nudzi cię światło
Twoje dłonie łagodne jak dzień
Gdy tak konam na bezdrożach to czarny przypadek rzuca mi kwiat
By ta postrzępiona flaga zatknięta na jałowym pustkowiu Księżyca
Była mi przez moment symbolem zatraconej myśli.
Adam Pietras (Barry Kant), 26 stycznia 2024
Z NADMIARU BARW
Płaszcz i młodość nie rozumiem cię
W kawiarni dostrzegłem twoje światowody i starałem się
Nie zwariować
Ja ani nikt nie wie co się działo
Obrazy na ścianach i korepetycje
Wszyscy byli dla mnie tak cholernie mili jakbym
Obudził się po operacji w klinice
PO OBU STRONACH
Kiedyś spytałaś mnie jak czuję swoją skórę
I czym jest wtedy moja twarz bo tamten świat
To nieznany umarły:
Oddech powietrze i powierzchnia skóry
To stary świat to wielkie osy gdzieś daleko
Lecz stało się ból jest lekki jak płomień i obcy
TRZY WIERSZE STOICKIE
I
Dziś masz zapach mchu i ulicy
Demonie mojej niedoskonałej pustki
Snuje się za tobą życie które samo siebie przeżywa
Małodusznie noc w noc
Sypiasz na słonecznym podwórzu
Sam stworzyłeś świat w siedem dni
A teraz gadasz od rzeczy
To wszystko przez prochy i wytarty ból
II
To dyszenie na schodach o oczach jak wosk
To trzymanie się ścian i poręczy
Ciekawe ile w nim ironii a może
Wyparował już
Tak samo jak jego mięśnie
Pod żółtym światłem żarówki
Wyparowały z blaszanego kubka
III
Ta niewielka pusta przestrzeń
Miłość z braku czegoś lepszego
Ciemność prostej nocy i rozwieszona wokół
Ohyda bardzo wyraźna
Stałem się podobny do człowieka który
Zbiera puszki o brzasku
Moja miłość z braku lepszego
Kieruje się w stronę chleba
***
PORANEK SAMOTNEGO ŚLUSARZA
Bladym świtem
Ukrytym głęboko w powietrzu
Jak ołów, wirus opryszczki i roztocza
Stałem i przepuszczałem przez krtań dym papierosa.
Dwór, gdzie nie przeszkadza mróz
Bo wszystkie te metalowe rzeczy
Zanurzone w oleju
Zwraca się mimowolnie
A wszystkie skrzypiące zawiasy
Powodują ból.
Bladym świtem narastającym w płucach
Jak piana
Drzewa czarne i białe,
Bezlistne straszydła
I ptaki zasiadające
Na żelaznych siatkach.
PAOLO UCELLO - NOCNE POLOWANIE - EKFRAZA
Ptaki o ponętnych skrzydłach
Czarne i granatowe
Przecinające i powietrzne
Żywią się ziarnem i robactwem
Żywią się gałęziami
Ledwie je widać piękne jak słońce
Puste
I drzewa sturękie
Różnorodne i głuche
Bez głów i bez serc
Żywiące się wilgocią
***
DWA WIERSZE
I
Potrzeba na prawdę wiele miejsca
Światłoczułych przesłon i zimnych balustrad urzędów
Dla mojego autocentrycznego ciała
Powolnie zmieniającego kształt pod nieustannym
Naciskiem tysięcy igieł
Podczas odwracania wzroku albo przypadkowych powitań
I lektur wszelkiego rodzaju skryptów
Albo przemierzania ulic w ściśle określonym celu
Pomimo całej ich akustyki
II
Bruk kobiety i snopy lamp halogenowych
Wszystko tak wyraźne że niemal czuję lęk
Nic nie odgradza mnie od zimnego powietrza
Ani obojętność życia pulsującego wokół nie uspokaja mnie
Życie jest wokół gdy wybija północ
Czas osiada na moich nerwach jak strużka dymu na włosach
Rejestruję milisekundy
***
TRZY WIERSZE
I
Nic nie widzę, istnieję tylko na obrzeżach pamięci. Bawię się destylując z jej soków.
Spacerowałem tędy już kiedyś i nie dowiedziałem się niczego. Nieustanne martwe szelsty
I kurz. Białe drzewa i druty. Czarne ptaki.
Cóż właściwie mógłbym próbować przekazać, jeżeli nie ułamki sekund?
Rzeczywistość poświęcona w polityce minimum.
Opadające przebarwione linie.
Tak jest: być zupełnie nieważkim i przenikać przez przedmioty
Bez jakiejkolwiek zmiany własnego stanu.
Tak jest: światła za zmatowioną szybą i pragnienie by wyłuskać z nich teraźniejszość
I móc przy niej pozostać.
Wiedza niedostateczna. Bańki śliny. Wizerunki przywidziane we mgle.
Poddaję się narastającym falom tępego szumu.
Ale nie.
Moje serce to żelazne wahadło.
(W mojej pracy objawia się jego pustka.)
II
Przybądź.
Oczekuję twojego głosu, nadchodzącego z wnętrza mojej czaszki.
Pamiętam, że dzięki tobie nauczyłem się zmieniać trajektorie lotu kamieni, którymi na próbę ciskałem.
Teraz już nie potrafię przypomnieć sobie, z pomocą jakich władz było to możliwe.
Nasłuchiwałem świata i sądziłem, że potrafię go rozpisać.
Byłem robotnicą w ulu, wytwarzającą miód z pyłu kwiatowego.
Byłem mrowiskiem,
Byłem kluczem gęsi.
III
Po trochu byłem wszystkim kochając wiatr.
Dziś wybudziłem się ze śpiączki.
Moje życie po drugiej stronie lustra jako ambasador Japonii.
Mój nocny paraliż.
(Ok. 2011)
Yaro, 26 stycznia 2024
czuję się taki niczyj
z pustką w sobie
pusty dzban bez wody
wyschłe koryto rzeki
idę błądzę nie mogę
odnaleźć drogi ani frazy
do ciebie tak daleko
posyłam list w butelce
nie w kopercie jeszcze by zmokła
Sztelak Marcin, 26 stycznia 2024
Wyraźnie zwalniam,
wraz z drogą mleczną,
od eonów zapierdzielającą bez sensu.
Ślina wypełnia usta,
za cholerę nie da się przełknąć
najprostszego nawet kłamstewka.
Do tego za oknem znowu
nie pada, kanaliki łakną
dżdżu, w postaci wszechogarniającego
potopu.
Pozostaje tylko kurz, pokoleniowo
hodowany na obrazach,
tak zwana galeria przodków,
drastycznie domniemanych.
Pora poczytać, jednak słowa
w ekspresowym tempie tracą wartość.
Dlatego bezrobotny strach na wróble
zbiera manatki i odchodzi w siną.
Prawdopodobnie przyspieszam,
chyba że to tradycyjnie
upierdliwa droga mleczna.
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.