22 marca 2011
Frustraci cz. 5 Ostatnia.
Przypomniało mi się, że jeszcze nie wspomniałam o
szkoleniach, o tych firmowych prowadzonych przez szkoleniowców z bazy.
Szkolenia te dotyczyły obsługi klientów nie tylko przy linii kas, ale i również
przy stoiskach obsługi, takich jak wędliny lub piekarnia. Zasady „3D” – dzień
dobry, dziękuję i do widzenia. Szkolenia pozwalały na rozpoznanie typów i grup
klientów: jeden podział konsumentów na pewno był na zwierzęta – guźce, bawoły i
coś tam jeszcze, a drugi bardziej konkretyzował osobowość nabywców – cholerycy,
flegmatycy, klient uległy, itd. Trzeci typ mówił o grupach kupujących: ludzie
starsi, samotni, nastolatkowie. Każdy typ klientów mówił nam o tym z jakim
rodzajem kontrahenta mamy do czynienia, czyli w jaki sposób robi zakupy –
przechodzi przez sklep szybko, bierze tylko to co ma na liście, wrzuca do
koszyka co popadnie, chodzi i dokładnie ogląda asortyment; jak się zachowuje w
sklepie – czy jest uległy i można mu wszystko wcisnąć, czy jest pretensjonalny
i roszczeniowy; oraz co kupuje – ludzie starsi będą brać produkty najtańsze, bo
mają małe emerytury, samotni będą brać produkty markowe wysokiej jakości.
Szkolenia były ciekawe i dobrze, że były
organizowane. Jednak uważam, że powinny być systematyczne i powinny odbywać się
co jakiś określony czas. A tak nie było.
W pierwszym roku, w którym zaczęłam pracować miały
miejsce trzy szkolenia. Odstęp pomiędzy nimi wynosił koło trzech, czterech
miesięcy. Z jednej strony to dobrze, że była taka częstotliwość szkoleń, bo
kasjerki cały czas były nowe. Miesiąc w miesiąc w sklepie były nowe „twarze na
kasach.”
W drugim roku już nie było żadnego szkolenia.
Dziwne, że w pewnym okresie są aż trzy szkolenia, a w następnym nie ma ani
jednego. Pytanie – dlaczego? Przecież nadal pojawiało się dużo nowych
pracowników – chyba wypadałoby ich odpowiednio przeszkolić. Dlaczego jedni
pracownicy kilka razy musieli brać udział w instruktażu, a inni nie?
Szkolenia były
obowiązkowe, stąd też nie miało to znaczenia, czy ktoś w nim nie
uczestniczył, czy było to czyjeś czwarte szkolenie – osobnik miał obowiązek
brać udział w ćwiczeniach.
Najlepiej miały te kasjerki, które w czasie pracy
mogły zaliczyć szkolenie. Wtedy nie musiały ani specjalnie przychodzić, ani
zostawać dłużej w pracy. Najgorzej miały te, które miały dzień wolny i te,
które do pracy przychodziły na zmianę popołudniową. Musiały przyjść na dziesiątą czy jedenastą godzinę
(szkolenie zawsze odbywało się z jakimś opóźnieniem czasowym), a później
siedzieć do samego zamknięcia sklepu (przez jakieś dziewięć, dziesięć godzin).
Zawsze miałam takie szczęście. I zawsze wnerwiałam się, gdy wołali mnie na
kasę.
Byłam na trzech szkoleniach i w ani jednym nie
uczestniczyłam do końca, bo musiałam iść kasować. Robiły się kolejki, a że ja
obejmowałam zmianę popołudniową, toteż kasjerce głównej było łatwiej mnie
ściągnąć. Za każdym razem to samo, ta sama sytuacja. Nie po to przychodziłam
wcześniej na szkolenie, żeby przed planowanym czasem siadać przy kasie. Miałam
już tego dość. Ale kto miał iść jak nie ja? Przecież te kasjerki, które były
zwalniane z kasy i szły na szkolenie miały zamykaną zmianę, więc musiałyby
jeszcze raz rozpakowywać woreczek i logować się na kasie.
Przy następnym
szkoleniu chciałam zrobić szum, ale oczywiście już instruktażu nie było.
Później szkolone były tylko kasjerki główne i to
wyłącznie z zakresu wypełniania dokumentów.
Za wyjątkiem do szału doprowadzającego mnie
ściągania na kasę, szkolenia będę dobrze
wspominać. Były naprawdę ciekawe i interesujące. Szkoleniowcy opowiadali
przeróżne anegdotki z życia sklepu. Jedne bardziej śmieszne inne mniej.
Opowiadali o jednej pracownicy z wiecznie tłustymi
włosami, której za nic w świecie nie mogli zmusić do umycia głowy. – Jak można
mieć tłuste włosy? Przecież to obrzydliwe!
Była też historia o kasjerce, której codziennie
klient zostawiał czerwoną różę – zwykła prosta informacja i nic więcej.
Za każdym razem opowiadano historię z kas, po
której wszystkich ze śmiechu bolały brzuchy. W większości była to zasługa
umiejętności oratorskich szkoleniowców – trzeba umieć opowiadać śmieszne
wydarzenia, tak aby nadal były one śmieszne.
Klient z tradycji wziął kurczaka. Włożył go do
koszyka i poszedł do kasy. Położył go na taśmie, a że kurak był cały mokry i
wyciekało z niego osocze, to poprosił kasjerkę, aby zawołała kogoś, kto
wymieniłby mu tego kuraka na takiego, z którego nic nie wycieka. Kasjerka była
nowa. Chciała się wykazać i szybko załatwić sprawę. Podeszła do mikrofonu.
Włączyła go i powiedziała: – „Pracownik z wędlin proszony do informacji, bo
panu cieknie z ptaka.” Kasjerka źle dobrała słowa, ale na szczęście klient miał
duże poczucie humoru.
***
Kolejny nudny dzień, który powinien być dniem
wolnym od pracy. Zimna i bardzo deszczowa sobota. Jak ja uwielbiam takie szare,
zimne dni. A tym bardziej uwielbiam, jeśli za chwilę mam wyjść do pracy, której
znowuż tak bardzo nienawidzę!
W robocie jak
zwykle, zaczął się odwieczny kryzys braku drobnych, a mianowicie
dziesięciozłotówek i dwudziestozłotówek. Nie dość, że kraj, a właściwie cały
świat pogrążony jest w kryzysie, to jeszcze na dodatek mamy kryzys w
sklepie. Nie mam na myśli recesji przejawiającej się zmniejszoną ilością
„napływających” klientów (co znów wpływa na wzrost przychodu sklepu – mniej
klientów, mniejszy zysk), bo odkąd powstał Kaufland i szereg Biedronek, to brak
klientów stał się swoistą normą.
Nie mam już sił przypatrywać się szopce braku
drobnych, w której Stara umywa ręce od problemu, a kasjerki główne zwalają
obowiązek z jednej na drugą. Naprawdę nie wiem, jak można do tego dopuścić.
Przecież faktem oczywistym jest, że drobne pieniądze (przy wypłatach, dłuższych
weekendach, świętach) schodzą i trzeba uzupełnić ich braki w kasie głównej.
Podobna sytuacja jest z awarią kas oraz terminali.
Czasami tygodniami trzeba było czekać, aż
któraś główna zgłosiła szefostwu
awarię, lub sama zadzwoniła do Forcomu.
Z powodu zachowania głównych kasjerek
w sklepie miesiącami stały popsute kasy. Nikogo nie
interesowały zbliżające się święta. Nie chciałam, aby później okazało się, że
nie ma na czym pracować. Zgłosiłam Staremu awarię kasy, bo kto miał to zrobić?
Kasjerki główne nie wykazywały zainteresowania swoimi obowiązkami.
Odkąd wróciłam po urlopie do pracy, czyli od wtorku
słyszałam, że w kasie głównej nie ma dziesięciozłotówek i dwudziestozłotówek.
Na drugi dzień o problemie nic nie było słychać, dlatego też pomyślałam sobie,
że braki drobnych zostały już nadrobione. W czwartek dowiedziałam się, że
pieniądze z banku nie były zamawiane i jeśli same nie uzbieramy drobnych, to na
weekend nie będziemy miały czym wydawać. W piątek przy rozmianie kasjerek
wydano ostatnie dziesiątki i dwudziestki…
Długo zastanawiałam się, dlaczego doszło do takiego
zaniedbania, bo przecież to jest zaniedbanie. Kasjerki główne rozmieniają nam
pieniądze, one otwierają szafę z kasą, wyciągają ją z sejfu, liczą stan kasy,
więc doskonale wiedzą, czego ile jest. Skoro widać, że pewnych nominałów ubywa,
to chyba należałoby coś z tym zrobić? Dlaczego żadna główna kasjerka nic z tym nie zrobiła? Żadnej nie chciało
się zgłaszać? Czy tak ciężko jest powiadomić Starych, że w kasie nie ma
pieniędzy, że zbliża się długi weekend, który akurat wypada w okresie wypłat?
Będzie ciężko, bo ludzie będą płacić banknotami stuzłotowymi
przy zakupach za dziewięć złotych. W takich
warunkach brakujących nominałów nie uzbiera się. Jest to niemożliwe!
Wszyscy w sklepie doskonale o tym wiedzą.
Mamy odgórny nakaz wyłudzania drobnych od ludzi, a
tak przecież nie powinno być. Uważam, że
jeśli ktoś chce pozbyć się drobnych, to przyjdzie do sklepu i wymieni je na
grubsze pieniądze, albo zapłaci nimi za
zakupy. Jak można od klientów ciągnąć, wyłudzać i nieustannie prosić
drobne, przecież to wstyd. Wielki wstyd, a tym większy im większy sklep.
W Wielkiej Brytanii absolutnie nie ma problemu z
drobnymi. Robiłam tam sama zakupy, towarzyszyłam
koleżance podczas zakupów i ani razu
nie usłyszałam prośby o monety. Tam kasjerzy mają dużo drobnych w
kasetkach i dziwią się, gdy klienci płacą bilonem.
W UK są punkty wymiany bilonu na grubsze nominały.
Dlaczego w Polsce nie może być tak samo jak w
Wielkiej Brytanii?
Co więcej, w sklepie, w którym pracuję problemem
jest nawet samo zaistnienie problemu. Komplikacja
ta bywa bardzo często, i polega ona na „problemie w rozwiązaniu problemu.”
Jaśniej pisząc: na myśli mam trudności w rozwiązaniu problemu. Jednak
„problem w rozwiązywaniu
problemu” bardziej obrazuje popapraną sytuację w sklepie i bardziej daje do
zrozumienia, że sytuacja ta jest błędnym kołem.
Brak pieniędzy zgłaszało się Starej. Jechała ona do
banku i przywoziła nominały, których nam brakowało. W piątek okazało się, że
szefowej nie zgłasza się już braków w kasie, bo ona i tak nic z tym nie zrobi.
Teraz należy zgłaszać to księgowej, ona z konta firmy (sklepu) zrobi przelew do
banku i dopiero wtedy dostaniemy potrzebne środki pieniężne. Śmiem
przypuszczać, że nowa, czyli Gośka M., (która podejrzanie szybko awansowała.
Ciekawe czy za jej szybkim awansem coś się nie kryje?) sama do końca nie
wiedziała, co do mnie mówi. Chciała mnie pouczyć, doinformować, czy co? Przecież
ja doskonale wiem, jak odbywa się proces zamawiania drobnych. Pewnie bajka z
księgową była wymyślona tylko po to, aby zmusić kasjerki do wyłudzania i
zbierania drobnych, tak żeby uniknąć zamawiania pieniędzy z banku.
Gośka M. zadzwoniła do banku. Nagle okazało się, że
można tam zadzwonić i wcale nie trzeba zgłaszać nic księgowej. Gośka M. zrobiła
to dopiero wtedy, gdy w obieg poszła ostatnia dziesięciozłotówka. W banku
natomiast powiedzieli, że absolutnie nie dostaniemy drobnych, bo wypłacają wypłaty
klientom i wszystkie drobne poszły na ten cel. Dziwnie, że taki duży oddział
banku odmawia nam drobnych. Przecież biorą prowizję za rozmienienie sklepom
pieniędzy. Może trzeba zmienić bank, skoro ten nie ma pieniędzy?
Jak tu się nie zdenerwować! Dzisiejsze cztery i pół
godziny można jeszcze jakoś przeżyć, ale przy braku drobnych będą się one
niemiłosiernie ciągnąć. Najgorzej będzie jutro, bo w pracy spędzę cały dzień. Brak drobnych i niedzielne
zakupy! Jak ja nienawidzę niedziel!
Mam tylko nadzieję, że na zakupy nie przyjdzie
Babka Dziennikarka, bo będzie to katastrofalna niedziela. Nie mam pojęcia, skąd urwała się ta kobieta, ale
na pewno nie z kosmosu, nie z księżyca i nie z choinki. To typ
arcywrednej i chamskiej baby. Spotkałam wiele chamskich i niemiłych osób, ale
Babki Dziennikarki nikt nie przebije. Ma nazbyt wysokie mniemanie o sobie. Jest
szalenie wyniosła, zachowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy i jakby
była najważniejszą oraz najmądrzejszą osobą we wszechświecie, a wszyscy inni
byli dla niej nic nieznaczącymi paprochami. Dosłownie!
Nic jej nigdy w sklepie nie pasowało. Zawsze, gdy
przychodziła do sklepu, zachowywała się głośno, wydzierała się, krzyczała na
wszystkich. Była agresywna w stosunku do pozostałych klientów. Raz nawet
chciała pobić jedną panią z kolejki, bo ta podniosła jej blaszkę do ciasta,
która spadła z taśmy. Wiecznie robiła afery przy kasie, a to czepiała się wydawanej reszty, (dobitnie życzyła ją sobie
otrzymywać prosto do ręki) a to jakiejś ceny, a to kasjerki. Machała przed
oczyma nowym kasjerkom legitymacją dziennikarską, przy tym wyraźnie
dając do zrozumienia, że jest dziennikarką i przez to pół świata zwiedziła.
Ta kasjerka, która
szybciej zauważyła Babkę Dziennikarkę, uciekała z kasy, (szła na przerwę,
odnosiła towar zostawiony przy kasie) a ta która nie zdążyła, to była skazana
na wysłuchiwanie wrednego „babiszona”, uwielbiającego wypowiadać się w kwestii młodzieży polskiej uwikłanej w
politykę. Niejednokrotnie wyzywała nas – młodych – od młodzieży Kaczego Rządu,
jaki rząd taka młodzież. Zawsze podkreślała, że w Polsce zostają tylko
nieudacznicy. Wiecznie chwaliła się, jak to dobrze jest w USA. Narzekała, że w
Polsce są jednorazówki płatne, a w Stanach kasjerzy sami pakują klientom zakupy
do darmowych papierowych toreb, że resztę pieniędzy wydają do ręki, że ludzie
mają wysoką kulturę osobistą. Nie wiem, po czym tak wnioskuje, przecież
dziewczyny zawsze do niej mówiły dzień dobry, dziękuję, do widzenia, zawsze z
uśmiechem i respektem, bo wszystkie się jej bały. Gdy Babka Dziennikarka swoim
lodowatym, niebieskim okiem zmierzyła od czubka głowy do pasa kasjerkę, (bo
tylko tyle było widać zza kasy) to później trzęsły się jej ręce i plątał język. Jej spojrzenie
było przeszywające, bardzo wnikliwe i paraliżujące. Lepiej było nie doświadczać
bliskiego spotkania z Babką Dziennikarką.
***
Myśli mam totalnie poplątane. Z jednej strony
doskonale rozumiem ludzi, którzy cały tydzień pracują i niedziela jest ich
jedynym wolnym oraz wygodnym dniem na zrobienie spokojnych zakupów. Ale z
drugiej strony, sklep nie jest otwarty kilka godzin w ciągu dnia, tylko cały
dzień. W tygodniu chyba można znaleźć trochę czasu na zakupy, pozostawiając
niedzielę tylko na odpoczynek.
W niedziele duże zakupy powinny być rzadkością. A
to właśnie w ten dzień kosze i wózki wypełnione są aż po brzegi. Pamiętam pewną niedzielną zmianę.
Zostałam sama na kasie, bo koleżanka poszła na przerwę. Akurat w tym czasie, w
którym ona poszła, do mojej kasy podjechał wózek „olbrzym.” Dzień był wtedy całkiem
spokojny. Jednak po ustawieniu się tego wózka przy mojej kasie, spokój zamienił
się w harmider. Automatycznie za olbrzymim wózkiem ustawił się łańcuszek
klientów. „Olbrzyma” kasowałam przez całą przerwę koleżanki, czyli prawie przez
piętnaście minut. Jeszcze w życiu nie miałam takiego czasu obsługi klienta, co
prawda jeszcze żaden z nich nie brał, aż tyle towaru. Każdą zupkę, każdy sos
musiałam nabijać osobno, bo wszystkie były inne. Zresztą nie miałam czasu na
szukanie tych samych smaków. Moi klienci byli chaotyczni. Wszystkie produkty
były nieskładnie rozsypane po taśmie. Na dodatek kasa, na której wtedy
pracowałam, nie miała jeszcze wymienionej szybki od skanera, z tego powodu,
średnio co drugi, trzeci produkt musiałam wbijać ręcznie. Gdyby nie kasa przy
której pracowałam, to czas obsługi klientów byłby zdecydowanie krótszy, nawet o
dwie trzecie całego czasu, który poświęciłam na ich kasowanie. Kasuję szybko,
dlatego też sądzę, że właśnie taki czas osiągnęłabym.
Na paragonie
miałam nabitych wiele pozycji. Drukarka w pewnym momencie wskazała błąd „za
duża ilość pozycji na paragonie.” Wystraszyłam się, myślałam, że
wszystko trzeba będzie zacząć kasować od początku. A skasowałam już ponad
połowę. Udało mi się zakończyć paragon i dalszą część produktów skasowałam już
na nowym paragonie. Oczywiście ludzie stali i się denerwowali. Nie dziwię się
im, bo też denerwowałabym się, gdybym stała za takim wózkiem.
***
W zeszły poniedziałek sklep obchodził urodziny.
Chciałam napisać, obchodziliśmy urodziny, na szczęście powstrzymałam się od
tego. Gdybym tak napisała, to oznaczałoby, że ja też je obchodziłam, oraz że
jednoczę się ze sklepem i solidaryzuję z jego pracownikami, że życzę spółce
wszystkiego najlepszego, wielu klientów, pokaźnych sprzedaży. ...a nie życzę.
Nienawidzę tego sklepu i już nie chce mi się nawet tego ukrywać. Co prawda
nigdy nie życzyłam im
dobrze, ale na początku starałam się jako tako hamować swoje emocje, a teraz
bez żadnych ograniczeń, na głos, przy wszystkich jestem w stanie powiedzieć: – „Nie cierpię tu być. Nienawidzę was!
Nienawidzę tego sklepu!” Puściłabym go z dymem. …właściwie to z czymkolwiek,
byleby już go nie było. Nie mam już sił ukrywać swoich myśli.
Na urodziny wcale nie chciałam iść. Nie uśmiechało
mi się to, ponieważ po przepracowanej niedzieli należał mi się dzień wolny, a w dzień wolny
nawet wzroku nie kierowałam w stronę
„speluny.” (Tak sobie sklep nazwałam. Kwestia skojarzeń. Gdy przypalały się
kurczaki w sklepie było pełno dymu, jak w jakiejś piwiarni, w której
unosił się dym od papierosów.) Mnie osobiście jako pracownikowi, który miał
dzień wolny i który mieszka przez ulicę od sklepu, nie wypadało nie przyjść.
Niechętnie, lekko ociągając się wyszłam z domu,
udałam się w niezbyt ulubionym kierunku. Poszłam, bo z dziewczynami uznałyśmy,
że głupio będzie jeśli nie przyjdziemy, tym bardziej, że wydawane miały być
bony. Nikt nie wiedział, o jakiej wartości one będą. Pracownikiem jestem, cały
czas pracowałam, więc dlaczego miałabym nie dostać bonu? ...bo sklepu nie
cierpię? – To już inna sprawa. Do pracy
chodziłam, pracowałam bez zarzutu. Klienci mnie lubili.
Po sklepie
krążyły plotki, że jeśli nie przyjdziemy na urodziny, to nie dostaniemy bonów.
Bony, gdy tylko miałam okazję, wymieniałam na
gotówkę. Po co mi talony do sklepu, w którym nic nie kupuję? Gdyby to chociaż
były kartki do jakiejś drogerii, to wiedziałabym co kupić, a w
pseudosupermarkecie?
Nie chcąc ryzykować utraty „pieniędzy” – w talonie,
poszłam na imprezę urodzinową.
Siedzieliśmy w magazynie na skrzynkach od piwa.
Wyobrażam sobie, jak to musi brzmieć, ale tak wybrała większość pracowników.
Była propozycja imprezy w restauracji, ale wszyscy sądzili, że na ten cel pójdą
nasze bony. Pracownicy woleli dostać
pieniądze w talonie niż tracić dodatkowy grosz na lokal. Jak się później
okazało, to Stara na ten cel miała odłożone pieniądze. ...być może miała. ...a
później powiedziałaby: – „No albo impreza, albo pieniądze. Chcieliście się
bawić, to macie” – byłoby to całkiem prawdopodobne z jej strony. Nie
zdziwiłabym się, gdyby tak powiedziała, bo i tak cały czas kłamała. Tak więc
dlaczego nie miałoby być to kolejnym kłamstwem z jej strony?
Generalnie impreza była dziwna i wcale mi się nie
podobała. Jakoś tak sztywno było i
wszyscy podzielili się na grupki, niby przy jednym „stole”, ale każdy w swoim
towarzystwie.
Było urodzinowe „sto lat”, którego, jak sobie
przypominam, nie śpiewałam. Oczywiście z wiadomych względów. Być może dla
niepoznaki wybąkałam co któreś słowo i może jakiś fragment wargami
udałam, że śpiewam, ale zbytnio przy tym się nie wysilałam.
Głównym menu na stole były różnego rodzaju
kiełbasy, których nie cierpię. Ich zapach wywoływał u
mnie odruch wymiotny. Później już cała przesiąknęłam zapachem kiełbachy i
zdecydowałam się którąś posmakować. Było mi to obojętne, czy ją zjem czy nie,
bo i tak nią śmierdziałam. Na talerzach były jeszcze pokrojone w plastry
pomidory i zielone ogórki. Parę dużych chlebów. I żadnych słodyczy!!! Z
wyjątkiem tortu. Same mięcho! Do tego jakieś napoje, szampany i wódka.
Jakimś cudem przesiedziałam tam z dwie godziny.
Nawet nie zauważyłam kiedy czas mi zleciał. Wcale nie było przyjemnie mi tam
siedzieć. Z nikim nie rozmawiałam, bo nie miałam
z kim, ani o czym mówić. Żadna rozmowa mnie nie wciągnęła. Raczej tylko
siedziałam i
obserwowałam. Miałam okazję przysłuchania się nieprzyjemnej, niesmacznej i
absolutnie nie na miejscu prowadzonej rozmowie. Aż ciarki przeszły mi po
plecach. Byłam zdumiona i oszołomiona jej tematem. Zastanawiałam się,
jakim cudem można gadać przy stole,
wśród obcych ludzi o
cmentarzu, o śmierci i umieraniu? Tym bardziej, że temat śmierci nie był
odpowiedni na imprezę urodzinową.
Temat śmierci zaczął się od tego momentu, w którym
Stary zachłysnął się wznosząc toast szampanem. Ktoś wtedy powiedział coś
głupiego. Coś w stylu: – „Do cmentarza blisko.” Stara to podłapała i mówi do
Starego: – „Słyszysz co ci mówią? Do cmentarza blisko”, zaczęła się śmiać, a
Aureliee dodała: – „Krizantem już są na sklep” (to tak z lekka po francusku).
Te „krizantem” mnie osłabiło. Jak można było tak powiedzieć? Niby żart, ale żartować ze śmierci i kierować takie słowa do
własnego ojca? Dla mnie to szczyt wszystkiego. Pamiętam, że na pewno
wszystkim przy stole kazałam zmienić temat rozmowy, ale oczywiście kasjerka
jest nikim i kasjerki się nie słucha, tak więc rozmowa toczyła się nadal.
Chciałam uciec, ale jeszcze nie wypadało mi wyjść.
Przed tą rozmową odbyło się „niby” uroczyste
wręczenie prezentów szefostwu. Wszyscy pracownicy złożyli się na bony
upominkowe do jubilera. Nawet nie wiem, o jakiej wartości były, ale sądząc po
wielkości składki, nie były duże.
Dziewczyny mnie wtedy wkurzyły. Umawiałyśmy się, że
dajemy po dziesięć złotych. Ja dałam dziesięć, a one się wyłamały i dały po
dwadzieścia. Umawiaj się tu z takimi jak one! Nawet w tak banalnej rzeczy nie
potrafią dotrzymać słowa.
Później rozdano bony. Dostałam jeden z największych
o wartości pięćdziesięciu złotych, a inni dostali po trzydzieści złotych, albo
po dziesięć złotych. Osoby, które pracowały w sklepie od samego początku
dostały po pięćset złotych w bonie. Tych osób było cztery, a wśród nich Ruda,
Wredna Teresa, Tereska z wędlin i Mariusz magazynier.
Stara na przyjęciu mówiła o spadających obrotach,
wyraźnie podkreślała, że jesteśmy trzydzieści procent w plecy. To naprawdę
dużo, sklep ma znaczącą utratę obrotu. Ale co się dziwić. Ludzie wolą robić
zakupy u konkurencji, zresztą sama tam wolę. Pomimo tego, że jakiś czas temu
była tam głośna afera „prania” mięsa to i tak wolę chodzić tam niż robić zakupy
w miejscu pracy. Kto normalny chce stać u nas w kolejkach z trzema
obsługującymi kasjerkami (bo więcej kasjerek pracowało przy zbliżających się
świętach i weekendach), doskonale znając i zdając sobie sprawę z różnych awarii
terminali i kas. W konkurencyjnym sklepie nawet w niedziele wieczorem jest
więcej obsługujących kasjerek niż u nas w dzień powszedni. Awarie mają bardzo
rzadko i najczęściej jest to problem z łączem internetowym od terminali, co
znów u nas jest nagminne. Kasy mają sprawne, a u
nas ciągle się psują. Ceny niektórych towarów też się nie zgadzają, ale u nich
jest to problem zdecydowanie rzadziej występujący niż u nas.
Co więcej, pozwolę sobie przypuścić, że te obroty
będą jeszcze bardziej spadać. Bo przecież w tym sklepie system pracy nie zmieni się. Ceny produktów z
półek nadal będą nie zgadzać się z cenami wybijanymi na kasach, informatyczka
nadal nie będzie wprowadzać towarów z kodów na etykietach tylko z faktur,
dlatego później przy kasie towary nie będą nam wchodziły.
Ludzie nadal będą stać w kolejkach i się denerwować. Kasy będą się psuć, dopóki
nie zostaną wymienione na nowe, a po wymianie szybek od skanerów, nie zapowiada
się na zakup nowego sprzętu.
Tak sobie myślę, przypuszczam i sądzę, że obroty
spadną na pewno w przypadku mojego odejścia. Nie ma co ukrywać, są ludzie,
którzy przychodzą do tego sklepu tylko po to, żeby mnie zobaczyć. Mam
swoich klientów, których kasuję. Mam klientów, którzy chcą się tylko u mnie
kasować. Lubią mnie, bo jestem miła, sympatyczna, bo mają ode mnie
profesjonalną szybką obsługę. Grono ludzi, które odczuje mój brak jest
niewielkie, ale na pewno będzie stanowiło około dwóch procent, które przełoży
się na większy spadek obrotu. Do grupy klientów, którzy na pewno nie wejdą do
tego sklepu, zaliczę swoich rodziców, oczywiście siebie i wszystkich znajomych.
Nieważne, czy sama odejdę z tego sklepu, czy też zostanę zwolniona, obiecałam
sobie, że moja noga nigdy więcej w nim nie postanie. Nie cierpię tego sklepu i
z przyjemnością będę go omijać szerokim łukiem.
***
O swoim ostatnim dniu pracy marzyłam od ...od
naprawdę dawna, ale nie wyobrażałam go sobie tak, jak się rzeczywiście
potoczył.
Byłoby prawdą, gdybym stwierdziła, że marzyłam o
tym już od pierwszego dnia umowy. Nie chciałam zwolnić się sama, bo nie
wydarzyło się nic aż tak tragicznego, co miałoby spowodować, abym wypowiedziała
umowę.
Chciałam uwolnić się od tego miejsca. Nieraz
zastanawiałam się, kiedy skończy się moja gehenna. Wiele razy wyobrażałam
sobie ostatni dzień w pracy. Zawsze miałam wizję, w której to ja wypowiadałam
szefostwu umowę. ...rzucam wypowiedzenie na ich biurko, rozliczam się z salda i
z dumnie podniesioną głową wychodzę ze sklepu wierząc, że w końcu znajdę dobrą
pracę.
***
Ostatniego dnia w sklepie
pracowałam na rannej zmianie.
W drodze do pracy, tuż przed nogami, przebiegł mi czarny kot. Jakoś
wtedy pomyślałam sobie o zabobonie, który zwiastuje jakieś niepowodzenie,
niepomyślność, przynosi złą wróżbę czy pecha... Mój pech chciał, że był
akurat piątek. Jednak nie piątek trzynastego.
W zabobony nie wierzę, a już na pewno nie w te
związane z kotami. Dlaczego akurat wtedy pomyślałam sobie o złej wróżbie? Może
dlatego, że od dłuższego czasu wisiała nade mną czarna chmura zwana
wypowiedzeniem. Wyraźnie to przeczuwałam. W szczególności dawało się to odczuć
w ostatnim tygodniu pracy, po moim powrocie z chorobowego. Gdy tylko
przekroczyłam próg sklepu, uderzyła we mnie dziwna fala przeczucia. Trudno jest
ją opisać, ale po wejściu do sklepu wiedziałam, że jest coś nie tak.
Pewna życzliwa osoba utwierdziła mnie w moim
przekonaniu. Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że ktoś na mnie naskarżył. Nie
musiałam szczegółowo dopytywać się w tej sprawie, ponieważ dobrze wiedziałam,
kto mógł to zrobić. Moje podejrzenie okazało się słuszne. Kochana Gosia M., ta
która tak szybko awansowała ze zwykłej kasjerki na szefową kasjerek głównych.
Wiedziałam, że coś się kryje za jej szybkim awansem. Jednak nie dopuszczałam do
siebie myśli, że ona mogłaby donosić na kogoś. Od jej pierwszego dnia w pracy, coś mi się w niej nie
podobało. Miała coś dziwnego w wyglądzie, takiego nieprzyjemnego i fałszywego. Nie chciałam pochopnie
oceniać obcych ludzi, przecież tak łatwo można się pomylić.
Gosia M. miała jeszcze tupet podejść do mnie i
bezczelnie dopytać się, czy Stara wołała mnie już na rozmowę do siebie.
Odniosłam wtedy wrażenie, że jest szalenie dumna z tego, co zrobiła. Obnosiła
się z tym i wszystkim dookoła chwaliła się, że zrobiła ze mną porządek.
Przeczucie, co do jej osoby, nie zawiodło mnie.
Gośka M. była fałszywa, obłudna i dwulicowa, a na dodatek była konfidentem.
Przez następne trzy dni czekałam na Starą, chciałam
pogadać z nią o incydencie i
oczyścić się z zarzutów. Wszystko na darmo. Szefowa pojawiła się w sklepie w
czwartek. Do tego dnia stosunki pomiędzy mną, a pozostałymi dziewczynami z kas
były bardzo chłodne. Postanowiłam nie odzywać się do prowokatorek i inicjatorek
buntu przeciwko mnie, bo ewidentnie ich głupie gadanie wpłynęło na poczucie
obowiązku Gośki M.
Poszłam do szefowej. Byłam zdenerwowana, czułam się
tak jakbym nie wiadomo co złego zrobiła, a przecież byłam tylko chora. Mówię
Starej: – „Jak to może tak być, żeby niektórzy interesowali się moimi sprawami?
Tym co robię i gdzie jestem?” A ona: – „Ale o co tobie chodzi?” – „Jak to o co?
Przecież była skarga na mnie, wszyscy w sklepie to wiedzą. Gośka zamiast zająć
się sprawami kasy głównej, zastanawia się nad tym, czy ja jestem chora, czy
nie! Mało tego chodzi i rozpowiada wszystkim głupoty. I jeszcze oczernia mnie w
Pani oczach.” Ręce mi się trzęsły i z trudem wydobywałam z siebie głos.
Widziałam minę Starej i czułam, że całą tą sprawę ma głęboko w czterech
literach. Znów mnie okłamała. Wyraźnie podkreślałam jej, że wiem, iż była na
mnie skarga, wiem kto skarżył, bo ta osoba chwaliła się tym, a ona na to: –
„Nie było żadnej skargi... Jaka Gosia, nasza informatyczka?” Żałosne! Po głupim
zapytaniu szefowej chciałam odpuścić całą sytuację i wyjść z biura. „Nasza
informatyczka?” – pytanie odbijało mi się echem w głowie. Zrobiło mi się jej
żal, bo chciała zrobić ze mnie tłuka, a sama na niego wyszła. Przecież
logiczne, że tylko Gośka M. mogła to zrobić, bo z nią pracowałam, to jej
dziewczyny się żaliły, ją buntowały, a nie informatyczkę Gośkę B. Z drugiej
strony pewnie celowo to zrobiła, żeby oddalić zarzut wobec swojej ulubienicy,
ale tym samym dała do zrozumienia, że Gosiunia M. jest jej informatorem – może
Starucha myślała, że nie potrafię kojarzyć faktów. Przecież dla niej zawsze
byłam głupią idiotką, blondynką z ciemnymi włosami. Bezczelnie leciała w
chuja i robiła ze mnie
tępaka. Dobrze wiedziała, o co chodziło i o kogo. Jaki miała cel w okłamywaniu
mnie?
Czułam się jak śmieć. Chciałam tylko, żeby nie
dochodziło do takich sytuacji, żeby każdy zajął się swoimi obowiązkami, a nie
interesował się sprawami innych. Żeby nie było głupiego plotkowania i
oczerniania nieobecnych. Powiedziałam jej: – „Nie chciałabym, aby Pani
uwierzyła w rozpowiadane na mój temat głupoty. ...jeżeli ma Pani wątpliwości co
do mojego L4, to można je skontrolować wysyłając do ZUS-u prośbę o sprawdzenie
zasadności zwolnienia. Wtedy będzie wiadomo, czy faktycznie byłam chora, czy
nie.” Odpowiedziała, że wie o czymś takim.
Na do widzenia szefowa obiecała, że zajmie się tą
sprawą. Odetchnęłam z ulgą. Byłam ciekawa, w jaki sposób się tym zajmie.
Moje zwolnienie nie było kontrolowane, a
dowiedziałam się o tym następnego dnia.
W piątek do pracy szłam jak zwykle tą samą drogą i
z tym samym antypatycznym nastawieniem. Cieszyłam się, bo nie miałam długiej
zmiany i czekało mnie wolne popołudnie. A zapowiadał się ciepły i słoneczny
dzień. W myślach odliczałam pozostałe minuty do końca zmiany. Czułam się
lepiej, bo spomiędzy porannych chmur wyłaniało się słońce ...i Starucha
obiecała zająć się skarżypytami. Czegóż ja mogłam chcieć więcej?
Na kasie głównej spodziewałam się Dominiki. Mina mi
zrzedła, gdy zobaczyłam Gosię M. Już miałam ochotę wrócić do domu. Ale
wyciągnęłam woreczek z pieniędzmi, przeliczyłam saldo i włożyłam pieniądze do
kasetki. Zalogowałam się na kasie i rozpoczęłam pracę.
Już pierwszy klient narobił mi kłopotu. Z koszyka
wypadł mu słoik z pulpetami, który rozbił się na podłodze. Przy kasie głównej
stało wtedy czterech pracowników, żaden z nich nie raczył zawołać woźnego czy
sprzątaczki, żeby usunąć z podłogi kawałki szkła. Nawet kasjerka główna nie
raczyła zawołać do swojej kasy pozostałych klientów, którzy ustawili się w
kolejce do mnie. Było rano, więc przy zwykłej kasie była tylko jedna kasjerka –
ja. Ponieważ ze strony Gosi M. i pozostałych pracownic nie było żadnej reakcji,
postanowiłam sama to sprzątnąć. Nawet zwróciłam uwagę, aby któraś zawołała
sprzątaczkę, ale usłyszałam tylko: – „Zrób to sama.” Przy sprzątaniu specjalnie
się ociągałam. Myślałam, że jak Gośka zobaczy, że sprzątam, a ludzie stoją z
zakupami i czekają, to sama zacznie ich kasować, albo pomoże mi sprzątnąć
szkła. Słoik był niewielki, ale roztrzaskał się na drobny mak, pozostawiając na
podłodze wielką plamę sosu pomidorowego. Gdyby nie uwaga jednej klientki, to
Gosia nadal stałaby i plotkowała z koleżankami, zamiast zająć się pracą.
Reszta dnia mijała beznadziejnie. Denerwowała mnie
w kółko szwędająca się Gośka. Dokuczało mi zimno. Czułam irytację. Co chwilę
zerkałam na zegar, mając nadzieję, że za chwilę skończę pracę. Upragniony
moment w końcu nadszedł. Gośka M. zamknęła mi zmianę. Szybko rozliczyłam się z
utargu. Wyszłam z kanciapy. Stanęłam w korytarzu obok biur i przy czytniku
szukałam swojej karty pracy. Nie mogłam jej znaleźć. Poszłam do kadrowej, bo
myślałam, że podlicza godziny. Wtedy przez myśl mi przeszło, aby szybko
przemknąć koło biura kadrowej i jak najprędzej opuścić sklep. Ale oczywiście
chciałam być uczciwa, dlatego też poszłam do kadrowej po swoją kartę. A ta do
mnie: – „Pani Marysiu, proszę zaczekać. Do szefowej pójdziemy, bo chciała się z
Panią widzieć.” – przez myśl mi przeszło, że może chce mi zmienić umowę na
zlecenie. W tym momencie wiedziałam, że czeka mnie zwolnienie, ale tę myśl
usiłowałam wyprzeć domysłami o zmianie umowy. Chciałam oszukać samą siebie.
U Starej w gabinecie poczułam się osaczona. Gdy
tylko weszłam, kazano mi usiąść. Naprzeciw mnie siedziała Stara, z boku stała
kadrowa, a za mną Stary. Czułam się tak, jakbym coś ukradła i pilnują mnie,
żebym czasami im nie uciekła. Podczas
rozmowy z szefową nie pozwolono mi nawet dojść do głosu. Nie miałam szans na
normalną konwersację, ani na obronę swoich racji. Stary od razu rzucił się do
mnie z pyskiem: – „Tehraz my mó-wi-my, to jest nahsz punkt widze-nia! Ty
mó-wi-łaś wczohraj!” Oczy mi na wierzch wyszły. Nie spodziewałam się tak
agresywnego zachowania wobec mojej osoby.
Dowiedziałam się, że mają dla mnie propozycję. Znów
pomyślałam, że może chcą, abym przeszła na umowę zlecenie. Pewnie chciałam
odsunąć tę myśl od siebie. Sądziłam też, że dostanę ostrzeżenie, bądź
zawiadomienie o planowanym zwolnieniu mnie. Od dłuższego czasu spodziewałam się
wypowiedzenia, ale ciągle myślałam, że dostanę je po świętach, albo po nowym
roku. Dziwne, że mnie obowiązuje dwutygodniowy okres wypowiedzenia umowy, a ich
nie. Oni mogą zwalniać ludzi w trybie natychmiastowym, a ja muszę zgłaszać, że
odchodzę. Dziwne też, że niektórych informuje się o zwolnieniu, a innych
zwalnia z dnia na dzień. Olka parę razy nie wyszła na swoją zmianę i nie
raczyła nawet powiadomić kadry o tym, że jej nie będzie. Starzy nie wyrzucili
krnąbrnej Olki, ostrzegli ją, że jeśli jeszcze raz tak zrobi to rozwiązują
umowę.
Tymczasem dowiedziałam się, że jestem niepewnym
pracownikiem, że stracili do mnie zaufanie, bo nie wiedzą, czy ja jutro
przyniosę zwolnienie, czy będę pracować, czy też nie. Chcą się ze mną rozstać w
zgodzie. Byłam dobrym pracownikiem, dobrą kasjerką, ale już muszą mi
podziękować. Stara po chwili dodała, że chyba już się wypaliłam, że mam dość
pracy i pewnych osób – racja, ale dość to akurat miałam jej. Po krótkim czasie
usiłowała zmienić temat. Zaczęła wypytywać czy skończyłam już szkołę, jaki mam
zawód, czy się obroniłam. Odpowiedziałam, że tak, a ona na to: – „O! Obroniłaś
się! I to za pierwszym razem, i nawet nie oblałaś?!” Jej wypowiedź była
strasznie sztuczna. Pomyślałam sobie: – „A za którym razem miałam się obronić?”
Nerwowo nie wytrzymałam, z oczu poleciały mi łzy. Nie dlatego, że zostałam
zwolniona, tylko ze sposobu, w który mnie zwolniono. Było mi przykro z powodu
obłudy szefowej, jej cynizmu, niesprawiedliwości i nieszczerości. Pozwoliła
mnie oczernić. Mojego L4 nie sprawdziła, zapytałam się wprost o to. Pokręciła
głową i powiedziała, że nie. Wyszłam z biura. Kontem oka zobaczyłam, że Wredna
Teresa z księgową bacznie obserwują przez szybkę w drzwiach, co dzieje się na
korytarzu. Oczywistym faktem było, że czekają aż wyjdę z biura. Może coś przez
ścianę słyszały... Zabrałam z szatni kurtkę i wyszłam ze sklepu.
***
Nadal nie mogę uwierzyć, że wyleciałam z pracy.
Jestem w szoku. Zawsze myślałam, że dobrych pracowników się nie zwalnia. Wiele
razy mówiono mi, że nie mam się czego obawiać, przecież jestem solidnym
pracownikiem. Jednak zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. W tym zakładzie pracy
zwalnia się właśnie dobrych pracowników. Dobrych i starych. Zwolnienia
przeważnie dotyczą kasjerek. Wśród nich jest olbrzymia rotacja, następują ciągłe
zmiany. Większość pracowników działów zostaje przy swoich posadach głównie
dlatego, że są konfidentami. Niestety, nie da się tego ukryć, szefowa lubi
kapusiów. Miała wybrane osoby do donoszenia i ufała tylko tym osobom.
Czy w moim byłym miejscu pracy panował obiektywizm?
Absolutnie nie, raczej subiektywizm poszczególnych osób, które wpływały na
punkt widzenia szefów. Bo to, co mi zarzucili jest czystym absurdem:
1. Chorobowe – nie tylko ja byłam chora. Na L4
również była Kornelia i to dosyć długo, bo z jakieś dwa tygodnie. Na zwolnieniu
lekarskim była Beata i jest Olka, ona co prawda jest w ciąży, ale co to
zmienia? Faktem jest to, że kadrowa i księgowa dzwoniły do sąsiedniego sklepu i
dowiadywały się od tamtych pracowników kadr, w jaki sposób można zwolnić
dziewczynę, która prawdopodobnie jest w ciąży. Szok, nawet ciężarną chcieli
zwolnić! Nie zdążyli, bo Olka w porę przyniosła zwolnienie lekarskie. Akurat w
tym czasie, w którym planowano ją zwolnić, Olka była chroniona przepisami
prawnymi. Gdyby ją zwolnili, czekałaby ich rozprawa sądowa.
Wprawdzie byłam chora dwa razy, ale co w tym
dziwnego? Nie wyleczyłam się z wcześniejszej choroby, a przeraźliwie zimno w
sklepie sprawiło, że znów się źle poczułam. Może gdybyśmy miały założone
firmowe kurtki, a nie cieniutkie kamizelki, może gdyby linie kas były
ogrzewane, to nie chorowałybyśmy.
2. Nie można na mnie liczyć – oczywiście z powodu
choroby. ...jakby naprawdę ciężko było zrozumieć, że pracujemy w zimnie.
Czasami na zewnątrz była wyższa temperatura niż w sklepie.
3. Nic mi nie pasuje, ani grafik, ani godziny
pracy. Zawsze kombinowałam zamianę zmian z innymi kasjerkami. Zwolnienia
lekarskie dawałam, gdy harmonogram był już ułożony i zawsze wtedy miałam długie
zmiany. Marudziłam na ułożony grafik – jak wszystkie inne! Nie znam tam nikogo,
kto nie marudziłby na harmonogram pracy, przecież to normalne. Zawsze się
marudzi, co w tym dziwnego? Ale oczywiście tylko mnie oberwało się za
marudzenie, a byli tacy pracownicy, którzy częściej i głośniej narzekali.
Usłyszałam również zarzut, że mówiłam, iż tego, czy
tamtego dnia nie wyjdę do pracy, bo mi nie pasuje: – „Nie wyjdę i koniec.” Czy
tak było? Może parę razy się zdarzyło, ale tylko w tych sytuacjach, w których
zgłaszałam kadrowej, że tego dnia potrzebuję wolne, albo ranną zmianę. Później
okazywało się, że jestem w tym dniu
wystawiona do pracy i to na najdłuższą zmianę, jaka tylko może być. –
Zdecydowanie częściej takie słowa słyszałam od Kornelii. Ponieważ sklep w
ogłoszeniach o pracę reklamowany był elastycznym grafikiem pracy – sądziłam, że
jak najbardziej mam prawo zgłosić te dni, które potrzebuję na załatwienie
swoich spraw. Chyba, że elastyczność
odnosiła się do tego, że przełożeni mieli prawo robić nam łamańce – do pracy
przychodziło się na godzinę ósmą do dwunastej i później od godziny
piętnastej (szesnastej) do dwudziestej (dwudziestej pierwszej). W taki oto
sposób grafik był elastyczny!
Wszystkie sprawy wymagające konkretnej zmiany
zgłaszałam z wyprzedzeniem dwu, trzytygodniowym. Więc to chyba nie takie dziwne,
że marudziłam i wściekałam się. W takich sytuacjach wnerwiały się wszystkie
kasjerki, ale tylko mnie się za to dostało.
Właśnie to stanowiło podstawę do zwolnienia mnie.
Szkoda mi mojej szafki. Ostatnio właśnie o niej
rozmyślałam. To chyba jedyna rzecz, której będzie mi brakować. Czemu akurat o
szafce myślałam? Chyba jestem sentymentalna i na pewno przywiązuję się do
rzeczy, miejsc, ludzi i w ogóle do otoczenia. Nie lubię zmian, nie dlatego, że
nie umiem się przyzwyczaić, ale to co nowe jest dla mnie obce i niepewne.
Brak mi również będzie moich klientów, tych którzy
mnie lubili i zawsze się u mnie kasowali.
***
Na zwolnienie nie zasłużyłam, dlatego bardzo
chciałabym się zemścić. Tak, żeby odczuli
to, co zrobili. Ale co mogę zrobić? Nie podam
ich do sądu, bo sprawę raczej przegrałabym. Świadków miałabym wątpliwych, Jolka
wyrzucona za przekręty z reklamacjami, Ewka za przekręty z rozliczeniami
utargów i z kasą. Dorota za doładowania do telefonu, za zakupy płacone z kasy
sklepu. Dwie Anki za zwolnienia lekarskie. Tylko Kornelia i gruba Anka same
wypowiedziały umowę. One nie będą chciały wracać pamięcią do wydarzeń w
sklepie. Była jeszcze głupia Gośka B., z którą absolutnie nie rozmawiam, ale
ona odeszła, bo była zamieszana w sprawę kradzieży czterech tysięcy z kasy
głównej, czyli jak widać sami wątpliwi świadkowie. Jestem sama, a sama nic nie zdziałam. Na dziewczyny, które
tam pracują, nie mam co liczyć. Nie będą się narażać.
Sądzenie się
z nimi odpada. Zresztą, niby czego miałabym oczekiwać po rozprawie? Przyjęcia
do pracy po tym upokorzeniu? Nawet nie ma mowy, nie ma takiej opcji.
Jak mogłabym się zemścić? Bomby nie będę podkładać, bo to za ryzykowne, jeszcze by mnie policja
namierzyła i bez dwóch zdań poszłabym siedzieć. Więc byłby to bezsensowny
krok. Mogę do sanepidu pójść, ale jak znam swoje szczęście, gdyby sanepid
wkroczył do sklepu, to akurat wszystko byłoby w porządku i nie znaleźliby nic
zepsutego.
Państwowa Inspekcja Pracy? Czemu nie, na te
cieknące dachy, zimno, popsute kasy, popalone kurczaki, których dym podrażnia
oczy i tak zmęczone od wbijanych długich kodów kreskowych. Na brak odpowiedniej odzieży przystosowanej do konkretnej
pory roku. Dziwnie wypowiadane umowy. Ale czy Inspekcja Pracy zajęłaby
się tym problemem?
Jednak po głębszym zastanowieniu się nad sposobem
zemsty dochodzę do wniosku, że największą karą dla moich byłych pracodawców jest ich własna głupota.
Głupota, która ewidentnie sprowadza ich na samo dno człowieczeństwa. Głupota,
która zwraca się przeciw nim samym. Gdyby dobrze zarządzali firmą, szanowali
ludzi, nie traciliby autorytetu. Niszczą sami siebie. Koncentrują się na
rzeczach banalnych i zupełnie nieistotnych. Szefowa potrafiła biegać wokół
linii kas i upominać nas o czystość i porządek na taśmie i pod kasami. Czepiała
się rozrzuconych klipsów, ścierek położonych na widoku, porozrzucanych po
podłodze paragonów, co ciężko było sprzątnąć podczas kasowania ludzi stojących
w kolejkach. Za to nie wykazywała zainteresowania brudnymi półkami w sklepie.
Ludzie nie zwracali uwagi na to, czy kasjerce z kubeczka wysypują się klipsy,
tylko na zakurzony towar, (stojący na półce nie wiadomo jak długo) który biorą
do ręki. Po skasowaniu paru takich produktów dłonie były czarne.
Zawsze przy jakiejś aferze czy
trudnej reklamacji tzn. kiedy klient chciał dochodzić swoich praw, bo jakość
rzeczy, którą nabył pozostawiała wiele do życzenia, lub gdy klient chciał
zwrócić na coś szczególną uwagę, czy poskarżyć się (np. na cenę produktu, która
poprzedniego dnia miała zostać zmieniona zgodnie z obowiązującą gazetką, a nie
została) szefostwa nie było! Formalnie ich
nie było. Nie chcieli rozmawiać z klientami, nie wykazywali nimi
zainteresowania. Nieformalnie byli, przeważnie siedzieli w biurze
obserwując obraz, który rejestrowała kamera. Miałyśmy nie zawracać im głowy
pierdołami. Dlatego zawsze mówiło się, że szefów nie ma.
W innych przypadkach mówili, że
nie potrafimy poradzić sobie z sytuacją. Przecież to ich sklep, a oni tak
lekceważą ludzi. Wydają przeterminowane gratisy, za darmo w koszach wystawiają
zgniłe owoce i warzywa. A później dziwią się, że ludzie nie chcą przychodzić do
sklepu i robić zakupów.
Gdyby zachowywali się z
godnością i szacunkiem do pracowników, nie mieliby problemów.
Brak poszanowania drugiej osoby
często procentuje sankcjami karnymi i prawnymi. Tak się kończy, gdy pod nos podtyka się fikcyjne umowy, gdy pracownicy
nie są ubezpieczeni i gdy warunki w pracy nie są bezpiecznie dla zdrowia. Karę ponosi się za
odmówienie i nie udzielenie natychmiastowej pomocy poszkodowanemu, gdy umywa
się ręce od przykrego wypadku, mając nadzieję, że nikt nie będzie w stanie
poprawnie zareagować. Takiego przykrego doświadczenia zaznała nowa pracownica z
wędlin. Szkoliła się już któryś dzień z rzędu, była jeszcze bez umowy, ale i
tak gdyby ją dostała, to byłoby to zlecenie, bo taką umowę dostają wszyscy nowi
pracownicy. Na tę umowę nie jest potrzebna książeczka sanitarno – epidemiologiczna.
Kobieta potknęła się o
wystające kable, upadła i pękło jej kolano. Potrzebny był zabieg operacyjny. A
Starzy zamiast wezwać pogotowie, czy zawieźć kobietę do szpitala, chcieli
odwieźć ją do domu, żeby karetkę wezwać na jej adres domowy, a nie na sklep. Na szczęście, któryś z pracowników zdążył
wezwać karetkę do sklepu.
Szefostwo w szpitalu podsunęło
poszkodowanej fikcyjną umowę, po której podpisaniu musiałaby zapłacić z własnej kieszeni za szpital i za operację. Kobieta
nie podpisała tej umowy. Wniosła sprawę do sądu i wygrała. Moi byli
pracodawcy nakazem sądu zmuszeni są do pokrycia kosztów szpitalnych,
późniejszej rehabilitacji poszkodowanej, do wypłacenia jej odszkodowania oraz
pokrycia kosztów sądowych.
Przykry i bolesny wypadek
kobiety sprawił, że zaczynam wierzyć w sprawiedliwość. Może czegoś się nauczą?
Może wyciągną wnioski na przyszłość?
***
Nie żałuję tego, że już tam nie pracuję. Nigdy nie
czułam się w „Spelunie” ani swojsko, ani nawet dobrze. Nie byłam zżyta z
pracownikami. Przystosowanie się do tamtego miejsca zajęło mi trochę czasu.
Doskonale pamiętam, gdy po roku pracy, po powrocie z urlopu czy dłuższego
wolnego, siadałam przy kasie i trzęsły mi się ręce. Pamiętam stres, który
odczuwałam, niepokój i obawę, zupełnie tak, jakby to wszystko wydarzyło się w
ciągu kilu tygodni. A przecież minęło dwa i pół roku.
***
Gdy zaczynałam pracować był
słoneczny wiosenny dzień – gdy kończyłam był ciepły, słoneczny jesienny dzień.