8 listopada 2020
Bezsennik - 1 - ironia
W przeddzień kalendarzowej jesieni, siedząc nad niezapisaną kartką i merdając nerwowo długopisem w palcach zrozumiałam, że wszystko co posiadam, cały bagaż doświadczeń jaki ze sobą noszę, jest jak ta pusta strona. Można by ją wypełnić słowami, naszkicować emocje które tkwią zbyt głęboko, stworzyć obraz na podobieństwo duszy i lamentować nad nim aż pęknie serce. Nie miałam ochoty znowu płakać, sąsiedzi gotowi pomyśleć, że za ścianą patologia, chociaż to akurat było najmniej istotne, jeśli w ogóle. Zapadał wieczór, za oknem pies obszczekiwał przechodniów, deszcz siąpił nad pustymi ulicami, a latarnie leniwie otwierały powieki. Było w tym coś, co pozwoliło na moment zapomnieć. O tym, że jestem niepotrzebna, o tej pustej kartce nad którą od rana ślęczę. O jutrzejszym dniu, tak samo szarym i smutnym osiedlu, które straszy obskurnymi budynkami, o tym jak mam już dosyć bycia ofiarą, chociaż sama jestem winna, że pozwalam ludziom nagminnie mnie tłamsić …
I nagle, wszystko nabrało sensu. Fakt, że siedzę przy kuchennym stole w półmroku, nawet ta pusta kartka była całkiem na miejscu. Patrząc jak w niedopitej kawie, niewielka muszka walczy o życie, sięgnęłam po telefon. Numer do Majki był zawsze pierwszy na liście ostatnich połączeń. Wpatrywałam się chwilę w ekran telefonu, układając w głowie najczarniejsze scenariusze i już miałam zadzwonić, kiedy w ostatnim momencie rozmyśliłam się, chwyciłam długopis i na kartce drobną czcionką napisałam -przepraszam-. Tamtego wieczoru wyleciałam z okna, czując na skrzydłach krople deszczu, byłam wolna, nareszcie wolna od trosk i od życia, które codzienne kopało mnie w dupę. Poczułam, że mogę być ponad, że teraz już nikt nie uwięzi mnie w klatce i że mogę odlecieć tak daleko jak pozwolą na to mizerne skrzydełka. Kiedy zadzwonił budzik, jak worek piasku opadłam ciężko na poduszkę. Sam fakt, że znowu się budzę we własnym koszmarze, był jak przysłowiowe wstawanie lewą nogą, jakbym dostała w pysk na dzień dobry. Z kuchni odezwał się ekspres do kawy, ustawiony na siódmą dwadzieścia pięć, usiadłam przy stole, patrząc na białą kartkę i rozlany obok długopis. Na kartce nie było wiersza, nie było nic oprócz jednego, maleńkiego - przepraszam-, pogniotłam ją i wyrzuciłam przez okno.
I wtedy jak grom przyszła na myśl perspektywa, że może właśnie jestem tą pustą kartką.