M.W. Bonk, 27 lipca 2010
Gdzieś na szczycie ziemi, u
podnóża nieba
Tłoczą się nasze myśli jak dym z
kominów
Nieczystość zabrudza błękit,
szara mgła niespełnienia
I jak zamknięty w klatce ptak,
bezszelestnie
Zbieram się na płacz
Zamknięci w przestrzeni bez słów,
krajobraz bez widoków
To nieurodzajna ziemia naszych
gestów
Gdzie każdy człowiek to swój
własny pług
Marzenia to bezcen w sejfie,
życia szyfr
Czekam na cud
Gdzieś pomiędzy ziemią a niebem, z
tłumu snów
Wyłoni się ten, co przyjdzie na
świat
Wznieci nadzieję, uśmierzy czas
I jak zamknięty w klatce ptak,
uwolni się,
Poczuję wiatr.
M.W. Bonk, 26 lipca 2010
Postrzępione nerwy
W pośpiechu kołacze serce
Spacer na krawędzi to już nie to
Jasne błyski w szarą noc
Boski gniew
Płacz, nie krew
Na rogu ulicy śmierć
Dziecko w szacie łotra
Bezkarny grzech
Uwięziony w jeden gest
Opluwany przez zgiełk
Z nocą we dnie
Łata na sklepieniu kolana
Zakamuflowana twarz anioła
Bezimienny w kolejce po chleb
Zatarte poczucie godności
Wstyd wyryty w podświadomości
Ugodzona niewinność
Poślubiony swemu cieniowi
Z głową na poduszce
Pusty dom
Wąż sączący jad
Owoc narodzinami zła
Ojciec i matka wyzbyci z praw
M.W. Bonk, 26 lipca 2010
Już od godziny albo i dwóch
Zbiera się na mocz
I jak pędzący pług
Wybiegnę i ukarzę swój krocz
U podstawy gęstej mgły
Wylewa się złoty strumień
W dobrobycie toną muchy
Aż w końcu runę
Wkomponowany w zieleni gryzę piach
Zaskoczony trawą w zębach
Krzyczę niah bleh ciah fuu niah
Zrazu przypomniała mi się kolęda
Której słów nie pamiętam
O jutrzence na kolanach modlitwa
Oooo godzina przeklęta
Kieliszek za kieliszkiem to gonitwa
Opustoszała przeźroczysta butla z tlenem
Runąłem w zieleń
Tu, pod gołym niebem
Jak upolowany jeleń.
M.W. Bonk, 23 lipca 2010
Oniemiałem z wrażenia i ocipiałem z zachwytu
Oto dorodny wielokształtny meteoryt zaczyna cumować do Ziemi
Oto długo zapowiadany koniec ery dobrobytu
Ostanie się jedna jedyna osoba na tym padole a będzie nią
pewna nauczycielka chemii
Zanim jednak padnie imię z prędkością światła rzucanego
przez świeczkę
Zbliżę się do okna by powitać szopa pracza udającego że robi
wiosenne porządki
Zezowatymi ślepiami uśpię zwierza który przypuszczalnie ma
cieczkę
Zasada głosi by w takich chwilach najlepiej podlewać grządki
Ale co zrobić gdy woda obróciła się w popiół z którego
rzekomo powstać miała
A krety usiłujące nie spać pod powierzchnią wychylają
stroskane łby jak peryskopy
Albo po wichurze i gradzie meteorów moja zasłużona konewka
się roztrzaskała
Ah oh i tym podobne zawsze zwykły przynosić na pęczki
kłopoty
Razu pewnego kiedy słońce było żółte a nie rozpalone jak
paczka fajek
Roznosiłem ulotki o nieuniknionej katastrofie wywróżonej
przez uczonych
Rozbawieni wszyscy święci i ladacznice spod kolumbryny
odrzuciwszy już okres bajek
Rozwalili mój rower błyskawiczny oraz obdarzyli zdrowym
tytoniowym śmiechem
Astronomom wierzono gdy złorzeczyli i koniec wieścili jak
triumf w pokera
Alfonsom zawierzano nawet jeśli z majtek wystawał nie
pasujący do układanki element
Ale dlaczego moje wyśnione proroctwa wzięła w garść cholera
Anty życiowa prawda na kwadrans przed Armagedonem sprzedawana
jako zbędny suplement
Za wszystkich którzy nie wierzyli w ulotki rozpowszechnione dzięki
sieci kiosków ruch
Za niedowiarków rzucających błotem i plujących kwasem na
zasady
Zanim nastąpił wybuch
Zrobiłem sporą kupę lecz bez przesady.
M.W. Bonk, 19 lipca 2010
To nie prawda co mówią gdy cię nie ma
Nawet anioły nie są wieczne
Gdy odchodzisz nic się nie zmienia
Gdy odchodzisz zostają słowa wdzięczne
Bo z tego co wiem to w niebie włada przestrzeń
Obojętna nawet na ciała niebieskie
Tam cisza i spokój w pierwszym rzędzie
Już za tobą to co sielskie
Uczono mnie jak mam żyć
Wiecznie pytano dokąd chcę iść
Tu gdzie jestem nie mam wątpliwości
Zostają po nas gołe kości.
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.