Proza

marta kucharska


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

13 maja 2010

filozof

184.
Profesor filozofii Koziołek Matołek, z zamiłowania botanik, codziennie o tej samej porze wychodził ze swojego mieszkania na drugim piętrze, kupował w kiosku Marynki Śledzik ogolnokrajowy dziennik i szedł w stronę parku Józia Stalina. Tam, w małej i ciasnej restauracyjce „Czarny bocian” zamawiał śniadanie, dwie parówki i jajko na miękko, bułkę z masłem i dzbanek kawy zbożowej. Tam też prosił o pierwszy kieliszeczek wódki, po którym, lekko już zaróżowiony, wychodził w stronę rynku, szedł przez park, mijał gimnazjum i boisko do gry w piłkę nożną, boisko do gry w siatę i sad wiśniowy, który co roku kwitł na biało, białe płatki sypały się na trawę i główki żółtych mleczy, łaskotały rzadkie chmurki, które celowo zniżały się, by choć trochę je ten zapach kwitących wiśni opanował, podobnie jak pszczoły, które krażyły gdzieś w tych białych koronkach, brzęcząc jak mały silniczek przy motorowerze. I co roku, o tej porze, profesor omijał sad, wybierał wtedy inną trasę do baru Jutrzenka, tę dróżkę biegnącą wzdłuż cmentarza, i pojawiał się w sadzie dopiero wtedy, gdy sad przekwitał, drzewa stawały się bardziej zielone niż białe, a kopczyki zmartwiałych płatków mieszały się z puchem i łysymi łodyżkami mniszka, chmurki odfruwały, brakowało pszczół. Wtedy profesor Koziołek Matołek siadał na kamieniu i mówił na głos: oto ja, oto moja kondycja, oto ja sad przekwitły, przekwitły niespodziewanie, oto ja głupiec, który młodość poświęciłem na czytanie książek, i przeżyłem ją jak staruszek sześćdziesięciopięcioletni, jak dorosły przeżyłem, zamiast wąchać majtki dziewcząt, słowo pisane wdychałem na tyłach biblioteki, zamiast skręcić sobie kark skacząc na główkę, stałem obok w spodniach od garnituru i białej koszuli, i patrzyłem, jak nagie, śniade ciałe chłopców nikły w plusku zielonej wody. Gapiłem się, gapiłem, a potem odchodziłem, bo musiałem zdażyć na obiad, bo musiałem w ciemnym pokoju, przy dajacej słabe światło lampce, napisać wiersz. Psia krew z etyką, mówił profesor Koziołek Matołek, i spluwał zieloną melą na czubek czarnych, skórzanych butów, jakie zakupił podczas studiów w Turynie. Potem schylił się, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni jedwabną chusteczkę, jaką dostał od profesora Emanuela Kanta podczas zjazdu myślicieli na Sorbonie, i wytarł nią oharany but. Psia krew, co ja bym dał, żeby leżeć jak kiedyś z Marysią Dziewięćsił, tą grubą dziewuchą, która chciała mnie przelecieć w ojca Nysce, a potem nad rzeką, a ja za każdym razem nie i nie, że za wcześnie, że nie wypada. Albo jak kiedyś, żeby przespacerować się z Eulalią Chmiel, blada dziewczyną o małych piersiach, których nigdy nie odważyłem się dotknąć, tłumacząc sobie, że to niemoralne, więc tylko spotykaliśmy się pod zieloną morwą, w jej drobnych liściach, które przy wietrzyku dzwoniły wdzięcznie jak małe dzwoneczki, i ja duren siedziałem w kapeluszu i czytałem jej powiastki pozytywistyczne, zamiast obłapać ją, obłapać ją za małą pupę i całować dekolt, i całować łabędzią szyję, i całowac malinowe usteczka, a potem zdjać z niej wszystko i brzuszek jej całować, i nóżki całować, i cipeczkę. Głupi, stary i głupi, psia krew, mówił profesor, i znowu spluwał, ale już nie na buta, a na nogawkę spodni z wełny pierwszej jakości, jakie uszyła mu stara ciotka podczas jego studiów doktoranckich w Berlinie. Psia krew, jebana nogawka, kurczę się z każdym dniem coraz bardziej i okazuje sie być za długa, i majta mi się jak welon, gdzie te nożyczki? I schylił się profesor Koziołek Matołek do skórzanej torby, jaką zakupił w przerwie między wykładami na uniwersytecie w Londynie, i wyciągną z niej czarne pudełeczko, zestaw do pielęgnacji paznokci, jaki otrzymał od przyjaciół filozofów z Krakowa, za wkład w rozwój nauki, wyciągnął z pudełeczka srebrne nożyczki, i ciach, ciach, obciął nogawkę. Wstał, popatrzył, pomyślał, przeciez ja stary głupiec nie pójdę między ludzi z jedną nogawką krótszą, bo pomyślą, że stary głupiec zwariował. Schylił się więc ponownie do torby, wyciągnał pudełko, z pudełka nożyczki, i ciach, ciach, obciął drugą nogawkę. A potem wstał i popatrzył i zauważył, że ta drugą nieco za bardzo przyciął, że teraz ta pierwsza jest za długa, a on kiedys pisał całe rozprawy o porządku, i przypomniało mu się jakieś zdanie z książki, którą kiedyś woził ze sobą w pociągu, że piekne jest to, co symetryczne, więc spojrzal znowu, pomruczał, pomyślał, i znowu, schylił sie po nożyczki, i ciach, ciach, zaczął wyrównywać nogawki. I wyrównywał dopóty, dopóki mu się nie udało, a nogawki sięgały już ledwo za kolana. Psia krew, nareszcie się udało, zamruczał z zadowolenia, i poszedł w stronę baru Jutrzenka.

185.
Profesor Koziołek Matołek głęboko przeżywał upływ czasu, jaki go doświadczał. Dlatego też tak często jeździł zatłoczonym tramwajem w godzinach szczytu, gdzie mógł, nie będąc od razu posądzonym o bycie starym zboczeńcem, wdychać świeży zapach włosów dziewcząt jadących do szkoły, zapach rumiaku i pokrzyw, a jeszcze szczęśliwszy sie stawał profesor gdy te dziewczęta wracały z zając wuefu, i cały tramwaj nimi pachniał, woń pokrzyw i rumianku mieszała się z zapachem potu, który też pachnial inaczej niż u starych ludzi, jakos tak młodo, słodko i kwieciście, że nieraz od tego profesora zaczynała boleć głowa, dostawał zawrotów i musiał prosic jakąś młoda pannice o ustąpienie miejsca. Ta oczywiście ustępowała mu, ba, pochylałą sie nad nim pokazujac nieco zawiązki różowych piersi, pytała, czy podać mu może wody mineralnej o cytrynowym smaku, na której butelce pijac, zostawiła kawałek szminki, błyszczyka o smaku truskawek i kropelkę śliny. A profesorowi robiło się jeszcze bardziej gorąco, jeszcze słabiej, zaczynał charczeć, purpurowieć i w końcu udawało mu się wydusić z siebie: tak.. poprosze.. kropelkę śliny. Tak właśnie mówił, mylił słowa, mówił kropelkę śliny zamiast kropelkę wody proszę, choć właśnie wodę chciał powiedzieć, bo profesor Koziołek Matołek chciał być zawsze bardzo moralny, zresztą był żonaty, co prawda jego żona, Cynia Matołek od dobrych pieciu lat leżała w grobie, ale profesor nadal czuł się wobec niej zobowiazany. A tu, pech, wyduszał z siebie: kropelkę śliny proszę, a potem nie miał już sily niczego dodać, że przeprasza, że nie o to mu chodziło. A dziewczę już się nad nim pochylało z wysuniętym różowym języczkiem, z kroplą śliny która zwisywała u czubka mięsistej rynienki, profesor chciał krzyczeć, ale umiał juz tylko krzyczeć bezgłośnie, z wybałuszonymi oczami, po chwili kropelka śliny spływała już po jego podniebieniu na tył gardła. Profesor siedział tak jeszcze oniemiały przez kilka minut, po czym tramwaj zatrzymywał się na przystanku, otwierały sie wszystkei drzwi i robił sie przeciąg, który zmiatał te wszystko słodkie zapachy potu i konwalii, i przepoconych skarpetek, profesor wybudzał się jak z hipnozy i wygiegał z niemym płaczem.

186.
W ogóle to profesor często płakach. Chodził z załzawionymi oczami po alejach i parkach, wzdłuż boiska, na którym opaleni chłopcy grali w nogę, podziwiał ich silne, ładne ciała, słuchał z zachwytem jak się śmieją i puszczają nad zapalniczką bąki, a potem śmieją się jeszcze głośniej, przyglądał się zakochanym parom, jak chłopak wkładał dłoń między uda dziewczyny, jak ona rumieniła się, a jednocześnie nie robiła nic, aby przestał. Profesor przygladał się miłości na tyłach stuningowanego malucha, miłości w publicznym szalecie, miłości w parku, ktoś inny na jego miejscu powiedziałby zdzira, wykrzyczałby wynosić się stąd, i to już, a profesor nic, tylko sie uśmiechał, do dziewcząt które wychodziły nieco rozczochrane i w nieładzie, do chłopców co wracali na boisko dumnie, lokalnych maczizmo z wetkniętymi za ucho papierosami i w koszulach założonych pospiesznie tył na przód. Czasami wrecz profesor brał udział w konspiracji, pukał w samochodową szybę gdy zbliżała się straż miejska, zagadywał chudą i złośliwą babę, zwaną Wucekaczką, która pobierała opłaty za skorzystanie z toalety, by ta nie darła się: długo tam jeszcze? Będzieci musieli jeszcze raz zapłacic! Dlatego też młodzież lubiła profesora, śmiała się zniego ale lubiła, a profesor lubił młodzież. Cieszył się, przebywajac z nią, i jednocześnie siebie katował, bo sam takiej młodości nie miał i lżej byłoby mu myślec, że młodość jako taka nie istnieje, że istnieje prawo i obowiązek, etyka i praca, ale nie młodość, która na to wszystko kładzie lachę, która oddycha pełną para i błyszczy jak aluminiowa folia, odbijająca słońce, w której słońce się przegląda, dlatego też, młodzi tak jak nikt, sa ładnie opaleni. Wracając ze spaceru profesor Koziołek Matołek wspinał się na drugie piętro kamienicy, wczłapywał się do swojego mieszkania gdzie ścianki działowe stanowiły oprawione w cielęcą skórę ksiażki, i zasiadał cieżko w fotelu, tak, że znad podłogi i biurka, unosiła sie chmura kurzu. Gdy kurz opadał, sięgał po kolejne ksiażki, dzieła Arystotelesa i Kanta, Hegla i Spinozy, Kartezjusza, świętego Augustyna, świętego Tomasza z Akwinu. Siadał i szukał jakiegoś rozwiązania, ulgi i pocieszenia. Czasem znajdował zdanie co działało na jego nieukołysane nerwy jak balsam, radował się z tego wtedy profesor niezmiennie, ze nie jest jeszcze wszystko starcone, chwytał laskę i kapelusz, jakie sprawił sobie podczas pobytu na Węgrzech u znajomego pisarza Sandora Maraiego, i wybiegał na ulicę, w stronę rynku, zasiadał na dworze, przy stoliku kawiarni „Pod Migdałem” i zamawiał butelkę słodkiego koniaku. Gapił sie jakiś czas w niebo, przez które zaczynały już przebąkiwać gwiazdy, na palczaste liście kasztanowcow, które szumiały jak jego radyjko Grundig, z którego co niedzielę puszczał sobie do obiadu koncert muzyki symfonicznej, więc gapił się tak chwile profesor na to wieczorne życie, jakie toczyło się w zabytkowym centrum miasteczka, coraz spokojniesze, coraz bardziej leniwe, jak te stąpajace po dachówkach koty, po czym wstawał, brał butelkę koniaku i przechodzil przez niziutki płotek, do baru Jutrzenka, z którego przez drzwi i okna wychodziła juz na zawnatrz popielata chmura papierosowego dymu, a z nią basowy śmiech, dźwięk rozlewanego piwa, sztućców i tłuczonych talerzy.

187.
Kiedy profesor natomiast nie znajdował pociechy w piśmie, rozbierał się do naga, wkładał na swoje wątłe, pomarszczone jak owoc morwy ciało czarny garnitur, jaki uszyła mu żona na wypadek śmierci, by i w tym ostatnim momencie wygladał elegancko, jak przystoi profesorowi filozofii, doctorowi honoris causa i członkowi PANu, więc profesor zakładał ten garnitur, kładł się smutny w ubraniu do łóżka, zapalał gromnicę i czekał na śmierć. Czekał tak dobrych kilka minut, z zamkniętymi oczami i różańcem wplecionym między palce, chociaż od tej całej filozofii już sam nie wiedział czy boga wierzy, czy nie, więc czekał tak dobrych kilka minut, czasem i kilkanaście, kilka razy zdarzyło mu się tak faktycznie przysnać i obudzić dopiero nad ranem, nad podłogą zlaną woskiem, raz swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem wywołał mały pożar w mieszkaniu, ale przeważnie budził się, otwierał nagle szeroko oczy i mówił: musze napić sie szklaneczkę. Po czym wstawał, ściągał z siebie garnitur, odkładał na wieszak i chował do szafy, i w samym spranym podkoszulku, spranych majtkach i czarnych skarpetkach wychodził na ulicę, po szklaneczkę tylko, tłumaczył sobie, więc nie ma sensu sie ubierac, szedł do baru Jutrzenka. Tam oczywiście od szklaneczki się zaczynało, ale nigdy nie kończyło, i profesor budził się gdzieś dopiero nad ranem, z głowa jak dzwon, z szumem w uchu, i rodziną myszek na piersi, które podgryzały mu podkoszulek. Dopiero wtedy wstawał, otrzepywał z siebie kurz i myszki, i slalomem udawał sie do domu.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1