14 maja 2010
Całkowita paranoja
Jeden z braci Karamazow był sukinsynem, teza
łatwa do udowodnienia. A tu wciąż pada, za przyczyną
moich dziurawych butów i nagromadzenia cumulonimbusów.
Czas uciekać, zza rogu korytarza tłumek kolarzy w obcisłych
spodenkach. Proste skojarzenie z baletem i bladość na twarzy
zakwita. Takie jezioro łabędzie na peleton i bidon.
Z napojem energetyzującym.
Jakby prąd miał coś wspólnego z tym szaleństwem. Tymczasem
pod sklepem na bieżąco rozgrywa się scena Szekspirowska,
albo zwyczajne mordobicie.
Kwestia smaku i paru dupereli zbędnych do życia.
Jestem chory na paragrafy, tkwią drzazgą w oku.
Przez tę ślepotę nie trafiam do ubikacji, ustawicznie
potykam się na progu. A wczoraj, przykładowo, spędziłem noc
w cudzym łóżku. Zresztą może była to izba wytrzeźwień,
dla wytrawnych holików.
Skutek był raczej odwrotny, zataczam się pomiędzy piwnicą a strychem.
Prawdopodobnie to będzie jakieś sto lat bieganiny.
Zważywszy na nagie fakty. A listonosz zamurował wyjścia ewakuacyjne,
których tu nigdy nie było.