8 grudnia 2010
konkurs na najbardziej grafomański wiersz
zaiste - pomysł był przedni, a jednocześnie prościutki
jak szosa na Zaleszczyki. i nagle tyle było pieczeni
do upieczenia, że zabrakło wolnych ogni. majstersztyk!
oto wezwać wszystkie pułki zaciężne, brzemiennych
w dzyndzyk patosu grafomanów, na wspólny ubity w błoto
plac i stoczyć ostateczny bój bez wstydu oszczędzania.
nie sądziłem, że tak wielu przyjmie rzuconą w twarz
rękawicę cynicznego prowokatora. w końcu, było nie było
- ja to nie Bóg, nie Honor i na bank nie Ojczyzna. a jednak.
zgłosiło się sto tysięcy chętnych piór. nie pomyślałbym,
że w tym kraju jest tylu piśmiennych. uderzyć w górnolotne
tony gotów był Eskimos, Pigmej i wnuk Zulusa Czaki.
o sąsiadach nie wspomnę. Poczta Polska najpierw
się obraziła, potem rozkapryszona zastrajkowała po włosku,
a na koniec postanowiła w duchu patriotyzmu policzyć mi
jeno od ciężarówki. na z głupia frant ogłoszony konkurs
przyszła Biblia w bogato rymowanej formie, książka
telefoniczna wolnego miasta Zgierza, oraz testament kutwy,
w którym było za mało. najtrudniej miało ciało żurorskie.
padali jako te muchy i bynajmniej nie z przepracowania.
jeden na zgagę, drugi dysleksję. trzech nawróciło się
na solidne żółte papiery. w obliczu gordyjskich problemów
- umyśliłem fortel. pomnożyłem się przez trójcę i jako ja,
mój pierworodny, oraz ten trzeci uświęcony duchem,
zacisnęliśmy zęby i paznokcie. wtedy musnęło nas owo
jestestwo. musnęło i zabiło. postanowiliśmy wygodnie
nie zmartwychwstawać. w poczuciu spełnionego obowiązku:
my - mesjasz przyznaliśmy potrójną nagrodę wiecznego
grand prix. sobie. teraz cierpliwie czekamy na tajfun
oklasków, albo serię z kałacha zza winkla. jeden pies!