janusz pyzinski, 6 stycznia 2016
tam gdzie już nie boli nie gojąca się rana
kamień ciepły w słońcu jak dialog naszych listów
dojrzewający w kształcie wiersza do poczucia winy
trudno pięknie coś zszyć zwłaszcza stare blizny
nie znam się na twoich snach leżących na krzyżu
na którym powoli zaciera się portret moich dłoni
odkładając czas na czarną godzinę dopijania kawy
pomiędzy łokciami wolnych niedziel i sobót
spóźnionych pociągów gdy świat znów przyspiesza
obudzę cię słowem zalśni drugie słońce proszę
usiądźmy przed upływem chociaż nam nie wolno
schodzić z tego co pozostało jeszcze w nas najlepsze
płonąc w żyłach jak w oliwnych dzbanach
żeby spojrzeć na wszystko w nowym świetle
kręgów na wodzie kołyszących odbicie klucza
zgubionego wraz z turkotem wozów
jest pusto ale i nic nie brakuje choć czasem
wyglądam jak wędrówka przez schizmę
gdy w pajęczynie cierpienia tęsknotą drży zegar
gromowładny przed pancerną ścianą
psy patrzą w oczy jakby zrozumiały sposób
jak można się wylizać z tego co jest to było już dawno
nanizane na sny synkretycznie słoną perłą w miejscu
wtulonym w samotność jak w znoszony sweter
janusz pyzinski, 6 stycznia 2016
przychodzisz z na twarzy wypisanym szczęściem
owinięty w niebo choć czasem trzęsącą się ręką
dosypujesz cukru w czas pleśniejących wisien
goniący głodnych ptaków niespokojny lot
tak ciągle obecny w starej bliźnie na zmianę pogody
badasz krzywizny moich słodkich wzruszeń
chroniąc w geście obronnym zlęknione brodawki
modelujesz czarę w której zanurzą się usta
rzeka wzbiera - coraz więcej mnie w niej
zlepiam wyspę ze spojrzeń jest tak bardzo nasza
jak cisza zamknięta między niepytaniem
o tego nikogo co wciąż depcze naszym śladem
niby w stopklatce abstrakcyjnych pojęć
gdzie cień się zamienia w smutniejszy niż wczoraj
w oczach z naprzeciwka odjeżdża w nieznanym kierunku
to trwało tak krótko telewizor zgaśnie parę minut później
a na relikwiarzu zapali się światło zamykając w dłoniach
smukłość twojej szyi słowa na kształt zdarzeń
jesteś prawdziwy jak deszcz po bezpiecznej stronie szyby
dobrze jest wtedy zszarzeć za zamkniętymi drzwiami
to się wydarzyło jeszcze w starym mieszkaniu
ciągnęliśmy słomki wszystkie były krótsze
od najdłuższych nocy smutnej strony piękna
aż trudno uwierzyć w czas rozczesany siwobarwnie
na czynniki pierwsze i odgłos kropli wbijający gwoździe
w łokcie zdrętwiałe od widoków w oknie w lustrze jesteśmy
parą oczu zapatrzonych w siebie aż do wypalenia źrenic
uczących się chodzić między promieniami słońca
zanim przyjdzie ostatni z ostatnich
janusz pyzinski, 23 grudnia 2015
Opłatek
jest w moim domu zwyczaj że w dzień wigilijny,
przy wzejściu pierwszej gwiazdy wieczornej na niebie,
ludzie gniazda wspólnego łamią chleb biblijny
najtkliwsze przekazując uczucia w tym chlebie
Cyprian Kamil Norwid
Wigilia 2015
znów usiądziemy przy stole,
pełnym dni ciepłych i dobra.
ojciec modlitwą wieczernik otworzy
i ciszę wpuści do środka.
przyjdź pierwsza gwiazdo, nie marudź,
nie pytaj, czy można przekroczyć próg.
przyjdź, jak się przychodzi do domu,
jak wracająca nadzieja, jak do zmęczonych sen.
usiądź na pustym krześle, jak najprzedniejszy gość.
popatrz – mróz na oknie wystroił choinkę,
obrus biały jak śnieg, ubożuchna kołyska
i bal wszystkich sumień,
utopionych w winie całorocznych win.
zanim zabieli się stół opłatkiem,
zapachnie siano śmiercią tegorocznych traw.
ścięta głowa jodły wtoczy się do domu,
w wannie utopi się karp.
jeszcze nie jeden raz, od ciosów zadrży ręka
i łzy skapną w wigilijny popiół.
gdy matka przed dzieckiem uklęknie,
by z bólu wystrugać kolędę.
zanim w stajni przemówią zwierzęta,
by poskarżyć się na los mrozowi,
za ścianą, w samotnej kołysce z pajęczyn
znów umrze człowiek gdy narodzi się Bóg.
tak niedaleko, a my go szukamy w dalekim Betlejem.
tak blisko, na otwarcie ramion. tak ciężko.
tak lekko podnosić kamień.
tymczasem podzielmy się opłatkiem
jak dzielimy się na co dzień sobą
zapalmy miłość na choince
chodźmy posłuchać mowy żłobu
janusz pyzinski, 9 czerwca 2013
z tym miejscem łączą mnie nie tylko
geograficzne współrzędne
podporządkowane chwili urodzenia
i niestworzonym historiom o tworzeniu historii
by dawać blask światłu rosnącemu wciąż we mnie
jak blizna na skórze której nie odmawiam słońca
trzeba być daleko tak jak nigdy dotąd
żeby to zrozumieć i nie tęsknić ciężko
za śliwkowym sadem o wielkości pestki
do którego nie potrafię już wrócić
by wygładzać cienie aż do szczękościsku
i domykać powiekami rozmowy ze stwórcą
w zębach chorych na szkorbut skrzywionego płotu
pajęczy farfocel ubiera się w rosę
i tka po mistrzowsku kwieciste kobierce
przywiera niby ciepłe ubranie do zimnych dni
w dobie zbieractwa obcych tożsamości
przynosi oczyszczenie z win
zarzucając haftowaną mgłę na plecy
niczym tobołek z dzieckiem
tak jak to robiła babcia
byłem jeszcze za mały by rozumieć gesty
ale już wiedziałem że wszystko co dobre
przychodziło z tej strony gdzie dym z komina
skłaniał się ku ziemi zapisując czas ciepła
w albumie pamięci różańca pod krzyżem
i karmił smakami o których tylko dzisiaj marzę
zasypiam w jego oczach pod warstwami cienia
i widzę dom mój wśród kwiatów przy ścieżce
wychodzący z siebie na spotkanie ze mną
odświętną spowiedzią którą jak starą gazetę
odłożyłem na stos nieistotnych zdarzeń
o jeden most za daleko o chwilę za późno
janusz pyzinski, 9 czerwca 2013
popatrz córeczko ogród Pana Boga
zmalał do rozmiarów naszego ogródka
chowam twoje zdjęcie pod język
może ślina kiedyś powróci z siłą imienia
którego nikt nie urodził
odbijam się w sobie w niezmienionym tempie
nieudolnie noga potyka się o nogę
jak wiśniowy pień o pestki
odrzucone przez ptaki
czasem odzyskuję twarz
by spojrzeć prawdzie w oczy
wtedy akurat jest noc złożonych rąk
w strzelistość katedr
nie mam nawet ani jednej dłoni
by podać ci pluszowego misia
od tego można dostać kota
nie płacz
ten ogród przyciąga wzrok
w oczekiwaniu niebieskich migdałów
na razie porzeczka ma kwaśny smak
ale dojrzeje do czerni
panno moja przykuta do łóżka
niewierząca w codzienność wnikającą w popiół anatomii
aż stanie się ciszą wypieszczoną fidiaszowym dłutem
póki co zamiast pod powieką niech uwieczni cię w locie
zatrzymanych zegarów w niewiadomym wieku
gdzie wszystko dzieje się na odwrót
aż po cebulki wyrywanych włosów
prowadząc na ostatnie piętro
skąd tylko skoczyć wrócić do ogrodu
widzisz córeczko
tak to jest gdy brakuje słów
a jeszcze tyle chciało się powiedzieć
janusz pyzinski, 20 stycznia 2013
tu się rodziłem umierając ziarnem
na skibie ciemnej niby bochen chleba
bosymi stopami dotykałem wiatr
i wszystkie gwiazdy które mi przywołał
tasowałem czas jak szczęśliwą talię
malw wróżących pod płotem
sierpniową pogodę
wyciągając szyję ponad dach
z czuwającym odwiecznie kominem
nad snem kuchennego ognia
gdzie cień matki
w potężnych konarach
ramion cienia ojca
dryfował aż po krokwie
wonią kapuśniaku i suszonej mięty
gubiąc się w nostalgii
za przylotem ptaków
i wszystkie pytania z kieszeni plecaka
traciły sens jak traci się wszystko
czyli nic
co by mogło być wiecznym teraz
w niczym nie przypominając raju
ze wspólnych zdjęć
i późnonocnych rozmów
teraz tylko czekam
na odejście czasu
janusz pyzinski, 8 stycznia 2013
jak w najmiększe perskie dywany rżysk pszenicznych pól
zagrzebywałem bose stopy kręcąc powrósło na każdy cios
tańczącej w rękach ojca kosy schylonej matki twardy grzbiet
ze ściany zboża zbierający pokos-wiązane w snopy szczęście
pamiętam każdy tamten snop jak najpiękniejszą przytulankę
znoszoną z pola stawianą w stóg na przełaj ze słońcem
a potem drabiniasty wóz w horyzontalnej sforze chmur
pospieszne rżenie koni goniące pod stodołę
w bezpieczny strzechy czas
dziadek ze schowka wyciągał cep przetrącał kręgosłupy kłosom
pachnący słomą i myszami wiatr jak dobry pan
oddzielał plewy od ziarna
i wnet wyrwane z letargu do tańca ruszały kamienie
najpiękniejszą pieśń pod twardą batutą rąk ojca
śpiewały żarna a mąka jak za oknem śnieg
wpadała do kuchni zacierką pęczniała dzieża
płonący piec czekał na chleb czekał stół na miód i mleko
pamiętam zapach plastra miodu
i niebo pachnące macierzanką
w tęsknocie progu za wieczorem i świtem
biały ornat brzozy pośród pól
pod rozmodlonym areałem skowronka
i malwy wchodzące do domu przez okna
by patrzeć na zmartwioną twarz
Chrystusa nad łóżkiem
wrzucam do stawu ciężkie kamienie
patrząc jak kręgiem rozchodzi się smutek
tracę niepotrzebnie czas
na gonienie własnych śladów
i chociaż pamiętam wszystkie ścieżki dzieciństwa
jak obraz światła nie domalowany błądzę
stojąc w drzwiach bez zamknięcia
niby dożynkowy wieniec pod ścianą chaty
janusz pyzinski, 6 stycznia 2013
tu się rodziłem umierając ziarnem
na skibie ciemnej niby bochen chleba
bosymi stopami dotykałem wiatr
i wszystkie gwiazdy które mi przywołał
tasowałem czas jak szczęśliwą talię malw
wróżących pod płotem sierpniową pogodę
wyciągając szyję ponad dach z czuwającym
odwiecznie kominem nad snem kuchennego ognia
gdzie cień matki w potężnych konarach
ramion cienia ojca dryfował aż po krokwie
wonią kapuśniaku i suszonej mięty
gubiąc się w nostalgii za przylotem ptaków
historia nie zatoczy koła nie zamknie w aureoli
oblekającej dom w ziemię zblaknie jak akwarela
łąk pod jesień albo podniebne echa kołysanie
ciepłymi wiatrami wniebogłosów świtu
zrywających naszyjnik z piersi pajęczyny lasu
perlący się dotąd wśród świerkowych koron
obejmując skronie pustym cieniem nocy
zdziwionych nagłą ciszą jak raniony gołąb
z której rodzi się bukiet w gwiazdozbiorze okien
dla tych których zawsze kochałem o chwilę za późno
wahając się jak księżyc nad pełnią jabłoni
teraz mieszka tu smutek i strach mnie ogarnia
gdy kot nie wraca zbyt długo z drogi
sobie tylko znanych rozszerzonych źrenic
w których wyrośnie nowy głóg i krzyż
jak na krze samotnej polarny niedźwiedź
janusz pyzinski, 8 października 2012
chodzę z tą twarzą na co dzień
a wcale jej nie znam
jest bo jest
ślepnie pali fajki kocha się w każdym
ma muchy w nosie połyka leki
i szczuje psami trącącą myszką
przed lustrem z myślami czy jeszcze
jest moją czy już tylko
odciśniętym piętnem
potrafię uwierzyć gdy oko jako narząd
uzbrojony w przyrząd konchy okularów
ukaże obraz laurowych wieńców
na tronie zmurszałym jesienią
gdy trzeba kielich żółci wychylić do dna
to jak policzek wymierzony chwili
która właśnie kwitnie
z głową w chmurach snu nocy letniej
tej w której mam odwagę po pustej butelce
ignorując portret stworzyciela
wędrować na ostatnie piętro kopii
o doskonałym szlifie
choć nie warto przed pędzlem się prężyć
gdy zazębiam się w pomarszczone jabłko
pięknie śpiewam na zasuszonej pięciolinii
aż spadają liście
kołyszę martwe ptaki
w locie ślizgowym w siwy sad
z ręką na ściszonym pulsie
jak ryba pogodzona z wędką
moja twarz
zasypia echem budzącego się krzyku
i nie wiem czy ją jeszcze mam
janusz pyzinski, 7 października 2012
między niebem jaskółek
a studnią podwórka
historia maluje twarz
by upodobnić się do bajki
dźwigając na zgarbionych plecach
niejedną stronę światła
gdy pustką zamyka się horyzont
i zmrok przykleja się do ręki
a w krzywym lustrze czasu
rzeczywistość stroi dziwne miny
do płotu ubranego w dzban
łzawią dziurki od klucza
ku znośniejszej samotni
tylko inwestorzy zachowują spokój
za zamkniętymi drzwiami
zamarzłej soczewki oka
i rozbijają własny bank
bankierzy filantropii
bo manna nie padała dawno
tu i tak nie ma domów
w których nigdy nie byłem
a zawsze być mogłem
jak jemioła na drzewie
gdy święta za pasem
i smutki krojone na miarę
świerkom poderżniętych gardeł
igłami w opuszkach palców
póki pamiętają zieleń
w niegasnącej chęci poznania
przestrzeni za płotem
gdzie wyrywanie złotych zębów trupom
wpisane jest w scenariusz śmierci
a pociąg właśnie rusza
wymykając się peronom
stukot opowiada ciebie
chryzantemy nie opowiadają bajek
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.