23 października 2014
Wena
Dziś, przedtem, teraz, wczoraj, na całe zawsze, na całe jutro i na całe piękno. Kocham, pragnę, wierzę i jeszcze raz błagam, aż po kres twego serca, myśli lub dni. Zwróć mi wolność o pani! Iż niemalże nie mam dosyć patrzeć teraz, słuchać znowu, tworzyć jeszcze i w tym tkwić nie umieralnie, zresztą wiesz sama, bo życie swe cenię, ale nadaremno bez wolności celu ciągnąć nie muszę. Zwróć mi wolność o pani! Głowę mą zmąciłaś, ale prosić ciebie nie śmię, bo sił już nawet nie mam na zamiary. Albo nie, zabij od razu, sponiewieraj i porzuć, niech wiem co znaczy udręka niewiedzy. Niech będzie po twojemu, ale zostaw w spokoju i nie zawracaj dupy. Skoro codziennie to samo. Wyżyny natchnień, których nigdy nie zdążę zanotować. Zapominam w sekundę i następuje skręt kiszek. Próbuję odtworzyć myśl, ale przymus temu nie sprzyja. Robi się dziura w mózgu, głęboka jak grób. Wpadam do niego i czuję ziemię pod zębami. Moja irytacja potęguje posmak. Oddalam się od sedna, a powinno być inaczej. Brakuje głosu rozsądku i ciężko się wydostać. Zagubienie przechodzi w melancholię. Na pewno urodziłem się, żeby przegrać. Po to tu jestem. Na skale aby skoczyć. Ale co z czym i do czego? Chcę uciekać i nie znać nikogo. Robi się beznadziejnie, czyli jestem u siebie. Na dodatek ja też wtedy robię się taki beznadziejny. W ogóle bardziej beznadziejnym to już chyba nie można być. Oczywiście mówiąc o tej konkretnej chwili. Nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Pomysłu brak, a popisać by się chciało. W raptownym wyobrażeniu stoję na scenie jak jakaś artycha, od dobrych piętnastu minut, tak mi się wydaje, długich jak pół dnia, z wibrującą we mnie pretensją o to, że tam jestem. Że jacyś tam w tle. Że po co tu przyszli i się gapią. Pode mną publika, z wynudzenia zdycha, ale klaszcze. Po co klaszczą tego nie wiem. By się wzięli za jakąś robotę. Jeszcze większym nic nierobieniem wkurwiam wszystkich. Liczyli na coś, ale nie otrzymują niczego. Ja nawet nie wiem na co liczyli. Wygląda to na jakiś koncert. Trzymam w ręku mikrofon, ma facjata dostała dwu dniowego zarostu, ogólnie umiejscowiony w gajer stoję se. Wyczuwam podobieństwo Rynkowskiego. Nie chcę tu być, ale nic nie jest zależne ode mnie. Jestem postacią z innego opowiadania. Tworzącemu się chyba coś pojebało. Trafiłem tu przez pomyłkę. Wyrażam chęć opuszczenia spektaklu. Słyszę ryk. Podeszły wiek publiki nie wytrzymuje nudy. Stoją tam i buczą. Więc wkurwiają także i mnie, bo coś chcą, ale niczego nie dostaną. Nikt ich tu nie zapraszał, tym bardziej ja. Niech wybiją sobie ze łba że będę śpiewał. Pewnie za tą postawę chętnie by mi dojebali. Ja najchętniej też bym wtedy komuś jakiegoś glana pod żebro, zbeształ wycierucha, albo zasadził kopa w jajca, najlepiej dresa, tak dla zdrowotności i rozluźnienia. Żebym nie czuł się osamotniony w tej pustce, w tym padole i bólu tworzenia. Żeby wiedzieli co to znaczy posiadać wielki brak. Gdy nie ma weny. Zawsze tak jest, że jak człowiek ma chęć na pisanie, to tej znowu nie ma. Pójdzie gdzieś zawsze i zdechnie w kącie, zamiast wyjść tworom imaginacji naprzeciw. W sumie to mogłaby z tym zdychaniem zaczekać do jutra. Jutro jestem w pracy to chuj mnie będzie obchodziło gdzie wtedy będzie. Może sobie zdychać ile wlezie. Ale nie, musiała wpierdolić się bez kolejki, dziwka, i zamiast jednego dnia do dupy, będą dwa. Drugiego dnia znowu płynę zdaniami jak maszynistka w sądzie. Same wychodzą z kory mózgowej i ust. Przenikają przez kości zatopione w dłoni trzymającej pióro i układają się w całość. Pomysły rodzą się same, pomiędzy tworzeniem utopii dla aktu samego w sobie, a prawdą nie mającą złudzenia, że jest się bezpiecznym wobec czystego sumienia. Od razu jestem zadowolony z siebie. Gdyby nie fakt, że jadę właśnie do roboty i nie mam jak tego zapisać, to chwila byłaby doskonała. Akurat jestem w konserwie. Myśl mruczy, chrząka , porykuje. Szoruje po dnie mózgu najwyższym zdziwieniem W głowie pojawia się zdanie po zdaniu. Na razie jeszcze biedne, bez rozmachu, niepociągające, ale zarodek wtłoczony w nijaki kawałek przestrzeni kiełkuje. Wena narasta we mnie jak mocz w pęcherzu, a wylany potok słów chce zostać zapamiętany. Chce skleić się w jedną bezimienną kupę. Nie dam rady. Tłok jest jak przytłaczająca sieć. Nie mogę ruszyć niczym. Żebym tylko nie zapomniał. Nawet tulipan zwiędł. Jakby ktoś w tej chwili zadzwonił, to bym nawet telefonu nie zdołał wyciągnąć. I by tak dzwonił i dzwonił. Ludzie poirytowani udusiliby mnie tym burakofonem. Więc tak to jest z tym pisaniem. Nie ma sensacji. Jest tylko brutalny realizm życia i szacunek myśli. Proza zakrapiana skrupulatnym szukaniem. Nic nie trzeba wymyślać. Wszystko wylane jest na betonowej ulicy. Bo dla mnie wena to jest konieczność. Rozkosz niebytu. Skulone z niewyspania, żebraczo stojące stworzenie. Co zbuntowane tłumi chęć oswojenia, ginąc we wczesnych etapach trzymadła i kilku warstw odzienia. Wypijam morze kawy. Nie mogę zapić brutalnej trzeźwości. Łatwo narzekać na dziwne rzeczy, ale trudniej je nazwać i zebrać w jakąś kompatybilną kategorię. Muszę zagryźć zęby i zaryzykować. Ale może być tak, że jak zaryzykuję to umrę. Zresztą, mogę umrzeć, bo nie ma we mnie pojęcia braku. Życie za oknem czasem mi coś odbiera, ale utraty nie ma. Tylko wdziera się nieznane, próbuje zawładnąć myślą i odtrąca niechciane. Nieodzowną wręcz włóczęgą subtelnie brnę w namiastce parku żwirem. W ten kaganiec pseudo początku, w te przepastne leje tak przepysznie wyłkane kakofonią przenośni. Czuję swoje wyzwolenie, swoje wewnętrznie nieokiełznane darcie mordy wśród drzew. Stoję bocznie, ubocznie, pobocznie lgnąc, garnąc, wdychając i niebywale chłonąc z czystym sumieniem niebotyczność, przeleżaną bezczynnie w dziewiczej niesprzedajności oparów, w nie wyekshumowanej schludności zakamarka, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga ultra zwiastująca nuta zdrowego rozsądku. Ale po co mi rozsądek? Po co ograniczenia? Po co mi blokada, mur, czy wrota? Przez to we mnie same złogi i odleżyny. Brak tchu i zmęczenie. Coś jakby możliwość choroby. Więc odrzucam to wszystko, co sprowadza mnie do takiego stanu, co ogranicza wyobraźnię i zmysł twórczy. Widzę więcej w przestrzeni. Jestem samowystarczalny w tym co widzę. Drążę to co dookoła, a dookoła czasem tak niewiele. Wymyślać trzeba. Wyobrażenia wolą głębię. Tam podążam.
Widzę nagromadzone odmiany świeżości, nie obce, nie sztuczne szelesty, nieśmiałe głębi wilgocie. Widzę szaleńcze cienie błękitów, żywioły czerwieni i szaleństwa szarości. I wybryki, i kaprysy, i fantazje, najgłębsze i najbardziej trwałe. Widzę błyskotliwości, takie drżące, takie blade łagodności i piękności. I trawy, i wody, i nieba, zachody i wschody. Nietrzymane na uwięzi wszelkie rozkosze, egzotyki, namiętności. A wnet schody własnych złudzeń i iluzji. Wyraźne, skąpo odziane obrazy. Obrazy ofiarowane, wypożyczone. Będę musiał się z tego rozliczyć. Z tego kim jestem i będę.