4 sierpnia 2017
Dla świętego spokoju
Przez ostatnich kilka dni dręczyło mnie sumienie, że nikomu nie pomagam. Nigdy wcześniej nie uciskał mnie taki dyskomfort, bo nie przychodziło mi to nawet do głowy. Po prostu zwyczajnie nie pomagałem i był spokój. Nie wiem skąd mi się to teraz tak nagle wzięło i dlaczego akurat na mnie wskoczyło to nieporozumienie skoro mogło wskoczyć na kogoś potencjalnie innego i jego dręczyć. Kiepsko się z tym czułem, bo drażnił mnie ten dziwnie pojawiający się ciężar odpowiedzialności za innych, dreszcz z poczuciem winy i parcie współczucia. Powiem szczerze, że jest to bardzo dziwne doświadczenie, trochę podobne do roztrzęsienia od niedoboru magnezu i próbowałem różnych rzeczy żeby to z siebie wypędzić, bo nawet tych których wcześniej nienawidziłem teraz obdarzałem zrozumieniem i radością. Ja, alergiczny na jakiekolwiek społeczne lub indywidualne poświęcenie byłem lekko oszołomiony, więc moje pierwsze wrażenie tego ataku na mój egoizm było jak wszelakie zresztą inne ataki na mnie, które kiedyś miały miejsce i ograniczały moją wolność, czyli negatywne i buńczuczne. Zawsze winiłem najpierw innych lub tylko innych i uważałem, żeby raczej natychmiast biczować tych, którzy od swojej napastliwości względem mnie zawinili niż ich przytulać, wybaczać i doszukiwać się winy w trudnym dzieciństwie. Ich dzieciństwo po prostu mało mnie obchodziło a co dopiero dorosłość. Nie pojmowałem tego w sobie niepokoju, bo rozszalało się ono na dobre i przestałem być sobą. Z czasem jednak moje duchowe lenistwo do którego przywykłem i nie zamierzałem się z tej wygodnej kanapy samowystarczalności ruszać, zaczęło się zmieniać i rozluźniać. Moja dusza odrzuciła bunt i wypełniła się spokojem. Zacząłem być zadowolony i radosny z działania nadprzyrodzonej siły, która w ogóle zechciała sprawić, że zaangażowałem się w przemianę i rozpocząłem wewnętrzną walkę z dawnym ja. Znajomi próbowali pomóc, bo pomyśleli, że dzieje się ze mną coś niepokojącego, a ja zwyczajnie chciałem się w tym odnaleźć i przez chwilę można powiedzieć byłem trochę nieobecny. Ktoś poczęstował mnie papierosem na wybudzenie z letargu, ktoś inny zaproponował poradnik jak radzić sobie z jakimikolwiek wyrzutami, za ich namową próbowałem też basenu i siłowni ale nic nie pomagało, więc tak dla świętego spokoju, ostatniej deski ratunku i lekkiej desperacji chociaż przez tydzień na próbę postanowiłem być dobry dla wszystkich, żeby zaspokoić sumienie. Nie żebym był znowu do tej pory jakiś samolubny, wredny, zły lub nie pomocny, chociaż ktoś z kręgu tych którym nie dawałem drugiej szansy mógł to widzieć inaczej, ale to ich spojrzenie akurat najmniej było mi do czegokolwiek potrzebne i nie będę się tutaj teraz biczował, bo inni pewnie zrobili by to za mnie o wiele chętniej i zdecydowanie lepiej. Mniejsza z tym, skoro sumienie nalega to widocznie było mi to potrzebne. Wrzasnęło wewnętrznie, że stać mnie na coś więcej, a nie tylko niekończące się osądzanie i psioczenie na innych. Przyda mi się porządna praca nad sobą i przemiana, tym bardziej teraz kiedy zaczął się post. I pomimo tego, że chodzę na odnowę w duchu świętym i staram się wymóc na sobie bycie lepszym to kompletnie nie wiedziałem jak się do tego zabrać, no bo co, po prostu wyjdę i będę dobry? Brzmi to trochę absurdalnie, jak przeprowadzanie staruszków przez jezdnię w nie dozwolonym miejscu i strasznie zalatuje nielegalną łatwizną, oczywiście gdy nic nie nadjeżdża. Potrzebowałem dobrego planu, który jak na razie się nie pojawiał. Wyrzuty też nie potrafiły wymyślić niczego konstruktywnego. Dawanie forsy na odczepne jest za łatwe i za banalne, żeby inni to docenili, a co dopiero sumienie dało się nabrać. Zegar tykał, czas leciał, a ja nawet jedną nogą nie ruszyłem z miejsca, a jakby jeszcze tego było mało to obejrzeliśmy wczoraj z żoną Pasję Mela Gibsona po której jeszcze bardziej poczułem się podle. Całą noc nie spałem, żeby obudzić w sobie plan rozdawania dobra. Człowiek się naogląda o tych super bohaterach w telewizji, a później patrzy na siebie jak na ścierwo, które nie może być supermanem. Od razu z rana jak tylko wstałem na czczo pojechałem do szpitala oddać krew. Jakoś chciałem zacząć i poczuć się chociaż przez chwilę jak ktoś kto nie jest tylko ładnie zalatującą francuskimi perfumami obojętnością, łażącą po świecie w schludnie ubranym egoizmie, widzącym własną dupę i tylko siebie wśród innych gwiazd na chodniku we Władysławowie, a i dziesięć czekolad też piechotą nie chodzi. Usiadłem więc na fotel i krew zaczęła lecieć. Po standardowych 450 ml czułem niedosyt, bo chciałem od razu osiągnąć wyższy poziom, więc powiedziałem, żeby wzięli więcej, czułem się dobrze, więc czemu nie. Chwilę później przywieźli kogoś z wypadku, i od razu zabrali moją krew do rannego. Powiedzieli, że taka świeża jest najlepsza. Po 900 ml zjadłem dwie czekolady z orzechami i siedziałem dalej, a co, jak pomagać to na maxa. Koło mnie dwie pielęgniarki sobie plotkowały o pracy na oddziale i wyszło na jaw, że jakiś chłopczyk potrzebuje nerki, więc od razu bez wahania zgodziłem się mu oddać, a co tam, z jedną też dam radę. Z żoną często rozmawiamy, że trzeba pomagać innym aby trafić do nieba. Jak tylko w moich żyłach zabrakło już krwi dla potrzebujących, a mnie już zaczął brzuch boleć od dziewięciu czekolad, bo jedną do kawy dałem pielęgniarkom pojechałem na pierwsze piętro oddać nerkę. Powiedziałem lekarzowi, że nie mam już krwi, więc gdyby chciał wiedzieć jaki jest mój stan zdrowia przed operacją to niech sobie zejdzie na dół do laboratorium gdzie oddałem całą krew i tam sobie sprawdzi. Powiedział, że nie trzeba. Uśpili mnie i zabrali na blok, a po dwóch godzinach było po wszystkim. Gdy się ocknąłem miałem uśmiech na twarzy i czułem przypływ pozytywnej energii, byłem bardzo szczęśliwy, że temu chłopczykowi pomoże moja nerka. Akurat będziemy mieli po jednej i lux. Trochę bolał mnie szew i niezbyt kontaktowałem, bo głowa skołowana od uśpienia, ale co tam, byłem już gotowy i zdeterminowany dalej pomagać. Gdy tak leżałem na pooperacyjnej zapomniałem całkiem, że nie napisałem do mojej żoneczki żadnego jeszcze dzisiaj smska, rano o 6ej jak wyszła do pracy to nie miałem z nią kontaktu, a już było po 11stej. Wziąłem więc telefon i wysłałem wiadomość, że pomagam ludziom w szpitalu i że będzie ze mnie dumna. Ucieszyła się bardzo i od razu chciała wiedzieć szczegóły, jak to moja żona, ale podroczyłem się z nią trochę i oczywiście wyślizgnąłem się wymijająco, jak to ja, bo na tę chwilę bardzo potrzebowałem być tajemniczy. Ma wpaść po pracy, więc później jej opowiem. Zaczepiłem lekarza i zapytałem jak mogę jeszcze pomóc. Powiedział, że przede wszystkim brakuje organów, bo sporo ludzi czeka na przeszczep. Na pewno w pierwszej kolejności wątroba, płuca i trzustka. Żeby nie wyjść w jego smutnych oczach na egoistę, bo chyba bardzo był tą swoją bezradnością przejęty zaoferowałem swoje. Pomyślałem sobie, że mogę być pierwszy, który za życia odda organy i to będzie coś wielkiego, a nie pośmiertnie i już nieświadomie. Powiedziałem, że skoro są ludzie w potrzebie jestem w stanie sam bez nich żyć, bo trzeba się dzielić nie tym co nam zbywa ale tym co sami chcemy dla siebie zachować. Poprosiłem w skupieniu Ducha Świętego o pomoc i żeby nie tracić czasu, bo moja żona kończy o 15ej i mieliśmy iść na rowery poszedłem z lekarzem na salę operacyjną. Wycięli mi wszystko co uzgodniliśmy wcześniej bez narkozy, bo już brałem wcześniej przy nerce i nie chciałem zbytnio obciążać organizmu, nawet nie bolało, żywczykowa oponka zniknęła, a ja przez to poczułem się rześko, swobodnie i lekko. Myślę, że teraz moje sumienie będzie w pełni usatysfakcjonowane, a ja dzięki temu mam nadzieję ominę wszelkie przeszkody w drodze do nieba. Jak żona mnie odwiedziła w szpitalu i dowiedziała się o wszystkim co zrobiłem to zemdlała z wrażenia. Mieliśmy właśnie wychodzić, a tu taki klops. Lekarze zaczęli ją cucić ale się nie udało, wzięli ją więc na oddział i przebadali dokładnie, okazało się, że ma jakieś szmery na sercu i najlepiej byłoby się tego problemu od razu pozbyć, a że wyskrobać się ich nie da, jakby to sobie uczyniła nie jedna z czarnego marszu, to trzeba je od ręki wymienić. Jak to jest, że nawet jak się nie chce chodzić do lekarza, a moja żona w tym względzie należy do przodujących to człowieka modlącego Bóg tak poprowadzi, bo przecież chodzi o jego dobro, że i tak dowie się o swoim zdrowiu. Kazałem przeszczepić moje, przecież żona jest najważniejsza dla mnie na tej ziemi. Jak się obudziła po operacji i uśmiechnęła do mnie to była dla mnie najlepsza nagroda pod słońcem. Wróciliśmy do domu szczęśliwi, bo wszystko ułożyło się dobrze, obejrzeliśmy m jak miłość, bo na rowery było już za późno i poszliśmy spać. Lekarzom kazałem nie mówić żonie co się stało i że mamy teraz jedno wspólne serce, jak to zresztą w dobrym i przykładnym małżeństwie bywa. Jedyny mankament tego eksperymentu jest taki, że nie możemy zbyt daleko od siebie przebywać, bo możemy stracić zasięg. To jest moja tajemnica jak na razie, może kiedyś powiem o tym mojej żonie na emeryturze, jak dożyjemy.