Proza

ZGODLIWY


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

15 listopada 2012

Wzgórze marzeń

Sam nie wiem dlaczego bawię się z nimi. Przecież jestem świadomy swojego wieku i wiem, że już najwyższy czas dorosnąć. Mimo to wciąż się z nimi bawię. Cóż, teraz zabawy nie są zbyt wyszukane i skomplikowane. Oni z roku na rok i z każdą kolejną grupą młodszych są mniej inteligentni i mają coraz mniej chęci aby pogłówkować. Lubią już tylko wcielać się w rolę policjantów i złodziei czy w ruinnych rabusiów. A już najbardziej chcą udawać Richów. Mogą wtedy opowiadać o marzeniach bez przyznawania się, że to ich najgłębsze. Noszą się dumnie, mówią o wielkich autach, wspaniałych domach wyposażonych w wodę, prąd i gaz oraz gorących wyszukanych posiłkach, których nie sposób zjeść na raz. O ciepłej wodzie każdego dnia, rozgrzanych, puchowych kołdrach... czyli o tym wszystkim o czym marzą zamykając oczy pod stertą brudnych koców, na metalowych pryczach, po kąpieli w szklance zimnej wody.
      Oczywiście ani oni ani ja nigdy żadnego Richa nie widzieliśmy, bo w naszym mieście nie mieszka ani jeden. Tamci trzymają się razem, tak jak i Wykształciuchy. Riche są razem w wielkich aglomeracjach, bo się boją o swoje wille, a Wykształciuchy, bo z kim by mieli rozmawiać o Michaelu Angelo, Kancie czy Platonie. Robią sobie te śmieszne Barbecue i paplają o tym wszystkim o czym my Tyraki nawet myśleć nie potrzebujemy. Nam szkoda czasu na pierdoły, bo trzeba co dzień organizować coś do żarcia, opał i w ogóle przetrwać.
Sklepikarz czasem opowiada, on widział Richa nie raz. Jeździ do aglomeracji handlować. Widział ich spacerujących ulicami, jeżdżących autami, widział ich domy i obejścia. Gdy mówi o tym, przy szklaneczce czegoś alkoholowego, wszyscy słuchamy a w głowach tworzymy własne wizje tych miejsc, ludzi i przedmiotów.
Stary najczęściej wysyła mnie po złom. Taki najmniej zardzewiały „do odzysku”. Wymienia go ze sklepikarzem na żarcie, jakieś ciuchy czy gary. Gdy jeżdżę po złom do starej huty to namawiam tych starszych dzieciaków, by szli ze mną. Zawsze obiecuję świetną zabawę. Ale oni szybko się orientują, że ta zabawa to trochę wykorzystywanie. Dlatego staram się wymyślać różne rzeczy, żeby było ciekawie.
     Kiedyś z Ryśkiem, Darkiem Witkiem i Romanem wyjechaliśmy na taką hałdę gdzie było masę potłuczonych lamp tranzystorowych. Te całe już ludzie pozabierali na naczynia, ale znaleźliśmy kilka mniej potłuczonych. Wymyśliłem, że zbudujemy wzgórze życzeń. Zabraliśmy te lampy, a muszę powiedzieć, że każda większa była od mojej głowy. Trochę się natrudziliśmy. Wybraliśmy skarpę przy ruinach supermarketu, wykopaliśmy doły pod te lampy. Każdy z nas miał kilka dla siebie. Zrobiliśmy plastikowe zatyczki. Powiedziałem chłopakom, że to są transformatory życzeń. Trzeba do środka wypowiedzieć życzenie i zakorkować. Później zakopać tym korkiem w dół do połowy. Będziemy chodzić tam wieczorami i obserwować. Jeśli któraś zaświeci to znaczy, że życzenie wewnątrz się spełni. Chłopaki zakrywając rękoma butle i odwracając się plecami do siebie wypowiadali szeptem życzenia. Wstydziliśmy się, marzeń bo inni mogą się śmiać. Zakopaliśmy ze dwadzieścia takich transformatorów życzeń. Były ładnie ułożone w rzędy i szeregi, jak rośliny na grządkach.
Mój stary pędził bimber czy coś takiego i często chodził nawiany popołudniami i wieczorami. Najlepszym wyjściem dla mnie było w ten czas wyrywać się z domu i nie pokazywać mu się na oczy. Nie, nie bił mnie i się nie awanturował, ale marudził strasznie. Dlatego wymyśliłem to wzgórze żeby się wieczorami nie szwendać samemu. Chodziliśmy z chłopakami, siadaliśmy na ruinach marketu i gapiliśmy się czy aby któraś z lamp nie zabłyśnie. Fajnie było, bo gadaliśmy o różnych rzeczach i czas szybko leciał. Chłopakom się już znudziło. Witek trzeciego dnia wymiękł a Roman po tygodniu. Skoro żadne z życzeń się nie spełniło, przestali wierzyć. Postanowiłem więc trochę pomóc losowi.
Siedzieliśmy z Ryśkiem i Darkiem.
- Wiecie jakie jest moje marzenie? To tamto, trzecie od góry w drugim rzędzie. - Do tej pory gadaliśmy o tym jak sobie radzą starzy, jak jest w domu itd. Nie rozmawialiśmy o tych zakopanych marzeniach. Chłopaki spojrzeli na mnie.
- Chciałbym mieć nowy wózek do złomu. Taki z oponami i prostą osią, żeby dużo w nim się mieściło i żeby się go lekko pchało – opowiadałem, patrząc w niebo. Wiedziałem, że wykrztałciuch z naszego bloku zdobył taki wózek. Stał od wczoraj w jego ogrodzie. Postanowiłem, że go sobie „pożyczę” na kilka dni i tak spełni się marzenie. Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy i Darek zaczął mówić. Tak jakby do siebie.
- Ja miałem takie najważniejsze, żebym nie musiał w polu robić. Tak jak mój ojciec, Karina i Krystian. - Jego rodzina utrzymuje się z pracy w polu „Spółdzielni”. Stary tyra od rana do wieczora. Jego starszy brat Krystian już też całe dnie haruje. Teraz jego siostra Karina z miesiąca na miesiąc musi coraz więcej czasu robić. Jego ojciec mówi, że i Darek ma już swoje lata i najwyższy czas zarobić na siebie. Zaczęli go zabierać, na razie na kilka godzin dziennie, ale z czasem będzie musiał zapieprzać po dwanaście godzin. Mówił, że robota ciężka i strasznie się dłuży.
- Chciałem żeby się coś wydarzyło. Cokolwiek, żebyśmy mieli żarcia dla wszystkich i nie musieli robić. - Skończył, oboje spojrzeliśmy na Ryśka. Milczał. Wyczuł, że teraz jego kolej.
- Ja marzę o mocnych butach. Takich wojskowych z futrzanym wyściełaniem. - Powiedział. Wiedzieliśmy, że to nie najważniejsze tranzystorowe marzenie, ale nie miał ochoty nic więcej mówić. Nie miał też zamiaru tłumaczyć dlaczego. Siedzieliśmy tak ze dwie godziny. Pogadaliśmy sobie o ludziach, którzy wyemigrowali, odeszli, zniknęli. W naszych czteropiętrowych domach zamieszkiwane są już tylko maksymalnie dwa piętra. Mieszkanie wyżej stawało się coraz trudniejsze. Bloki niszczały, ogrzewaliśmy się już tylko opałem. Prowizoryczne piece, czy ogniska. Wodę trzeba nosić ze zbiorników. Na piętro to męka. No i sypiące się podłogi, sufity... Ludzie wynosili się szukać innych mieszkań na parterze, czy wyemigrowali do większych miast. Szukając szczęścia i łatwiejszego życia. Gdy ludzie wyprowadzali się ze swoich mieszkań, wypisywali na ścianach podłogach informacje o tym kto tu mieszkał, dokąd poszedł. Zostawiali niepotrzebne rzeczy, pamiątki, na środku mieszkań poukładane w kopczyki. Niektórzy zostawiali też fotografie dla bliskich, którzy mogli by w przyszłości ich poszukiwać. Z czasem ci, którzy pozostali rozmontowali wszystko co można spalić – drzwi, okna, boazerie itp. Owe ołtarzyki pozostały nie tknięte, bo po co komu lalki, pozytywki, świecidełka, zdjęcia. Teraz dla nas przydatne jest tylko to, co jest użyteczne i pomaga przeżyć. Chodziliśmy czasem do tych mieszkań pooglądać. Nikt z nas nie śmiał niczego ruszać, oglądaliśmy tylko zdjęcia, czytaliśmy ich historie i opowiadaliśmy sobie jak mogło wyglądać dawne życie.
- No to jutro pójdziemy pooglądać „ołtarzyki” w osiedlu za mostem, tam jeszcze nie byliśmy - powiedziałem podnosząc się z ziemi. - A teraz mykamy do domu. - ponaglałem, bo wiedziałem, że czeka mnie dziś jeszcze ważne zadanie. Wróciliśmy pod blok, chłopaki poszli do domów, ja poczekałem dwadzieścia minut na klatce schodowej i wskoczyłem na dach bloku, gdzie miałem ukryty mój największy skarb: samochodowe radio z akumulatorem.
     Mama opowiadała mi o dawnych czasach. Sama była dzieckiem kiedy wszystko było „normalnie”. W domach była woda, gaz, prąd. W sklepach jedzenie a ludzie używali „pieniędzy” by je kupić. Wtedy w każdym domu był „Telewizor” i z nich ludzie dowiadywali się co dzieje się na świecie, w innych miastach i krajach. Były auta na paliwo i one jeździły po szosach. Mama opowiadała też o tym, że nastąpił „wielki kryzys”, że ludzie żyli coraz biedniej. Z czasem nikt nie zajmował się małymi miastami i wioskami, przestano przysyłać prąd, gaz, wodę. Wszystkiego było coraz mniej więc ci z wielkich aglomeracji zatrzymali wszystko dla siebie. Zapominając o małych miastach i wsiach. Telewizory przestały nadawać informacje. Mama mówi, że chyba już nie istnieją kraje, i granice. Teraz jest tylko jeden podział, na ludzi bogatych i biednych. W naszym mieście powstała „Spółdzielnia”, jedni pracują w polu inni przy uzdatnianiu wody inni zbierali złom. W zamian mieli swój przydział jedzenia. Większość jednak zajęła się utrzymaniem siebie i rodziny, zbieraliśmy przydatne rzeczy, sadziliśmy rośliny. Wszystko tylko by przetrwać, mieć co jeść, czym napalić i egzystować. Mój dziadek dawno temu skonstruował rower do ładowania akumulatora. Siadał na nim co dzień i pedałował by „Choć radio działało”.
- Kryzys minie, kryzysy zawsze mijają. Któregoś dnia ktoś przez radio ogłosi, że to koniec ciężkich czasów i powoli wróci stary ład – mówił przy kolacji. Umarł. Nie doczekał się audycji i końca kryzysu. Ojciec przerobił rower tak, by ładować prądnicę do lampy i kuchenki elektrycznej. Teraz każdy ma swoją kolej by pedałować. Mama radio i akumulator dała mnie.
- Teraz ty synku pilnuj tego skarbu i czekaj na koniec kryzysu - powiedziała ze smutnym uśmiechem – Chciałabym żebyś kiedyś mógł żyć tak jak ja w dzieciństwie.
     Schowałem moje radio na dachu. Czasami podłączam mój akumulator do roweru i go ładuję. Kiedyś z przejęciem przeszukiwałem skalę z nadzieją, że usłyszę jakąś stację. Mijały tygodnie, miesiące. Nic się nie zmieniało, szukałem z mniejszym zapałem i coraz rzadziej i w końcu sobie odpuściłem. Teraz jak mi jest smutno, albo w domu nie da się wysiedzieć, siadam przy radiu i tylko przyglądam się mrugającym lampkom na wyświetlaczu.
      Tego dnia wziąłem moje radio, pilota do niego i naładowany akumulator. Zawiozłem to na nasze wzgórze marzeń. Zakopałem akumulator pod lampą z życzeniem o wózku, radio włożyłem do lampy tak aby diody świeciły w górę. Na wszelki wypadek włożyłem do środka trochę złotka aluminiowego by jaśniej świeciło. Przetestowałem „spełnienie się życzenia”, efekt był słaby, ale widoczny. Wróciłem na podwórko i przyczaiłem się przy ogrodzie wykształciuchów. Postanowiłem „pożyczyć” wózek na jakiś czas i modliłem się, by akurat teraz nie mieli planów by coś z nim robić, bo będzie draka. Ukryłem go w ruinach marketu i spokojnie wróciłem do domu.
Rano szliśmy do huty. Koła nowego wózka wesoło podskakiwały na wyboistej drodze. Chłopaki z zachwytem patrzyli na nowiutką, zieloną konstrukcję maszyny.
- Spełniło się ?! Człowieku, spełniło się twoje życzenie ! Masz nowy wózek! Musimy pójść na wzgórze sprawdzić czy świeci twoja butla! -krzyczał z podnieceniem Rysiek. Byliśmy tak naładowani, że złom nazbieraliśmy dwa razy szybciej niż zwykle. Mimo że znałem prawdę i mnie się udzieliło to podniecenie chłopaków. Gdzieś w środku pojawiła się nadzieja, że i inne marzenia może się spełnią. Biegliśmy w drodze powrotnej do domu jak wariaci. Umówiliśmy się, że po południu pójdziemy na nasze wzgórze. Zaraz po obiedzie chłopaki wołali mnie tak głośno, że wyszedłem wymigując się od popołudniowego pedałowania na prąd. Szliśmy pod market przekrzykując się.
- Jutro nasadzimy jeszcze więcej życzeń!
- Teraz będziemy mieli super życie!
- Ja sobie wymarzyłem psa, takiego wielkiego, włochatego wilczura!
- Chciałbym mieć swój pokój, ale jutro poproszę o ciepłą wodę!
- Będę jadł frytki... mniam!
- Kurczaka!
     Usiedliśmy na tym co zwykle murku. Czekaliśmy czy coś się stanie. Czy jakaś lampa zabłyśnie. A może nie jedna! Darek w pewnym momencie zapytał:
- Pozwolimy innym posadzić swoje marzenia? Moja siostra pytała, czy ją zabierzemy.- Trochę się na to zdziwiłem. Jego siostra to chyba ze dwadzieścia lat ma. Że taka dorosła i uwierzyła w tą historię ze wzgórzem.
- Cicho - powiedziałem – poczekajmy czy zabłyśnie.
I zabłysnęła.
      Dwa dni później szliśmy w towarzystwie dużej gromady dzieciaków, części nawet nie znałem. Wzgórze rozrosło się. Lampy zakwitły na całym stoku. Było ich chyba ze sto. Darek opowiadał jak strumień jasnego, mocnego światła zabłysnął tego wieczora. Wystrzelił w niebo i lampa błyszczała jak szalona rozświetlając noc. Zdziwiłem się, wiedziałem, że tak naprawdę świeciła nikłą, ledwo widoczną poświatą. Choć i w moich wspomnieniach to wyglądało trochę bardziej magicznie i jaśniej. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, dopiero wtedy wszyscy jakoś otworzyli się ze swoimi marzeniami. Godzinami opowiadaliśmy sobie różne rzeczy. Poznaliśmy się dobrze, było wesoło, graliśmy w różne stare gry i zabawy. Dzieciaków przybywało i lamp też. Na wzgórzu zaczęło się robić chaotycznie i ciasno. To był dobry moment by zakończyć życzenie z wózkiem. Wykształciuchy jeszcze nic nie zauważyły a ja nie chciałem kusić losu. Trzeba było go zwrócić i jakoś to wyjaśnić chłopakom.
- Idę sprawdzić, czy wszystkie lampy są dobrze zakopane. - powiedziałem wchodząc w gęstwinę życzeń. Chodziłem chwilę między nimi i oglądałem. Niby przypadkiem stanąłem na jednej z nich. Szkło pękło.
- O kurwa!- krzyknąłem – to mój wózek! - powiedziałem ze smutkiem. Dzieciaki zapewniały mnie, że nic się nie stało, że pewnie lampa już nie jest potrzebna skoro już się spełniło.
- Musisz tylko o niego dbać i pilnować, by ci go nikt nie ukradł. - Witek poklepywał mnie po ramieniu. Siedzieliśmy jeszcze kilka godzin. Co jakiś czas ktoś się podrywał i pokazywał palcem.
- Tam! Świeci, widzicie? - mówił podekscytowany.
- Nie to tylko zachodzące słońce się odbija – uspokajał Rysiek. Mówiłem wam, że wtedy zabłysnęła jasnym snopem światła. Gdy się to powtórzy to od razu zauważycie światło.
     Po powrocie do domu odstawiłem wózek na miejsce w ogrodzie wykształciuchów. Rano, gdy wyszedłem ze starą maszyną dzieciaki stały oniemiałe. Mijałem ich ze spuszczoną głową. Ktoś szepnął „lipa”. Po złom poszliśmy jak zwykle Ja, Darek i Rysiek. Niewiele mówiliśmy. Chciałem by zauważyli, że mi żal po utracie życzenia. Wieczorem na wzgórze szło już mniej osób. I atmosfera była bardziej napięta. W rozmowy wdzierało się zwątpienie i rezygnacja. Postanowiłem, że jutro „pomogę” moim radiem spełnić jakieś inne życzenie. Sprawy jednak potoczyły się zupełnie inaczej.
      Następnego dnia gdy szliśmy zdziwiłem się, że nie było z nami Ryśka. On zawsze był i raczej ostatni by rezygnował. Gdy go wspominam to widzę jak mało mówi, siedzi w skupieniu i uparcie wpatruje się w lampy. Tak jakby wierzył, że może swoim wzrokiem je pozapalać. Przed ostatnim zakrętem na supermarket usłyszeliśmy hałas tłuczonego szkła. Zerwaliśmy się do biegu. Na środku wzgórza stał Rysiek z wielkim kamieniem i miarowo upuszczał go na kolejne tranzystory życzeń. Odłamki szkła fruwały w górę. Kalecząc jego dłonie, przedramiona i twarz. Podbiegłem do niego, reszta dzieciaków stała oniemiała.
- Rysiek, co ty wyprawiasz! - Szarpnąłem go z całej siły odpychając na bok. Upadł. Poderwał się, złapałem go za ręce. Poczułem jak palce ślizgają się po mokrych od krwi nadgarstkach. Spojrzał na mnie.
- Zapomniałem, które to moje.- Powiedział wpatrując się mi w oczy. Mówił spokojnie, wydawało się że to nie napad szału ale przemyślane działanie. - Muszę zniszczyć moje życzenie, ale zapomniałem które to.
- Zostaw go ! - powiedział Darek – lepiej niech zniszczy wszystkie.
Cofnąłem się spoglądając to na Darka, to na Ryśka. Ten podniósł kamień i wrócił do miarowego tłuczenia pozostałych butli. Gdy skończył, rzucił kamień i ruszył w stronę domu. Zatrzymał się obok mnie i powiedział:
- Chciałem żeby mój stary stał się Richem. I zapomniałem które to życzenie. - poszedł dalej w stronę bloków. Z palców opuszczonych bezwładnie rąk powoli kapała krew. Patrzyliśmy na niego. Po chwili odezwał się Darek.
- Mama mi dziś powiedziała, że wczoraj jego ojciec zostawił rodzinę i odszedł. Poszedł do aglomeracji z jakąś kobietą, szukać lepszego życia. - rozejrzałem się po potłuczonych lampach – spełniło się życzenie Ryśka – dodał – tylko trochę nie tak jak by on tego chciał.
     Ruszyłem w stronę bloków. Inni chwilę stali i też powoli poszli za nami. W połowie drogi zobaczyliśmy przy drodze kształt. To Rysiek wpół leżał wpół siedział. Bez słowa podnieśliśmy go i bladego jak śnieg poprowadziliśmy do domu.
Wzgórze życzeń ma dziś inną nazwę - „Zbocze złych wróżb”. Bo w końcu nic dobrego się nie spełniło. Mój wózek zniknął. Ryśka ojciec odszedł i nie wrócił do rodziny, a do jego ran z tych potłuczonych lamp dostały się jakieś chemikalia, przemęczył kilka dni w łóżku i zmarł. Darkowi każą po tym wydarzeniu robić cały dzień w polu „Żeby mu głupoty po głowie nie chodziły”. A inne dzieciaki na podwórku spluwają przez ramie na mój widok, odpędzając zły urok. I więcej się ze mną nie bawią. Ja już chyba dorosłem.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1