30 października 2014
30 października 2014, czwartek ( Dzień )
Wczoraj wieczorem namoczyłam groch, więc rano był tak miękki, że mogłam rozpołowić ziarenko paznokciem. No to po kawie i drugiej idę pod prysznic i się ubieram. Zaraz wstawiam grochówkę, bo nikt z domowników, chociaż każdy widział ten groch, nie protestował. Kawał wędzonej wieprzowiny z kością, seler naciowy, marchew, por, trzy ząbki czosnku, dwa duże ziemniaki pokrojone w kostkę – uzbierało się tego w sam raz na cały garnek. Niech się powoli gotuje, a ja tymczasem włączę pralkę, bo jest tam trochę, potem zdejmę firanki, żeby umyć okna. Na werandzie dużo niepotrzebnych rzeczy: piłka plażowa, niklowany pojemnik na osprzęt wędkarski, papierowa torba wypełniona ciuchami dla takiej młodej samotnej matki, która czasami przychodzi po chleb, po pieniądze na coś tam, i dostaje to, czego mamy za dużo...Tak dawno jej nie było, że bez sensu ta torba stoi na stole, więc trzeba ją wynieść na strych. Nienoszone buty, kartonik z muszelkami zebranymi przez młodszą latem nad morzem, kosmetyki do makijażu i demakijażu, puszka białej farby olejnej, wielka cukinia (na dwór), laczki, których nikt nie zakłada, koszyk orzechów, miska zielonego koperku (na kaloryfer!).
Mój się wybiera do lasu po piasek: jeszcze przed mrozami musi wybetonować ścianę w silosie, do którego napuści wodę i przeniesie ryby z prawie wyschniętego stawu. Ja wieszam na linkach wyprane firanki – jest jasno i dość ciepło, jak na przedostatni dzień października, ale w ogrodzie ogólny bajzel z tymi suchymi liśćmi, gromadkami chrustu, sterczącymi badylami po słonecznikach. Jeszcze jabłka nie zerwane, stół obsrany przez ptaki...
Widzę, że się spocił, poczerwieniał – nie mógł wyjechać samochodem z piaskuli, no to poszukał jakichś kamieni, podłożył pod koła i pełny gaz! Kiedy to mówi, dzwoni telefon: czy przyjedziemy w sobotę, i czy wstąpimy na kawę, więc odpowiadam, że kwiaty kupione, znicze też, a na kawę i owszem, ale tylko chwilę, ponieważ tutaj musimy... na nasz grób. A tak w ogóle to zawsze po Wszystkich Świętych jestem chora. Grochówkę doprawiam chili, tartym majerankiem i czarnym pieprzem. Następny telefon, że za dwadzieścia minut wpadnie - czy jest coś na obiad?
Tak synu, jest grochówka. Na przyczepce ma jakieś profilowane listwy na podbitkę pod dach klienta. Lubię zapach sosny. I jeszcze zabierze swoją piłę (robi dolewkę).
Młodzi przyjeżdżają z pracy, jedzą i jadą do Tesco.
Kładę się, bo jakoś mi zimno, w każdym bądź razie w domu zimniej niż na podwórku. Okna umyję później, a może jutro? Kiedyś to się robiło i robiło, i chciało się. Tyle energii mieliśmy, że każdy dzień był za krótki, a dzisiaj? Ledwo człowiek wstanie, pokręci się, połazi i już wieczór.
Tak do śmiechu mówimy, że teraz to czas zapierdala jak głupi, kiedy my już jakby mądrzejsi.
Młodzi wracają z zakupami, przywożą litrową puszkę piwa, pączki i pudełko ciasteczek z siedmiu zbóż. No tak – jeszcze dwa dni temu pamiętałam, że mój się urodził 30 października.
.