14 lutego 2017
Coś próbuje uciec (cz.II)
Ogolony, gładziutki niczym pupa wyjętego z pralki niemowlaka zakładam odświętną koszulę i najmniej zniszczony garnitur. Oczywiście ten geriatryczny, modny za Gomułki. Łatki na łokciach. Szary, smętny, dziadkowy styl. Wyglądam jak kurduplowaty, niedorobiony wykładowca akademicki. Pośmiewisko studentów, mentalny zgred, na zajęciach którego można spać, gadać głośno, nawet pieprzyć się. On i tak zaliczy przedmiot. Właściwie nie wiadomo nawet, czy uczy czegoś ten człowiek bez nazwiska. Istnieje jako dodatek, mebel zbyt brzydki, by trafić do antykwariatu.
Jeszcze obrzydliwy krawat w bordową kratkę. Brak mi tylko długiej brody bez wąsów- wyglądałbym jak cholerny skrzat.
Może na festynach, kinderbalach i imprezach halloweenowych płaciliby przyzwoitsze pieniądze?
Nie, takie rżnięcie głupa, poniżanie się byłoby jak jak wsadzenie rozgrzanej igły w ropiejącą ranę. Szybciej strzeliłbym samobója.
Biorę walizeczkę. Wszystkie papiery są. Oblewam się Grey Kanionem. Prawdziwy wodospad stęchłej wody kolońskiej ma zniwelować odór gorzały. Dziś jest ważny dzień, nie wybaczyłbym, sobie, gdybym w takim momencie wyleciał, w dodatku przez głupstwo.
Trzaskam drzwiami. Drugi raz. Trzeci. Odkąd kiedyś zgubiłem klucze i musiałem wyważyć, wejść z depa ledwie się trzymają. Na nowe brak
kasy. Na nowe życie brak kasy. Trzeba cerować stare, jak poszycie wiekowego sterowca, czterdziestoletnią marynarkę.
A tak w ogóle- po co jakieś większe pieniądze takiej pokrace jak ja?- zastanawiam się wsiadając do rozklekotanej windy.
Nie umiałbym ich sensownie wykorzystać. Pierwsza lepsza inwestycja w akcje, obligacje, czy inne dziwadło typu fundusz powierniczy skończyłaby się spektakularną klapą, stratą wszystkich środków. Muszę przyznać, że zwyczajnie jestem za głupi, nie znam się, nigdy nie miałem z tym styczności. W życiu nie byłem przy kasie. Takich jak ja prawiczków, zielonomózgów mięsożercy wyczuwają na kilometr.
Pewnie padłbym ofiarą najmłodszego, dopiero raczkującego cwaniaczka. Oszwabiłby mnie, zdarł skórę, potraktował jak pijane dziecko we mgle. I bye, bye, hipotetyczne pieniążki.
Dlatego najlepiej nigdy nie mieć forsy. Jedynie inwestowanie w używki ma sens. Wieczny haj, boso, ale w ostrogach.
II.
Rozpadało się porto, wermutem i fresco. Czerwonkawy deszcz osiada na włosach, czyni mnie jeszcze bardziej rudym.
Okręcam szyję badziewnym, gdzieniegdzie podartym szalikiem. Zimno jak sto diabłów.
Don Crismo jest pogodoodporny, jakby nigdy nic mocuje na dachu arkusz blachy falistej. Pomimo ponad dziewięćdziesięciu lat na karku nie straszny mu chłód, ma w sobie więcej energii, niż o połowę młodsi mężczyźni. Zahartował się przez ponad pół wieku codziennej harówy.
Dzień w dzień, zima, lato, jesień, wiosna- biedny maniak dłubie przy swym wielkim dziele. Kto policzy, ile godzin strawił na bzdurną pracę? Mamy tylko jedno, delikatne i ulotne życie, a on postanowił poświęcić je na budowę katedry. Najprawdziwszej, w w skali 1:1. Pełnowymiarowe szaleństwo. Współczesny Don Kichot, obłędny murarz, domorosły architekt. Właściwie to idea go wybrała, przykuła się łańcuchami.
-Szczęść Boże!- krzyczę z grzeczności bo widzę, że mnie zauważył.
-Bóg zapłać!- odkrzykuje starzec. Ma na sobie cienką, podszytą wiatrem kurteczkę, drelichy i beret. Ten sam odkąd pamiętam.
Z pooranej bruzdami twarzy nie schodzi uśmiech.
Posępne gmaszysko niedokończonej Katedry Pod Wezwaniem Chrystusa Zbawiciela Świata robi odpychające wrażenie, zieje pustką, czernią, brudem. Od samego patrzenia na ten pseudo- budynek można się załamać. Stawiany przez pięć dekad własnym sumptem z odpadków, resztek materiałów budowlanych, z czego tylko się da jest jedną wielką tragedią, obrazem nędzy i rozpaczy, koszmarnym snem behapowców.
Zwietrzałe cegły krzywo ułożone jedna na drugiej, pomiędzy- kleksy przeterminowanego cementu. Nic nie trzyma pionu, poziomu, mury stawiane są na oko, jak wypadnie, tak będzie. Prowizorka goni prowizorkę, obiekt mający w zamyśle być majestatyczną świątynią wygląda jak buda z najbardziej zapadłych faweli. Budą w rozmiarze XXL. Najbardziej śmieszno- straszne są kolumny zrobione z ustawionych jedna na drugiej i otynkowanych... plastikowych beczek.
Poopowiadałbym wam jeszcze o Don Cismo, szalonym, niegdysiejszym miliarderze i grupce wynajętych robotników, którzy nie bojąc się śmierci realizują chory, nie mający cienia szans na ukończenie projekt. Opowiedziałbym o dwóch zawaleniach dachu, niezliczonej liczbie zawalonych rusztowań, o mniejszych bądź większych wypadkach, do jakich dochodzi na terenie przeklętej budowy, o surowym, śmieciowo- betonowym wnętrzu molocha, gdzie od lat koczują. Chętnie opisałbym, co doprowadziło zamożnego biznesmena do obłędu, nakreślił biografię tej arcyciekawej postaci. Ale kiedy indziej, teraz wybaczcie- spieszę się do pracy.
III.
-Zaraz spadniesz, szmato- warczy Arek ,,Podo".
-,,Skrim ejm fajer!" Cel i ... pal!
Pstryk. Śrut odbija się od podrdzewiałej blachy. Staruszek zadziera głowę.
-Poprawk... Kurwa. Nie tym razem.
Podo naciąga kaptur na arbuzowatą łepetynę, chowa pistolet- wiatrówkę do kieszeni. Oklejony wściekle żółtymi szachownicami radiowóz straży miejskiej ospale toczy się po szosie. Dwóch czerwonomordych funkcjonariuszy patrzy na dziadka pracującego w deszczu.
-Widzisz? Czub pieprzony. Że też mu się chce...
-Do szkoły chodziłem, Franek, jak zaczynał robić dach.
-Ten, kuźwa, Syzyf, czy jak mu tam... No facet, co wtaczał kamulca pod górę, a on mu cały czas spadał. Durnego robota.
-Dla nas bez sensu, a taki się uprze i nie ma zmiłuj. Wzięliby go do budowy dróg.
-... i w ciągu roku byłyby autostrady jak w Niemczech, he he.
-Podobno nieraz pierdolnął na łeb. Nigdy mu się nic poważnego nie stało.
-Psychicznego Pan Bóg strzeże.
-Dobre, he he.
IV.
Miewam delikatnie mówiąc dziwaczne pomysły. To chyba wina mojego wyglądu, wiążącego się z nim poniżenia. Totalne wkurwienie na świat wpływa na umysł, osadza się jak śniedź. Jakbym podświadomie uznał, że nie wypada mi być normalnym, że taki niemiłosiernie rudy, brzydki, wiecznie odrzucony, traktowany jako siedemdziesiąte koło u wozu samotnik nie powinien mieć równo pod sufitem.
Najpierw była SKL-ka. Dwa lata temu zawiozłem złom do skupu. Nie było tego dużo, pół bagażnika aluminiowych, zgniecionych puszek po piwie, jakieś tam żelaziwo bliżej nieokreślonej proweniencji, odkurzacz ze spalonym silnikiem, dziurawe garnki.
Ruina motocykla stała na dworze. W zasadzie chyba nigdy nie była pod dachem, wyglądała, jakby pół wieku przeleżała na dnie morza. Sama rdza, nawet światła pokryte brązowym nalotem. Wszystkie linki urwane, brak licznika, wyrejestrowana w ubiegłym stuleciu. Zakochałem się, totalnie urzekł mnie ogrom prac, jakie trzeba byłoby wykonać, żeby przywrócić wrak do stanu używalności, zreanimować moto- padlinę. Zwłaszcza, że jestem laikiem, jeśli chodzi o sprawy mechaniczne, nie znam się nic a nic, mam dwie lewe ręce. Nie odróżniam korbowodu od panewki, ledwie umiem zmienić żarówkę. Potrzebuję czegoś, co przywiązałoby mnie do siebie. Taki remont to świetna inwestycja czasu i pieniędzy. Pewnie zająłby mi resztę życia. Nie napiszę książki, nie zbuduję domu. Nie spłodzę dziecka. Jednak cholernie pragnę mieć coś, na co patrzyłbym, jak rośnie. Wzrasta. Jak staje się doskonalsze. Do cna przeżarty korozją motocykielek byłby idealnym ,,dzidziorem", śmiem twierdzić, że wymagał więcej uwagi i cierpliwości, niż niejeden niemowlak. Zamierzałem kupić sobie masę kłopotów, tym samym- uciec przed nudą, jałowością. Odnaleźć sens życia w utleniającym się syfie, zająć się czymś, choćby śmieciem, którym i tak nie mógłbym jeździć nawet gdyby był w idealnym stanie. Mam tylko prawo jazdy kategorii B.
Czterysta złotych- tyle kierownik złomowiska krzyknął za zgniłą padlinę. Nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać. Pazerność do n-tej potęgi, bezczelne, chamskie cwaniactwo zrujnowało mój plan. Nie będzie pielęgnowania, dopieszczania, chuchania i dmuchania na łabędzia powstającego z brzydkiego kaczątka, feniksa odradzającego się z popiołów. Eshaelka nie otrzyma drugiej szansy, nie zmartwychwstanie.
Cztery stówy za trupiska, którego planowałem przytargać na ósme piętro i trzymać w pokoju, snuć plany o jechaniu przed siebie, gdzie oczy poniosą. Cztery stówy zabijające marzenia. Och ty dziadu! Oczywiście facio dostał potężną zjebę, skończyło się karczemną awanturą. Naskoczyłem na niego, jakby od komunistycznego rzęcha zależały losy świata, jakby jego nie wyremontowanie groziło wybuchem trzeciej, czwartej i piątej wojny światowej.