21 lutego 2017
Glasgow smile cz.II.
II.
Włażę pod pierzynę. Otula mnie zakurzone ciepło. Nawałnica ze dworu próbuje wniknąć do radia, przebić się przez drewno ścian, szuka nowych dróg. Antyczny pionieer chrypi. Pogłaśniam. Ciemno, jakby było późne popołudnie. Zegar wskazuje jedenastą, ale chyba zapomniałem go nakręcić.
Lepkie, gorące powieki mimowolnie zamykają się.
Gdzieś poza mną, poza gorączką, wiatr smaga drzewa. Jesień jak pręgierz. Staruteńka chata w dybach, z maską hańby na twarzy.
W oskrzelach grają dudy, kobzy, piszczałki. Coraz cieplej, cierpkie zioła nieźle mnie rozgrzały.
Nie mam ochoty się rozbierać. Nikt jeszcze nie umarł od spania w ubraniu. Może wypocę choróbsko?
Z wyblakłego obrazu patrzy Maryja. Denaturatowo sine, niegdyś czerwone usta, zszarzała twarz. Tak wygląda powolne odchodzenie w niepamięć, rozwiewanie się pomimo pozornej niezmienności. Pół wieku w coraz bardziej próchniejących, pokancerowanych przez korniki ramach, pięćdziesiąt lat wiszenia w tej izbie. Czas potrafi zacierać rysy nawet bóstwom.
Wodzę wzrokiem po ścianach.
Poświęcone gałązki brzozowe wetknięte za monidło pradziadków, krzyżyk, na którym niegdyś wisiał blaszany Jezus. Ale się urwał, może nie wytrzymał ciężaru grzechów domowników i dożywa teraz swoich dni w szufladzie kredensu. Choć może już go nie ma, miał ponad trzydzieści trzy lata, więc czas najwyższy mu było się zbierać.
Ze strychu ciągnie zapach słomy i trocin. Czuję się staro. Ten budynek wycina mi zmarszczki na czole, posiwia przerzedzające się włosy.
Kaszel. No tak, grypa na całego.
Deszcz gryzie okna, chce je wybić, zalać chatę. W fajerkach wygasło. Nakrywam się z głową.
W odbiorniku, jedynym, co łączy to zadupie z resztą świata zalągł się pop. W wiekowych lampach, kablach, membranie- głupio radosna muzyka Britney Spears.
Włażę we wspomnienia, toczone gorączką myśli oddalają się od współczesności. Próbuję sobie przypomnieć coś przyjemnego. Wata cukrowa kupiona przez mamę na odpuście w tysiąc...
Zatapiam się w przeszłości, od dawna nie żyjący ludzie wychodzą ze spuchniętej pustki. Milczą, jakby wiedzieli o czymś strasznym, właśnie poznali głęboko skrywany sekret. Zbyt potworny, by mi wyjawić, jednak dotyczący moich przyszłych losów.
Powiedzcie, babciu, dziadku, odezwij się ciociu Marzeno. Co jest tą ciężką, brudną prawdą?
Cisza, słychać tylko, jak w ich oczach trzaskają płonące gałązki. Iskry gasi wiatr. Aneta próbuje się uśmiechnąć. Krzywi się tylko kwaśno, jej skostniała, woskowa buzia wygląda jak znicz z wypalonym wkładem.
Nie pamiętam jaki miałaś głos. Pozwól więc, że na tę krótką, mglistą chwilę pożyczę ci go od śpiewającej właśnie piosenkarki. Zyskasz amerykański akcent. No już, mów.
Cisza.
Przepraszam, mogłem się domyślić, że nie będzie pasował.
Więc rozkażę ci połknąć płachtę starej gazety, litery rozrosną się w przełyku, pożółkły papier rozpuści się, przylepi do języka. Będziesz mówić farbą drukarską, od dawna już nie używaną czcionką.
Mała, milcząca Anetka miała ciało z zardzewiałych noży, rozbitych butelek po syropach. Tajemnicą poliszynela było, że stary ją wykorzystywał. Pół gminy huczało od plotek.
Narośl na karku niczym piętno przeklętej rodziny. Wszyscy umierali szybko, niezidentyfikowana franca toczyła najpierw matkę, potem ojca, na końcu ją. Zaczynało się tak samo- od czerwonego pieprzyka. Potem ten się rozrastał, w ciągu miesiąca zmieniał w olbrzymi guz. Ropiał.
I koniec. Dziwna zaraza bez nazwy pochłonęła najpierw panią K...
...gałąź z rozczapierzonymi pazurami uderza w szybę. Mdli mnie od cholernego wywaru. Obrazy zaczynają migotać przed oczami.
Kondukt pogrzebowy, ruda głowa zapłakanej dziewczyny.
Podobno z samotności odbiło ojcu. Gadali, że porwał małej wszystko w środku. I stała się jałowa, paliły ją niegojące się rany. Ciekło codziennie.
Próbuję sobie wyobrazić jak brzuchaty, spasiony zwyrodnialec kładzie się na niej. Cuchnący potem, czerwonopyski tyran dyszy smrodem, sapie obnażając zbrązowiałe pniaki.
Anetka się nie wyrywa, wie, że opór tylko rozjuszy ojca i będzie naprawdę źle, zacznie się bicie.
Lepiej zamknąć myśli w kuferku, połknąć kluczyk. Nie czuć, przestać odbierać bodźce. Z resztą i tak zaraz skończy, krótkodystansowiec.
Tatusiek od siedmiu boleści zmarł trzy miesiące po żonie. Zdążył jednak zakazić A.
Gdy najstarszy z braci, Marcin zobaczył że nosi ona krwistoczerwony stygmat, zapowiedź rychłej śmierci- chciał spalić żywcem. Oblać benzyną i zamordować rodzoną siostrę. Opamiętał się jednak, wypędził z domu i wielkodusznie pozwolił koczować w parnicy.
Wieczorami przynosił resztki jedzenia.
Na oczach wsi rozgrywała się akcja współczesnej bajki o Kopciuszku. Oczywiście nie zakończyła się happy endem.
Chłopcy bali się nieuleczalnie chorej. Siedemnastoletni chodzący mor, nosicielka zdechu. Nikt nie rzucał w nią kamieniami, nie odganiał To ludzie uciekali jak od zapowietrzonej. Rosnący na karku guz był niczym plama trądu, wykwit dżumy.
Całe dnie Aneta spędzała w swej samotni lub, gdy robiło się ciepło- nad rzeką. Nie wchodziła do wody, chyba bała się ją zanieczyścić, wywołać epidemię. Siedziała na brzegu czekając na nieuniknione, rysowała patykiem esy- floresy na piasku.
Już wtedy rodziła się we mnie depresja, przytłaczał ciężar życia.
Nie wiem, co rzuciłem na powitanie, chyba oschłe ,,cześć". Nie czułem specjalnej potrzeby bycia miłym dla umierającej, brudnej dziewczyny, laski niczym grudka zaschniętego błota.
Odwróciła się zaskoczona. Poprosiła, bym odszedł, nie dotykał.
Miałem gdzieś jej rozgrzane słodkim słońcem ciało, interesowała mnie tylko drzemiąca w środku toksyna.
Anetka- pucharek z cykutą, wyzwolicielka, młoda, przerażona śmierć.
Kazałem jej się nie ruszać. Prawie rzuciła się do ucieczki. Przyłożony do szyi nóż skutecznie uspokoił.
Była moją pierwszą. Wewnątrz miała coś w rodzaju kolców, meteoryt o wyjątkowo ostrej powierzchni. Wszedłem, właściwie to ja nadziałem się na nią. Zaczęła się bronić dopiero gdy przyłożyłem usta, pocałowałem jej rozgrzaną szyję. Błagała, bym tego nie robił.
Zlizywałem prątki, pałeczki zdechu. Po udzie spływała jej cienka strużka czerniawej krwi.
Najdziwniejszy sposób popełnienia samobójstwa- seks.
Oczywiście, mimo najszczerszych chęci nie zaraziłem się. Los znów pokazał mi środkowy palec.
Letni zaduch. Aneta jest zawstydzona, nie patrzy na mnie. Dopiero teraz orientuję się, że cuchnie krowami, przesiąkła do cna wonią obory.
To nasze ostatnie spotkanie. Niedługo umrzesz, dziecko, wkrótce zacznę dorośleć.
Nie wiem, gdzie jesteś pochowana. Nikt poza bratem nie wie. Prawdopodobnie wywiózł cię nocą do lasu, przykrytą derką. Zadołował jak psa.
Myję się w rzece. No już, nie złość się. Dzięki tobie zostałem mężczyzną.
Czasami przychodzisz w nietrzeźwych snach. W jakiś dziwny sposób na haju wywołuję twego ducha. Spirytyzm rodem z Polmosu.
Przypominasz nadpłowiałą Matkę Boską, do której zmawiałem paciorki. Ten sam szaro- trupi, beznamiętny spokój, identyczna posągowa wyniosłość. Nie jesteś już dziewczynką z ciemnym meteorytem w podbrzuszu. Skruszyłem go na piasek. Przesypujesz się w głębi, niczym klepsydra.
Próbuję wejść do środka twego milczenia, odkryć, co cementuje ci usta. Przecież wówczas nie chciałem cię skrzywdzić. Ojciec, o ile można go tak nazwać, robił gorsze rzeczy.
W myślach prosiłem o choćby kropelkę jadu, użądlenie przez niewidzialnego owada, który wżarł się w kark. Na próżno.
Składamy się z niezapisywalnych wierszy. Pod stopami mamy studnie. Pokręć korbą, gdziekolwiek jesteś. Wyciągnij wiadro pełne świeżych chmur. Nie wierzę w twoją tajną, prostacką śmierć, której nie widziałem. Wyemigrowałaś, Anetko, na planetę pasożyta, zamieszkałaś wewnątrz rosnącej pod skórą świetlistej kuli. Wessał cię niszczycielski żywioł.
Zanurkuj w najmniejszej z chmurek. Szukaj zardzewiałych wraków na dnie, penetruj szkielety parowców, zbutwiałe galeony. Wydzieraj złote monety pokrytym rozgwiazdami trupom kapitanów.
Nie bądź tak głupia, by wracać na powierzchnię.