2 marca 2017
Kefaloforian cz. IV.
Ciężko znosić każdą chwilę stagnacji, marazmu, nie mieć pewności jak głęboko sięga kalectwo, nie znać rokowań. Domyślam się, że są fatalne, pewnie przyjdzie mi spędzić resztę życia na leżeniu jak kłoda w domach opieki, hospicjach.
Na dół, zabierzcie mnie do wielkiej lodówki, schowajcie w metalowej szufladzie. Zaspawajcie. Albo do krematorium, na żywca.
W niczym nie znajduję pocieszenia, rozpacz sięga zenitu. Od paru dni mam kliniczną depresję.
Zostałem mianowany ministrem wojny. Samozwańczy władca, jak większość świrniętych proroków twierdzi, że koniec jest bliski i powinniśmy się przygotowywać do obrony fikcyjnego państewka. Pod łóżkiem gromadzi podkradzione śrubokręty (stąd przezwisko nadane przez Rycha), kombinerki, młotki. W kotłowni trwa remont i robotnikom giną narzędzia. Armand się zbroi.
-Patrz, najpiękniejszy okaz kolekcji- powiedział z diabolicznym uśmiechem wyciągając z kieszeni szlafroka skalpel. Oczy mu płonęły.
-Zapieprzyłem dwa takie z prosektorium. Zanim mnie wygnali. Nikt się nie zorientuje, wiesz, ile tam tego jest? To zbrojownia! Rusznikarnia! Istne katowskie machiny tortur, inkwizycyjne dyby, garoty... A do tego pistolety na gwoździe, do spajania stawów. Co oni tam robią z ludźmi...
Ciach! I po gardziołku- tu machnął orężem. Świsnęło rozkrojone powietrze.
Edek karmi mnie serkami. Siedział za rozbój z pobiciem. Grzech młodości. Nuda jak diabli, czasami wpadnie ktoś z ,,wielkiego świata" w odwiedziny, doniesie prowiant, spędzi kilka chwil nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. O czym można gadać z kukłą?
Domyślam się, że goście, podobnie jak żona Edka są instruowani przed wejściem, by nie zdradzać prawdy o moim rzeczywistym stanie, za żadne skarby nie odkrywać kołdry.
Ech, jak ciężkie jest znoszenie owych nieszczerych wizyt, wysłuchiwanie historii z życia, z którego wypadłem. Wykoleiłem się i leżę na bocznicy, rdzewieję. Wszyscy mkną naprzód. Moje tory skończyły się na tej sali, to ostatnia stacja.
Nie pomagają prośby, groźby, lament. Na nic zdaje się grożenie głodówką. Wszyscy mają serca z kamienia. Niepewność to głaz. Wgniata mnie w cholerne łóżko. Mój kolorowy Mesjasz chyba przebranżowił się na diabła, albo zapił na śmierć i gnije gdzieś tam, w niebiosach, a jego smród łączy się z fetorem spod podłogi. Żółć wylewa mu się nozdrzami.
Armand wie co ze mną. Jednak zamiast ulżyć w cierpieniu, zrzucić z piersi ciężar- milczy jak zaklęty. Boi się czegoś?
Pewnego wieczora przychodzi ktoś obcy. Szczerbaty mężczyzna w białym kitlu, tu i ówdzie poplamionym kawą. Edziu z prorokiem przerażeni stają na baczność.
Niechlujny lekarz nie zwraca na nich najmniejszej uwagi, bez słowa zagląda mi pod kołdrę. Kręci głową, jakby chciał powiedzieć ,,tragedia, panie, tragedia, z tym się nie da nic zrobić". Potem idzie do pół-martwej blondyny i podobnie lustruje jej ciało. Wkłada nawet rękę i maca ją w okolicach krocza. Zboczeniec czy co? I wychodzi. Trwający niecała minutę, niemy obchód. Właściwie inspekcja. Doglądanie roślin.
-Ktoś nas źle przetłumaczył z języków prasłowiańskich-rozlega się nagle damski głos.
Panowie odwracają się. Kieruję wzrok. Agata, czy tam Aneta, którą uznawaliśmy za żywe zwłoki przemówiła. Jak w transie. Aż dostałem gęsiej skórki.
-Jesteśmy napisani na piasku. To nieścieralne litery. Niestety, przez wieki pojawiają się błędy, niedouczeni translatorzy robią nam krzywdę, popełniają błędy w co drugim słowie. Oczyszczenie z naleciałości wydaje się niemożliwe, nie wiadomo, gdzie zaczyna się nasze nadzienie, a co jest skorupą, twardą naroślą.
-Ordynator był...- bąka w końcu władca.
-Znaczy, że idzie ku lepszemu. Wrzód napęczniał i niedługo zostanie przecięty.
-Co?
-Nic, tak sobie pod nosem mówię, panie Konrad. Śpijmy.
-Przypływy nie zmażą naszych imion i nazwisk, fale nie porwą ich w głąb mórz. Gdziekolwiek pójdziemy- one pozostaną niezmienne, wyżłobione patykiem przez... przez...
I zapada w letarg, odpływa w głąb oceanu. Ciągle ma otwarte oczy, jednak widzę w nich kompletną pustkę.
Jaja by mi się spociły ze strachu, gdybym tylko je czuł, w większym stopniu panował nad ciałem.
Zasypiam pełen niepokoju. Niepewność, gorycz i- co tu ukrywać- rozpacz, jak natrętne owady wlatują do uszu, wpełzają do ust.
Popłakałbym, pomazgaił się jak baba, dzieciuch, powył z bezsilnej złości, siarczystego wkurwienia, ale wstydzę się współosadzonych.
Bo to więzienie, nie szpital. Straciłem sny, zmieniły się w równinę, po której mozolnie idę. Nogi jak z ołowiu. Nie ma początku, nie ma końca. Wieczny odpoczynek- najgorsze, co mogło mnie spotkać.
Jęęęęęęęęęęęęę....- rozlega się za ścianą. Pokraczny dźwięk płoszy półsny. Jego wysokość zauważywszy, że się obudziłem i zdziwiony próbuję dociec źródła hałasu pospiesznie zamyka drzwi.
-Co jest grane?- pytam nie licząc na odpowiedź. Wylogowało mnie z systemu, jestem wyrzutkiem społeczeństwa. Z powodu wypadku (jakby nastąpił z mojej winy!) wyleciałem poza nawias.
-A, nic... Modernizacja służby zdrowia. Z funduszy unijnych lekarzom i pielęgniarkom zakupiono segway'e, żeby mniej czasu tracili na dojście do pacjenta. Właśnie rozpakowali i uczą się jeździć.
-Pierdolisz, nie wierzę! Pokaż!
-Yyy... nie ma co przeszkadzać, bo jeszcze się ktoś wyglebi, potłucze probówki... Skąd wiem, że nie masz złego oka? Możesz niechcący przynieść pecha. Omówmy lepiej punkt czternasty. ,,Każdy obywatel ma prawo..."
-Litości. Nie truj.Jeśli masz tak kłamać na bezczelnego, to lepiej się zamknij. Segłeje, kurwa...
-Jak się odnosisz do swego króla, psie?- siwowłosy dziwak za bardzo wczuł się w rolę.
-Srak. Mam dosyć bezustannego zwodze...
Nie kończę, gdyż, okropnie szurając, wchodzą dwaj rośli pielęgniarze. Wnoszą bokiem... olbrzymie zwierciadło w staroświeckich, drewnianych ramach. Są czerwoni z wysiłku, dyszą, jakby mieli zaraz wypluć płuca. Za nimi człapie doktor, ale nie ten brudas. Łapiduch wygląda, jakby był zagubionym w czasoprzestrzeni wynalazcą Cyklonu B., lub chociaż masowym trucicielem. Ma lodowato zimne spojrzenie, przylizane, lśniące od żelu czy może nawet brylantyny, czarne włosy. Wąsik mały jak u swego pryncypała, niespełnionego malarza.
Tragarze stawiają antyk naprzeciw łóżka blondyny. Odnoszę wrażenie, że jeszcze chwila i puściliby.
Wychodzą spoceni. Mieli postury osiłków, jednak żałosną kondycję. Zapasione lenie o piwnych brzuchach. Nie znoszę młodych mężczyzn, którzy nie dbają o siebie. Na skrajne olewanie wyglądu mogą sobie pozwolić ludzie po dziewięćdziesiątce i kloszardzi. Facet powinien być zadbany, pachnący i wysportowany.
-Trzynasty dzień, pani Aneto...- mruczy lekarz wertując dokumentację. Przerzuca papiery, pieprzykowata oddziałowa podaje mu drugą teczkę.
-...as... zrośniętych... bez nieprawidłowości... ubytek...
-Wygląda na to- mówi w końcu zdejmując okulary - że wszystko przebiegło pomyślnie. U pana Konrada (tu odwraca się w moim kierunku) wystąpiły drobne anomalie, ale wszystko jest do skorygowania. Dzień, dwa będziecie mogli śmigać do domu, moje eksperymenciaki.
Doktor zamaszystym ruchem zrzuca kołdrę z leżącej. Oko mało mi nie wypływa z oczodołu. Wytrzeszczam je z całych sił, próbuję zobaczyć, co się dzieje, ale łóżko chorej niknie w półmroku. Story są jak zwykle zaciągnięte.
-No już, wstajemy, wstajemy- ponagla hitlerowczyk.
Odgłosy, jakby ktoś odpalał staryzny pojazd po długim postoju, DT-a, albo stalińca. Albo ogromną koparkę, która ostatni raz była na chodzie w latach osiemdziesiątych. Początkowo myślę, że to stojąca pod oknem szafa- monitor się psuje, ma jakieś zwarcie. Ale nie, to bliżej.
Aneta wstaje, dźwiga swoje cyborgowate, mechaniczne ciało. Oczo... oku nie wierzę. Ona zamiast nóg ma... koła! Od pasa w dół biegną przewody, plątaniny drutów, wirują koła zębate, przesuwają się blaszane dźwigienki, cięgna, cięgła, tłoki, sprężynują sprężyny.
-Majstersztyk! Przejrzyj się, śliczna moja!- ślini się konował.
Steampunkowa blondyna ma ładne, kształtne piersi. Nawet niezła z niej laska. Znaczy... ten kawałek, który jeszcze pozostał człowiekiem.
Nie patrzy w tremo.
-Nikt nie zmaże przesłania z piasku, mojego imienia...
-Przejedź się. Pomyśl, że jedziesz. No, dalej.
-Fale zapomnienia nie...
-No już, śmiało.
-...strącą nas na dno...
-Chuj- zniecierpliwiony lekarz Trzeciej Rzeszy macha ręką i podchodzi do mnie.
-Pan Konrad de Nath. Szlacheckie nazwisko. Pan z tych de Nathów z Rymalnika?
-Nie wiem, raczej nie...Rodzice pochodzili z Pisza. Podobno jakimś moim przodkiem był Kornel de Nath, ten poeta doby Oświecenia... Pieprzyć kurwa poetę! Coście ze mną zrobili?- wybucham nagle.
-Spokojnie. Rozumiem, że to może być dla pana szokiem, zważywszy, że wszystko było dotąd utrzymywane w najgłębszej tajemnicy.
E, co ci będę tłumaczył. Patrz. I dziękuj.
Mengeluś wkłada mi dłoń pod kołdrę i naciska. Coś. Włącznik. Momentalnie wraca mi czucie w ciele. Nie jestem już gadającą głową! Próbuję poruszyć rękami.
Jęęęęę- rozlega się głupi dźwięk.
-Diabolus ex machina- prorok ściąga kołdrę, spod której usiłowałem się wygramolić.
-Nie wiem, coście mi dali, ale to nie jest śmieszne. Tak się bawicie- w odurzanie kalek? Co dostałem- jakiś nowy narkotyk? Testujecie halucynogeny?- pytam wiecznie obrażoną na świat pielęgniarę.
-Każdy nie wierzy na początku, każdy...
-Gdy cię przywieźli byłeś jak rozjechany kociak. Mogłem cię naprawić, poskładać do kupy. Chodziłbyś o kulach, albo wcale. A tak- zobacz...
Spuszczam koła na podłogę.
Jęęęęęę...
Podjeżdżam do wielkiego lustra. Chwieję się, próbuje utrzymać sie w pionie i nie wywalić.
-I co- i mam uwierzyć że tak teraz wyglądam?
Po drugiej stronie szkła stoi dziwoląg, humanoid. Kołoid. Nie mam już rąk, nóg, ani korpusu. Od szyi w dół- jedno wielkie zbiorowisko kółek. Małych, większych, całkiem sporych i ledwie widocznych. Czerwone, jasnopomarańczowe, z kołpakami i bez. Nawet zamiast lewego oka mam wprawione kółeczko. Wszystkie podlegają mojej woli, są sprzężone z mózgiem. Mogę nimi sterować, obracać wszystkimi na raz, choć wtedy przypominam nieco padlinę w stanie zaawansowanego rozkładu, w której roją się, buzują robaki.
-Kładź się na plecy!- rozkazuje prezydent.
-Słucham?
Samozwaniec popycha mnie z całej siły. Dziadunio ma krzepę większą niż, pożal się boże, pielęgniarze.
Ląduję na kołach.
-He he, jesteś Wańka- wstańka. Nie można cię przewrócić! I do pionu, no!
Zadziwiające, jak sprawnie operuję kółkami, jakby od zawsze były częścią mnie. Nie potrzebuję żadnego okresu przejściowego, na rozruch.
Nadal nie wierzę, że to, czego doświadczam jest prawdą, traktuję obecny stan jak bajkę, w której się przypadkowo znalazłem.
Konrad w krainie czarów.
-Kamil, Damian- chodźcie! Stawiamy na oko- woła lekarz.
Wpada dwóch wysokich sanitariuszy, chwytają mnie za koła- nogi i przechylają głową w dół.
-Jedź! Przekonaj się, jakie jest wytrzymałe!
Majtając kołami w powietrzu, niemalże szorując nosem o podłogę przejeżdżam pierwszy centymetr. Cholera, to działa! Mogę poruszać się odwrotnie, łbem do dołu, toczyć na tym maluśkim kółeczku! Ale czad!
Jadę coraz pewniej, niechcący zahaczam o łóżko. Urywa się cewnik, czy cokolwiek to jest, z worka cieknie żółta ciecz.
Oliwa! Szczałem oliwą!
-Pięknie! Bravissimo!- klaszcze prezydent.
-To ci już nie będzie potrzebne- mówi uśmiechnięta oddziałowa.
-Jesteś nasmarowany na co najmniej dziesięć lat. Spróbuj wjechać na ścianę. Nie myśl o grawitacji. Skup się na tym, że ją przezwyciężasz, niewidzialne ręce nie ciągną cię. Siła przyciągania ziemskiego słabnie i ... Hop!
Wpełzam na ścianę, ale nie idzie mi najlepiej, bo zsuwam się. Odruchowo próbuję się schwycić czegoś rękoma, zapominam, że przecież ich nie mam. Spadam na cztery ła... koła.
-Pierwsze koty za płoty, Kendisku!- w drzwiach stają Alex z Esmeraldą.
-A... właśnie- zobacz, kto cię odwiedził. Poznajesz pana, Maksiu?
Esmi stawia kota na podłodze. Rozlega się cichutkie ,,jęęęęęęę".
Kiciul podjeżdża niepewnie. Zamiast łap ma gąsienice. Mój kotek zmieniony w miniaturowy czołg!
-Ochujeliście? Czyj to był pomysł?
-Pomyślałam, że będzie ci raźniej, gdy on też zostanie...
-Co zostanie? Okaleczony? Zmieniony w pół- cyborga z amputowanymi łapami? Jezu mój kolorowy, to jakaś paranoja... Nawet nie mogę wziąć go na ręce!
-Wysuń o, to kółko, niech ci wsko... wjedzie.
-Milcz lepiej. No choć, kci kci, kci...
-Chhrrzzzz... chrzzzzz...
-Co za cholera?
-Rezonator mruczenia. Prototyp, jeszcze w fazie testów.
-Wszyscyście poszaleli?
-Koty nie mają prawdziwych imion... To, co poczytujesz za imię jest tylko nazwą, przezroczystymi literami, może być bez trudu pochłonięte przez fale- grobowym głosem wieszczy Aneta. Ma gęsią skórkę na ślicznych cycuszkach. Szczęściara, ja prawie nie mam czym odczuwać zimna. Poniżej szyi - koła, kółka, jebane kółeczka. Ani centymetra kwadratowego skóry, mięśni, ani kropli krwi.
-Bez nerw, Kendis, to teraz modne. Zobacz, ilu ludzi się przerobiło...- Alex otwiera drzwi na korytarz. Kilkoro wyglądających na zadowolonych ,,kółkarzy" jeździ w parach. Ćwiczą różne akrobacje, ci mający ręce obejmują się, inni wjeżdżają sobie na grzbiety. Tańczą żelazny taniec w rytm niesłyszalnej muzyki, wszystko zagłusza przebrzydłe ,,jęęęęęęęęę".
Pielęgniarze wyprowadzają Anetę na dostrojenie. Coś nie tak z główką. Niekompatybilność cielesno- elektronowa- jak naukowo wyjaśnia Hitlerek.
Z jękiem wyjeżdżam na korytarz.
-Czemu akurat mi to zrobiliście?
-Marszja tak postanowiła. Lewą nogę miałeś w strasznym stanie, nie do uratowania, uszkodzony rdzeń kręgowy... Robiłbyś w pieluchy do końca życia. A tak- patrz, co potrafią te cudeńka.
-Co? Jakim prawem o tak ważnej sprawie decyduje Marsz... ktoś obcy? Nawet nie byliśmy razem, to taki związek- nie związek. Alex, kurwa, ja mam rodziców, siostrę... Co oni na to? Wiedzą chociaż? Pewnie nie, ani razu mnie nie odwiedzili! Nie mogłem jak się dodzwonić, komórka, którą zostawiła Esmi oczywiście nie działa... Ukrywacie wszystko! Pozwę was! Zobaczycie, barbarzyńcy! Zabulicie mi odszkodowanie! Zadość-kurwa- uczynienie! Cały szpital się nie wypłaci! Ministerstwo zdrowia padnie! Tryliony dolarów! Całe PKB Polski! Na kolanach przypełzniecie się kajać, błagać o wybaczenie! To się oprze o Trybunał Praw Człowieka...
-Ochłoń. Masz tu parę rzeczy- Esmeralka wiesza mi na kółku siatę z logo Tesco.
-Marszja wybrała, twoje ulubione. Miała wpaść, ale zawsze coś jej wypadło. Dziś ma występ w Discord Club.
-Zejdźcie mi z... Zejdźcie...
VI.
-Jezu, znowu krzywo. Popraw. Gdzie ty masz oczy?
-Albo to ja robił kiedy facetowi makijaż? Na co mnie się przychodzi...- Edek Grzywicz zaciąga z białostocka.
Wreszcie zaczynam przypominać dawną siebie. Landrynkowo-różowa peruka, czerwone, słodkie usteczka. I cholerne koło wyrastające z pyska. Dominanta. Nie da się zasłonić okularami przeciwsłonecznymi.
-Dziś uciekamy!- rzuca prezydent przez ramię. Zakłada Anecie jedną z moich bluzeczek. Klnie, naciąga ciuch na bezwładne ciało.
-Co? Dwa dni wypis...
- Ha ha ahaha, dobre sobie. Wierzysz choćby w jedno słowo po tym, co ci zrobili? Chłopcze! Zostaniemy tu na zawsze! Patrz!
Tak wygląda normalny szpital? Z zamurowanymi oknami? Z ochroną w kamizelkach kuloodpornych? Nie chcę ci mówić, dzieciaku, gdzie trafiliśmy, bo się przelękniesz. Bóg mi świadkiem- spierdalamy z tego obozu za parę godzin. Większość personelu będzie na balandze. Czarownica z pieprzykami, stara alkoholiczka robi popijawę, nie wiem, z jakiej okazji. Ma na pieńku z ordynatorem, więc bunkrują się w piwnicy. Podejrzałem w prosektorium- na stołach sekcyjnych rozstawiają talerze, sztućce, wódę. Jak można w takim smrodzie...
Jedziesz z nami, Anetko. Słyszysz? Dociera do ciebie cokolwiek?
-Pewnie, że jadę- gumowa lala niespodziewanie przemawia ludzkim głosem.
-Daj, też muszę się umalować. Nie pokażę się na mieście jak ostatnia łajza.
VII.
-Oręż w dłoń! - mówi z emfazą samozwaniec gramoląc mi się na największe z kół. Podaje skalpel siedzącemu na plecach Anety wąsaczowi.
Sam bierze kolejny.
-A ja to co?- pyta blondi
-Masz śrubokręty. Dźgaj kogo popadnie. Bez litości dla skurwysynów. Do boju!
Wyjeżdżamy powoli, starając się zrobić jak najmniej hałasu.
J... ę... j...ę... j... ę... j... ę...
-E, a wy co? Pojebało? - odzywa się ktoś z drugiego końca korytarza. Chamski Rycho ćmi papierosa. Na środku czoła wiruje mu fikuśne kółeczko.
-Pedały! -krzywi się.
Podjeżdżamy bliżej.
-Złaź! Z drogi, bydlaku - warczy samozwaniec przystawiając mu skalpel do szyi.
-Ech ty skurwy... siostro! Siostroooo... Aaa....ggh...ratunku!
Armand chwyta prymitywa za włosy i jednym sprawnym ruchem podrzyna gardło. Wytryska jucha, zostajemy spryskani czerwonymi kroplami. Mrużę oko, niemal po omacku dźgam umierającą kreaturę w gały. Wbieram jedno ze ślepiów. Zwisa na żyłce. Makabreskowym ciałem wstrząsają konwulsje. Chce mi się śmiać, omal nie wypluwam śrubokrętu.
Krzyk budzi tępogłowego ochraniarza.
-Stać! - krzyczy.
Z sal wyglądają zaciekawieni pacjenci. Większość jest w trakcie przerabiania na RoboCopy, z nosów, uszu i gardeł dyndają przewody, rurki. Kilkoro jest pozbawionych skóry twarzy. Mięśnie, ścięgna, blacha i plastik. Jedna facetka, naga jak ją wielobarwny Jezus stworzył, zamiast sutków ma przyciski- prawy ON, lewy- OFF.
Zaledwie parę metrów dzieli nas od wolności. Za pancernymi drzwiami czeka inny świat. Zapomniana kraina świeżego powietrza, nieba, promieni słońca. Przez nanosekundę rozmarzam się.
-Naprzód, Rosynancie! -jego wysokość udaje, że spina mnie ostrogami, wali piętami w opony. Rozpędzam się.
Ochroniarz odbezpiecza kałasznikowa i oddaje strzał ostrzegawczy.
Podnoszę wszystkie koła, kółka, otulam nimi Armanda. Jest niczym w pancerzu, gumowo- metalowym kokonie.
Pada pierwsza seria. Kule odbijają sie od mego technicznego ,,ciała". Nacieram na ochroniarza, taranuję go. Nie wiem, ile ważę w nowej formie, jako robocisko, ale domyślam się, że niemało. Facet przewraca się, karabin wypada z rąk.
Aneta łapie za broń, a ja rozjeżdżam, miażdżę mu głowę, jakby była balonem wypełnionym smalcem.
-Alarm! Lekarze!- drze się łysiejący zdrajca.
Blondyna szybko ucisza konfidenta. Już nigdy nikogo nie wyda.
Gdy mocujemy się z zamkiem, próbujmy go przestrzelić, wyważyć cholerne drzwi- z piwnicy wybiega kilka pielęgniarek. Są kompletnie zamroczone alkoholem. Próbują nas razić paralizatorami, wywołać zwarcie. Po paru chwilach leżą bez życia. Krwawa jatka. Obrywa też lekarz- flejtuch, jednak udaje mu się schronić w magazynku na szczotki.
Po kolejnym uderzeniu drzwi prawie wylatują z zawiasów. Gość od monitoringu, zamknięty dyżurce z kuloodpornego szkła, pewnie robiąc w portki ze strachu dzwoni po posiłki. Zaraz zjawi się więcej ochroniarzy. Zabrałbym komórę jednemu z trupów i powiadomił Policję, ale wiem, że w całym budynku nie ma zasięgu. Działają tylko telefony stacjonarne. Poza tym -po czyjej byliby stronie? Pewnie łapiduchów. Kto uwierzy robotowi? Jeszcze raz...
Z łoskotem wypadamy na zewnątrz.
Czuję się, jakby ktoś odłączył mnie od butli smrodu, wyrwał z nozdrzy rurki przez które płynął trupi odór.
Wzruszam się, płaczę smarem ze szczęścia. Anetę też oszałamia nagłe oswobodzenie się z klatki, zrzuca Edka z pleców, rozrywa bluzeczkę.
Wywija piruety, wymachuje gołymi piersiami.
-Co robisz, idiotko? Nie ma czasu!- głowa państwa łapie ją za rękę. Edek z powrotem wskakuje.
-Jedziemy!
-Gdzie?
-Do najświętszego miejsca- trzeciej, prawdziwej stolicy Florandaflorii!