3 marca 2017
Kiernoz cz. I.
,,(...)Your private life will suddenly explodeThere'll be phantoms There'll be fires on the road (...)"Leonard Cohen The futureI. Nierejestrowalność. ,,Niech żyje odchodzenie w niepamięć!"- taki napis najchętniej umieściłbym na swoim przyszłym nagrobku. Ale jeszcze, nie daj Panie, ktoś wrzuciłby zdjęcie takiej osobliwości do internetu i i zaczęłoby się. Stałby się słynny i guzik z pętelką wyszłoby z zapomnienia.Wszystkie moje czyny, dobre i złe, małe grzeszki jak i wielkie sku**ysyństwa przestałyby mieć znaczenie. Byłbym sloganem, zrósłbym sie z literami ułożonymi we wspomniane motto. Grób wlazłby niejako do trumny i zżarłby mnie, wymazał z historii. Stałbym sie grobem. Kuriozum. Ale to prawda- nie ma nic piękniejszego niż zacieranie śladów, pozwalanie chwilom umierać. Przeklęta technika zaburzyła naturalny porządek rzeczy, powymyślaliśmy kamerki aparaciki i możemy, niczym mag zerkający w szklaną kulę, zobaczyć siebie sprzed dekady. Siebie w dzieciństwie. Siebie na wakacjach w osiemdziesiątym drugim. Chwile barbarzyńsko zatrzymane w czasie jak owady w bursztynie, albo muchy w smole. Czas zatrzymany w czasie, zmumifikowany niczym Lenin, czy Kim Dzong Il.Po co? Czyż nie lepiej pozwolić mu odejść, przeminąć?Chyba jestem za stary na robienie tak zwanych selfie. Nie polubiłem się z aparatem fotograficznym, liczbę zdjęć pana de Nath można by policzyć na palcach obu rąk. Żadne nie jest w formie cyfrowej.Nie mam komórki, o kontach na portalach społecznościowych nie wspominając. Nie istnieje jakiekolwiek nagranie mego głosu, ani filmik na którym jestem. Żyję w mrokach armalnowickiej pustelni. Cicho, niezauważenie. Malutkie życie chowa się do mysiej nory, obrasta kurzem. Antylanserka. Bo i czym mam się chwalić? W ostatnich latach spotkały mnie same złe rzeczy. Jakoś nie mam ochoty odgrzewać znajomości z kolegami z dawnych klas i obwieszczać, że u mnie mniej lub bardziej do bani. Pozwalam im przeminąć. Tych ludzi już nie ma. Co Eryka, Natalię, lub Tomka obchodziłaby niedawna śmierć mojej matki? Albo wypadek. Tych osób już nie ma. Pozwalam im dopalić się. Jestem nietowarzyski, wręcz samotnikiem. Nie będę więc świecić gębą w sieci, na siłę szukać mikrofejmu. Dziwię się ludziom oddającym swą prywatność za... Za nic. Brzydzi mnie takie dobrowolne zrzekanie się życia, roztweetowanie go, przemienienie w papkę pikseli. A takiego wała!Z resztą... bywam nudziarzem. Kto chciałby czytać moje blogi, wpisy na fejsie? Nie mam przyjaciół, wszystko- jak mawiał dziadek- ,,rozlazło się gównem".Umierajcie, moje kochane dni, lata i miesiące. W milczeniu, w zaciszu jaskini. Rozbijam krople żywicy, owady z minionych epok odlatują w nieznane. Gaszę tysiące fałszywych słońc, rwę nienapisane pamiętniki. Nie ma cię w internecie, Florciu, więc nie istniejesz. I dobrze. Przeszłości należy się śmierć. Jak psu buda.II. War.Podziemne miasto zalewa wrzątek. Czarne punkciki jak oszalałe kursują tam i z powrotem. W panice przenoszą jajeczka. Nucąc ,,Pompeję" kolejny raz nastawiam czajnik. Florian-Barbarzyńca, masowy egzekutor mrówek.Na przeklętym kacu robię się rzewnie- sentymentalny. Wręcz płaczliwy. Zaczynam żałować zaparzonych istotek. Przecież one tez chciały żyć. A ja je tak na chama, ukropem. Łzy same cisną się do oczu. Trzeźwienie- co za paskudna choroba!
Zadziwiające i obrzydliwe zarazem, co lęgnie się w głowie pośród resztek wina ,,Honet", co tworzą wydychane pozostałości nie najdroższych piw.Ja i krotochwile! Fuj. Czuję się paskudnie. W jednej chwili uśmierciłem dziesiątki istnień. Istnieniek. Czajnik jak wulkan. Ukrop w ciasnych korytarzach, Mam ukrop w gardle.III. Mazuria Dąbrowska.Śniła mi się kobietka. W zasadzie bogini, heroina z zapomnianych legend, wieczna trzynastolatka opiewana w niezliczonych pieśniach bez refrenów, sonetach i psalmach. Cholernie słowiański typ urody, gruby blond warkocz, pyzata buzia o czerwonych policzkach. Duże piersi. Młoda, czerstwa laska o imieniu Jagna albo Maryna. Dziewczyna z której aż wylewa się polskość. Orlica biała.Co roku, dziewiętnastego lutego rodzi. Raz oko, raz usta, to znowu rączkę.W dwa tysiące czternastym- kręgosłup. Na świat przychodzą fragmenty, jakieś przeklęte puzzle po złożeniu których wyszłoby dziacko. Albo i nie.Zakopuje to-to pod lasem. Dziewczynka budzi we mnie lęk i pożądanie. Z jednej strony bije od niej swojskość i ciepło, z drugiej- wyczuwam fałsz. Że to fasada, maska. Co jest pod nią? Demon szczerzący żółte zębiska?Obudziłem się spocony. IV. Corpo decomposto.Tyje mi się. Zaczynam przypominać ,,bloated corpse", jednego z tych zabawnych rozdęciaków, jakie widziałem na stronie, gdzie publikowane są zdjęcia truposzy.Ale żyję przecież, nie rozsadzają mnie gazy gniklne, lecz tłuszcz. Obrastam słoniną, w żyłach zaczyna płynąć olej rzepakowy z ostatniego tłoczenia, oliwa z oliwek. Spędzając niezliczone dni nad kartkami (z zamiłowania jestem koszmarnym rysownikiem, wręcz herezjarchą rysunku) uzależniłem się od jedzenia. Iluż twórców w historii szukało i będzie szukać natchnienia w substancjach odurzających! Ciągle powstają nowe ,,Nagie lunche", dragi bez przerwy dostarczają weny grafomanom, bazgropisom, czy nieudolnym naśladowcom Witkacego. Mnie zaś inspiruje tanie żarcie. Przedkładam ilość nad jakość, ma być tłusto i dużo. Bardzo dużo. Każdego wieczoru drzemiący w trzewiach smok musi pożreć odpowiednio wielką ilość pasztetowej, zupek z torebki, makaronu lub jajecznicy. A najlepiej jakby dostał hurtem wszystkie wymienione bieda- dania, napchał się przed snem do granic możliwości.Poranna kawę słodzę sześcioma łyżeczkami cukru. Herbatę też. Nie jadam śniadań. Podjadam bez przerwy batoniki, chałwy, czekolady. Kilka tysięcy kalorii. Gdy tak siedzę nad białą płachtą bloku i marnotrawię długie chwile na bezsensowną, z góry skazaną na porażkę walkę z oporną materią rysunku- nie mogę nie podgryzać jakichś cukierków, wafli, drażetek. I choć psu na budę potrzebna ta moja półwieczorna praca, choć bazgrolę czysto hobbystycznie i nikomu jak dotąd nie ośmieliłem się pokazać swych prac- czuję, że muszę to robić. Bohomazność spożywcza- nowa jednosta chorobowa, dość niegroźna mania skutkująca nagłym przyrostem masy ciała i pogorszeniem wzroku (najlepiej rysuje się gdy jest prawie ciemno).Wziąłem komletny rozbrat z (nomen omen-coraz głupszą) telewizją, rzadko surfuje po sieci. Moi kumple to cicho, ledwie słyszalnie grające radyjko, kredki, flamastry, zmrok i obżeranie się. Przyjaciele- chipsy. Rytuały niezmienne od lat. Domyślam sie, że poziom mych prac jest żałośnie słaby, by nie rzec- żenujący. Trzymam więc je na uwięzi, w biurku, spakowane w teczki, w pudle po magnetowidzie, w szafie pod ubraniami. Wstydliwy sekret.Czasami na granicy jawy, nad ranem, gdy sen jest już cienki jak bibuła albo papier toaletowy, schodzę w głąb, miesze swoje mięso, kruszę kości. Podczas tych pół-groteskowych eskapad po gęstym, żółtym sadle natrafiam na nieodkryte korytarze, jaskinie w których nie stała wcześniej ludzka stopa. Odkrywam swoje wnętrze- śmietnik, lamus wypełniony artefaktami minionych er. Gabinety zasnutych pajęczynami, spowitych mgłą krzywych luster, które są niczym zdjęcia. Odbija sie w nich ja -przeszły, ja-szczupły, ja-dziecko.Na kamiennej podłodze leżą szare skoroszyty z udanymi rysunkami autorstwa Floriana de Nath. Czyli stworzone przez nikogo.Gorąco tam, po ścianach cieknie smalec.Niekiedy spotykam trzynastoletnią Królową Polski. Wiecznie milczy. W jej spojrzeniu odczytuję: IDŹ. Więc idę, zabieram się za kopanie. Najtrudniej jest poskładać znalezisko do kupy. Czasami wychodzi niemowlę, najczęściej jednak padlina żółwia, pies, zdeformowana ośmiornica. Tego typu koszmary są ciężkostrawne. Co gorsza- nie ma od nich ucieczki. Pojawiają się także na trzeźwo.Nawet gdybym chciał wydostać się ze środka, zadzwonić do ojca z wnętrza brzucha by przyjechał i mnie zabrał- nie mogę, nie mam przecież komórki. Telefoniczne ,,dziewictwo" rozciąga się na sferę snów.