5 marca 2017
Widnokropek
I. Ogień. Pasożyty
W radiu III koncert fortepianowy kogoś tam.
Paruzja, gorące światło podpala przeterminowaną gazetę. Spleśniałe wydarzenia trawione ogniem.
Zwęglenie ogarnia psujące się trupy celebrytek, pordzewiałe karabiny mudżahedinów, wieżowce z wbitymi w szklane elewacje kikutami awionetek. Poarańczowożółta maź płynie przez ulice. Pałac Ogłady i Techniki, niczym wielki lód z żarówką w środku.
Czerniejące litery ,,Sztandar NSDAP wyprowadzić".
Ja- zdziczały, bawiący się zapałkami mesjaszyk. Oni- dzieci popsutej kopiarki, heretyckie fotografie.
Ja- inkwizytor, mag wyczarowujący zapomnienie. Oni- już popiół.
Rodzący się pożar obejmuje butelkę po oranżadzie. Plastikowy tunel gnie się, mnie, roztapia. Chwilę później zajmują się patyki.
Okopcony czajnik stoi na kuchni. Dwie łyżeczki kawy do kubka. Pięć cukru.
Woda gotowana na dawnych historiach. Wrzątek ze stosu popeerelowskiej makulatury.
Zapalniczka. Kolejny języczek ognia. Ledwie widoczny sygnał dymny. Jak szept. Ciekawe, co chcę podświadomie przekazać?
Zaciągam się papierosem.
Dobrze zapowiadający się poeta wypełniony gnojem. Dobrze zapowiadający się gnój napełniający się lurą.
Narrator historii opisanej topniejącym śniegiem.
Patetyczna grafomania, ciężkostrawny bełkot udający poemat. Plagiat Słowackiego.
Nie, czekajcie, jaki kurde poemat? Jestem w miarę młody, jeśli teraz popełniłbym samobójstwo starczyłoby mnie najwyżej na haiku.
Dokładnie policzyć sylaby, bo inaczej zostanę spisany bez ręki.
Drewno, płomienie w przedwojennym, kaflowym piecu, ponadstuletnie belki domu. Moja krew łącząca się z kawą.
Człowiek- kałuża, mętny syrop. Lump w skórze pożyczonej na wysoki procent od zwykłego człowieka.
I jeszcze ten brak mebli. Przecież to rzeźba abstrakcyjna. Jakże genialny musiał być jej twórca podczas dokonywania amputacji!
Chirurg- wizjoner usuwający zbędne narośle.
Z drugiej strony to trochę jak zaburzenie, choroba wieku starczego. demencja, budynek zapomina o poprzednich lokatorach.
Moje ciało jest nadzieniem, łączy się z pustką ścian. Wyjątkowo niestrawne danie.
Zakrztuście się. Udławcie, niech wasze twarze zsinieją.
Chętnie stanę komuś w gardle. Na baczność.
Ogołoconą chatę można wystawić w galerii. Krytycy byliby zachwyceni. Stado siwych sępów wolno przechadzających się po gnijącym bunkrze.
W końcu któryś zwróciłby uwagę na mnie kiwającego się w kącie.
Dysonans, fałszywa nuta. Zatrute jabłko w koszyku dojrzałych szaleństw.
-A fe, ten tutaj psuje wszystko. Zamknijcie go w lamusie. Albo przetrzeźwieć go, może się przydać jako eksponat na ,,Wystawie ludzi zdegenerowanych". Tylko z tymi paznokciami trzeba by coś zrobić. Za czyste. Ma ktoś sadzę? A, i jeszcze zęby. Co trzeci wybić.
***
Pustka ścian, plamy kontynentów tworzące się nieśmiało na odłażącej tapecie. Zacieki, kartografia wilgoci.
Nagie, przychodzące na świat Pangee z pleśni, Laurazje stęchlizny. Tylko muzyka jest świeża, choć wypływa z trzydziestoletniego kasprzaka.
Korzenne nuty przywiezione przez kompozytora z zamorskich krajów, gdzie ludzie chodzą nago i są uzależnieni od fajek pokoju.
Nie dam się rozwinąć tej dekompozycyjnej bajce. Wysuszę lęgnącą się śmierć kwaśnym oddechem. Idealny środek dezynfekujący.
Bakterie i grzyby wyparują, jak ludzie stojący w pobliżu grzyba atomowego na Kuroshimie w 1945.
Ścielę barółg. Zmienia się w łóżko, cywilizuję. Popiół z papierosa spada na połataną pościel.
Zazimie, wiosnopodobny syfek udające pogodę. Pryszcz z żółtawą ropą, wyprysk na dupsku Matki Ziemi.
Gałęzie stukają w szyby. Na łysym drzewie siedzą gawrony. Pazury wczepione w popękaną korę.
Pióra z granatowymi refleksami. Z atramentem. Możnaby stworzyć niejedną bajkę.
Na przykład taką o kornikach. I o mnie wpisanym w sieć tuneli, korytarzy, ślepych uliczek.
O chacie po dziadkach, z której, gdyby nią potrząsnąć, wysypałoby się pół tony robactwa.
Największy, tłusta larwa w lepkich szmatach. Z nieodłącznym papierosem w pysku.
Moje alter- ego, zwierzę totemiczne. Skacowana morda. Półgłówek gubiący się w labiryntach wyżartych przez poprzednie pokolenia.
W sumie to fajny gość. Gdy nie wpada w szał.
Ptaszyska odlatują, zimny wiatr miecie je do Afryki. Zakładają tam gniazda, po jakimś czasie zmieniają się w papugi.
Spijają tęcze z gejzerów farby, kąpią się w rubinowych strumykach. Brudny instynkt, młode, świeże pokolenia wracają do Polski.
Śnieżyce, gorzkawe deszcze raz- dwa spłukują z nich barwy. Stają się gawronami.
Krakanie, hymn mdło- burego kraju, w który wkłuwa się czarna strzykawka. Z depresją, ze zrezygnowaniem. Tępa igła.
,,Kto tak naświnił"?- sarkają ludzie widząc jasnokolorowe plamy na chodnikach.
Czarne ptaszory zastygają na gałęziach. Czekają, dni, tygodnie, miesiące. Do odlotu, do emigracji.
Teraz nie, trzeba odstać, odwisieć swoje, być posążkami smutku.
Najważniejsze- nie przegapić dnia, gdy będzie się dojrzałym do powrotu. By się rozmnażać.
Tutaj nie. Tu na świat przychodziłyby jedynie cherlawe trupki, szkielety niezdolne do życia.
Państwo bronione przez czołgi z błota, rycerzy w cerowanych zbrojach.
Godzina za godziną powoli sunie czas, przygłupi żebrak. Biegną za nim bezdomne dzieci i psy. Wydzierają jełczejącą słoninę zza pazuchy.
***
Dopijam kawę. Zdychająca pogoda daje nieźle w kość. Niewiele zostało z wczorajszej ,,siedemdziesiątki".
Ostatni kieliszeczek przed wyjściem. Drzwi nie dają się zamknąć. Podpieram miotłą. Aby nie naszło zimno.
Sunę przez chaszcze. Zeschła trawa po kolana. Lodowata, szklana łąka na dawnym podwórzu.
Przyroda wchłonęła dom dziadków. Samych dziadków. Teraz trzyma mnie w przeżartych próchnicą zębiskach.
Może niedługo wsiąknę w ziemię? Śmierć wyobrażam sobie jako mech porastający olbrzymią tarczę zegara.
Jedynka, dwójka... każda cyfra pokryta zielonym kożuszkiem.
Wskazówki, ostre jak noże krążą z prędkością dźwięku. Życie mija tak szybko, ze właściwie nie ma go wcale, kończy się w minus pierwszej sekundzie. Rozpad, cofanie się do chwili narodzin. I dalej. Z każdą chwilą bliżej początku wszechświata.
Wreszcie przekraczanie tej granicy, patrzenie w oczy bożka. W szopie robił Wielki Wybuch. Bawił się karbidem, gówniarz.
***
Stojąca pod falującym płotem staruszka, garbuska zapadła się do połowy. Skorupa żółwia- dinozaura, przedpotopowego stwora.
Już nigdzie nie popełznie. Minęły wieki, odkąd ruszał się z miejsca.
Cętki rdzy na resztkach beżowego lakieru coś oznaczają. To nieznany rodzaj pisma.
Wrak samochodu kontaktuje się ze mną. Stąd te wybroczyny na cienkiej, łuszczącej się skórze.
Myśli utleniającej się blachy, rozlatujących się siedzeń. Karoseria to ekran.
Schrypnięte litery. Tylko ja potrafię odczytać. Ale to tajemnica. Język za zębami.
Ze zgrzytem otwieram drzwi. Uderza kwaśna woń.
Wrzucam butelkę. Do bliźniaczek. Samochód powoli zapełnia się. Pijacka warszawa, stolica zadupia.
Centrum rozkołysania, skąd rozchodzą się etylowe fale. Blaszany grobowiec wódki. Znaczek M20 zastępujący krzyż.
Dziadek, abstynent, pewnie zszedłby na zawał dużo wcześniej, gdyby widział swoje auto, oczko w głowie, trzecie.oko pośrodku czoła zamienione na składzik opróżnionych flaszek.
Wreszcie polna droga. Do sklepu kilometr, piechotą przez moje zrakowaciałe miejsce odosobnienia. Więzienie pokryte szankrami.
Lupanar w lunaparku, gdzie w budzie obwieszonej drewnianymi kutasami i kryształowymi pochwami siedzi najstarsza prostytutka świata.
Dłubie w uchu cieniutkim ołówkiem- dildo dla niewyżytych, początkujących poetek.
Samorozdziewiczacz z funkcją pisania listów miłosnych do kolegów z klasy.
Przebijasz się jednocześnie gryzmoląc bzdury o różowoskrzydłych aniołkach i wiecznej miłości.
Pęka błona. ,,Serce pęknie, jeśli mnie zostawisz".
Strużki krwi ściekają na papier. ,,Tak krwawi moje serce z niespełnionej miłości do ciebie".
Podpisujesz się, gdy z gumowego fiutka, pod wpływem ciepła i tarcia wysuwają się haczyki.
Szatkują hymen. Ps. Wrzucam Ci do koperty kilka moich zaschniętych łezek- piszesz czując, jak wypływają z ciebie mokre liście.
Oczywiście kilku następnych chłopaków będzie twoimi pierwszymi. A to? Nie liczy się, wypadek podczas ćwiczenia sztuki epistolografii.
Ta wieś to dziwka o spękanej, pomarszczonej skórze. Wystarczy napluć, powiedzieć kilka podniecających słów, a stanie się wilgotna.
Wejdźcie, tylko trzydzieści groszy za minutę. Płatne z góry. Przyjmuję komórki pod zastaw, najlepiej nokie 3310.
Nie bójcie żaby, uodporniłam się na wszystkie choroby weneryczne, jakie były, są i będą.
Nawet ejts mi niestraszny, załapałam to w osiemdziesiątym szóstym od takiego młodego z Enerde. Wystarczyło się podmyć wodą brzozową i chwastoksem, przeszło, jak ręką odjął.
Pierwsze zabudowania. Tym to się powodzi. Nowa blachodachówka w majonezowym kolorze. W oknach złote szprosy.
Na podjeździe moskwicz aleko i daihatsu charade. Tylko mafiozów, aferzystów i kler stać na tak luksusowe fury. Tfu.
A tu co budują ci... islamici? Kolejna bożnicę? Dziura, gdzie psy dupami szczekają, pięć osób na krzyż, a im się zachciewa drugiej świątyni... A żeby ich... Zawsze przechodząc koło zboru, synagogi, czy jak tam to się nazywa mam ochotę nabluźnić, wydrzeć się na całe gardło: ,,,Ej, czy nie wiecie, że Giahometa wysrała świnia? Serio, wyjątkowo obleśny knur, nazywał się Pallah. Potem pomagał mu napisać jajcarską książkę, Kworan. Giahomet blocował go w dupsko, a ten dyktował farmazony. A potem się pokłócili, bo Giahomuś znalazł sobie sześcioletnią żonę, przestawił się z zoofilii na pedofilię. I od tamtej pory wy, jego wyznawcy nienawidzicie świń i gejów".
Już widzę, jak wybiegają z obłędem w oczach, dyszą ze wściekłości. Co w łapy wpadnie, kamień, deska wyrwana z ich pseudokościoła.
Albo gołe pięści. Dalej nie ma już nic poza bryzgającymi flakami. Mój sprzeciw rozrywany racicami oszalałych warchlaków w turbanach. Kwiczą ,,Pallah Akbar" zażerając się moim mięsem. Zostaję szahidem ateizmu, teraz pewnie będzie czekać na mnie kilkadziesiąt dziewic w raju. Albo kilkadziesiąt butelczyn. Słońce przesłania chmura- czerwony półksiężyc. Motyle zmieniają się w ćmy.
Nagle przed oczami pojawiają się trupy. Gdy jeszcze mieszkałem z rodzicami, w necie lubiłem wchodzić na stronki z drastycznymi zdjęciami z wypadków, katastrof, fotkami rozkładających się zwłok. Te ostatnie mnie prześladują.
Idę i nagle wyłania się obraz człowieka leżącego w kałuży krwi i robaków. Krok dalej atakuje wizja ekshumowanego pana.
Wyżarte oczy, nos, wygląda jak okaleczony pies. Wyrastająca z głowy pleśń przypomina ciepły beret.
Naprzód. Rozdęte ścierwo wisielca. Zamykam oczy. Zielony topielec. Błyszczące muchy na twarzy staruszka.
Musiał długo leżeć, zanim go znaleźli.
Obrzydliwe zdjęcia zakrywają nie mniej paskudną rzeczywistość. Sklep typu ,,mydło i powidło", spożywczo- przemysłowo- żelazny.
Za ladą wielka sępica w beżowej bluzce. Majtki pewnie nie zmieniane od wczesnego Gomułki.
Towar na półkach równie ,,świeży": jakieś leguminy chałwopodobne, budynie mięsno- kostne, skamieniałe gumy ,,Turbina".
Mysie i szczurze gówienka w koszu z czerstwym pieczywem. Pająki ptaszniki w kątach. Pod powiekami morze wyrzuca na plażę ofiary tsunami.
-...bry- witam się grzecznie.
-...bry. Co?- kłapie krzywym dziobem sporzedawczyni.
Zdjęcia z sekcji. Rozcięty, mocno nadpsuty truposz.
-Połówkę ,,Krajowej", puszkę czarnej farby i pędzel. Nieduży.
-... złotych ...dziesiąt groszy.
(zwłoki... zwłoki...)
-I reklamóweczkę na to. Dziękuję.
Szkielet w zetlałych resztkach ubrania. Kobieta z otwartymi ustami. Język- gęsta masa wylewająca się na szyję.
Myśleć, myśleć o czym innym. Tajna planeta. Za szafą, w skrytce bankowej, pod łóżkiem.
Oceany wódeczki, ciepłe zdroje piwa. Zapach padliny. Kurwa mać! Już nigdy nie obejrzę tego typu zdjęć!
Wyłażę na szosę. Wódka sama się odkręca. Mija mnie para chodzących narzut. Przez wywietrzniki w burkach widzę ich pogardliwe spojrzenia. Brechają coś arabskimi wężykami w szariatowym języku.
Te to dopiero mają nasrane we łbach. Dzień w dzień chodzić pod kapą, jak żywa wersalka.
Istnieć jedynie jako oczy- dodatek do płachty, samobieżny manekin przykryty, aby się nie kurzył. Wychodzisz z domu? Zaściel łóżko i żonę.
Może pod spodem one wcale nie są ludźmi? Zdalnie sterowane androidy dżihadystyczne do walki z psami niewiernymi.
Kosmitki- terrorystki. Albo prozaicznie: są tak brzydkie, że boją się pokazać publicznie nieoszmacone. Ciekawe, czy przed mężami się rozbierają? Może przyrosły do swoich ścierek?
,,Żona mięciutka w dotyku, firmy Vileda, możesz nią zetrzeć kurze, umyć podłogę. Po wypraniu nadaje się do ponownego użytku, np ruchania"- głoszą reklamy w Islamostanie.
,,Ożeń się z irchą, drugą otrzymasz gratis", ,,Do każdego egzemplarza Kworanu dodajemy żywy czarczaf".
Zakup poprawił mi nastrój, pomimo pogody pod zdechłym Azorem deprecha minęła. Dziś, jesli dobrze pójdzie, zjawi się Noemi.
Trzeba się przygotować.
Gdy dochodzę do domu butelka jest już prawie pusta. Wychlałem wszystko z gwinta, bez zapijania. To się nazywa kac- gigant.
Ale przynajmniej odgoniłem gnijące zjawy.
Zamalowuję szyby na czarno. Chałupa w żałobie, jednoosobowy szpital psychiatryczny imienia Erica Dravena. Budynek okryty burką.
Mój umysł- jaskinia, do której nigdy nie dociera światło.
Nieuleczalne ponuractwo, ciemny filtr. Noc, na moją ruderę spadają gorące diamenty. Pod warstwą mroku kryje się prawdziwy skarb: ucieczka. Od świata, dnia, od parszywej wiochy. Chata jest norą wykopaną pośrodku nieprzebytego lasu, mauzoleum szalonego tyrana, który umarł mając pięć lat. Pomimo to zdążył zapisać się w historii jako wyjątkowy okrutnik.
Dom pączkuje, rozrasta się. Pojawiają się meble z mgły, zapachu konwalii i pajęczyn.
Ściany porośnięte dzikim winem, krople kapiące z liści. Biblioteka, zżółkłe starodruki na posadzce.
Język praojców, budowniczych Wieży Babel. Język wykwitów rdzy na karoserii warszawy, pleśni na porwanej tapecie.
Każde słowo trzeba wypowiedzieć powoli. Trzykrotnie. Splunąć przez lewe ramię.
Ona, wypełniona ludźmi. Mrowisko, w każdej komórce ciała drzemie tysiąc miast.
Święta, nieistniejąca siostra, którą znam tylko z obrazów w kościele, ilustracji w Biblii dla dzieci i z filmów pornograficznych.
Wyuzdana dziwka pisząca pod różową latarnią Księgę Noemi, najpiękniejszy apokryf.
Bóg to delirka, alkoholowy omam. Majaczenia, konwulsje to rodzaj modlitewnej ekstazy.
Znów doznaję objawienia. Florian de Nath- ostatni z prawdzwych proroków trzeciego tysiąclecia.
Reszta to szarlatami uganiający się za białymi myszkami, fałszywi stygmatycy raniący nadgarstki o krawędzie kieliszków .
Podchodzi do mnie. Słyszę krzyki, śpiewy, przekleństwa. Pod skórą wybuchają wojny, upadają monarchie.
Przygłupi władcy oddają korony za flaszkę samogonu. W mózgu z brzydkiej, lepkiej pestki kiełkuje roślina. Pnącze. Powoli.
Za dwa- trzy tysiące lat oplecie nas. Chata stanie się drewnianym sarkofagiem.
Koszulka z uśmiechniętą czaszką, logo Misfits. Grobowy chłód, igiełki mrozu przeszywające na wskroś.
Za oknem tryliony wersji świata. Jedna głupsza od drugiej.
Prawdziwe życie gubi się, wypada z dziurawej reklamówki z Biedronki. Nawet nie próbuję szukać.
Za piętnaście złotych kupię lepsze, w bezzwrotnej butelce. Wypiję do dna, zagryzę herbatnikiem.
Mówi coś. Alfabet Braille'a, chropowate powietrze rozsarpuje mi bębenki. Krew z uszu i nosa.
Drut kolczasty w lewym oku, Zwrotnik Lwa. Komety zderzają się. Ulice pokryte popiołem. Tabuny mikroskopijnych ludzi wchłaniają się.
Organizm Noemi pożera ich.
Jesteśmy częścią przedpotopowego organizmu, może tylko kośćmi rozrzuconymi na pustyni.
Flor i zjawa, chata zżerana przez korniki, drzewa i zimny wiatr. Zabawki w rękach kogoś Największego, stwórcy bogów, zwidów i ognia.
Klocki lego, na chybił trafił, może powstanie nowy człowiek, może tylko trup z wbitymi w serce spróchniałymi drzazgami.
Zmienić go w kupę nadgniłych liści, pióra zdechłego gawrona, który był zbyt słaby, by odlecieć do kolorowych krajów.
Jego imię napisać na odwrocie etykiety ,,Krajowej". Potem złączyć go z Noemi, dziewczyną- mrzonką.
Doszyć mu jej ręce, piersi, twarz. Floremi, czteroręki stwór. Jedyny przedstawiciel gatunku, pod ścisłą ochroną.
Dać mu różaniec z tysiącem kolczastych paciorków, niech odmawia modlitwy gapiąc się w zapaćkane farbą okno.
Nad ranem mu przejdzie, trzeźwiejąc zapomni o wszystkim.
Na czworakach wróci z libacji z duchami, popijawy na zamkniętym cmentarzu.
II. Sina wyspa.
Przebudzenie się na kacu jest okropne. Ciężki głaz wtacza się pod górę, po karku.
Podskakuje niczym piłeczka kauczukowa, wali mnie w łeb. Znowu.
Siedemnastego. Kończą się pieniądze. Jeszcze nigdy tak szybko nie przechlałem renty. Równia pochyła, zjazd bez trzymanki. Na dole igły, gwoździe, rozbite kineskopy starych telewizorów. By się poranić.
Gdyby nie głód jakoś przetrzymałbym do ,,wypłaty". Nie samymi procentami człowiek żyje.
A tak dupa, nawet kawy nie ma. Do rodziców przecież nie pójdę. Nie po to się wyprowadzałem, by wracać z podkulonym, kurna, ogonem.
Resztki honoru przyklejone do pajęczyny.
W syfosklepie ukradłem flachę denaturatu. Wolno mi, jestem wariat. Niedoleczony, bezkaftanowy, chodzące delirium.
Przecież mi odbiło, na całego. Mogą mnie skamerować, nagrać, jak wynoszę pół towaru. Albo cały. Przyjadą psy i co? Zgarną mnie?
Jestem świr, mam na to żółte kwity. Noemi ukradła rozum, rozpuściła go w cedwahapięćoha.
Chciałem zapierniczyć jakieś żarło, ale nie było szans. Przyniosłem więc do domu fioletową butelczynę. Postawiłem na podłodze. Gapię się dobre pół godziny. Coś na kształt medytacji, takie ,,zbieranie się w sobie". Hiperkoncentracja. Gdy skończę nawet kwas solny nie będzie straszny.
Jak menele to ...? Cośtam obiło się o uszy, że cedzą przez chleb. Nie mam ani kromki. Z wczoraj zostało trochę fruitcoli na zapojkę.
Do odważnych świat nale... Poszło. Jezzzzu, zaraz się porzy... Gleeegggghhhh!!
Dobra, pierwsze koty ... cośtam. To była rozbiegówa, wersja demo. Wiem z czym to się je. A raczej pije.
Nie jest tak źle, da się znieść, choć capi okropnie. Zwróciłem tylko pianę, kłębek gorącej śliny.
Teraz wszystko jest dynksem, czuję w przełyku, żołądku ten smród. Oddycham głęboko, niech do trzewi napłynie świeże powietrze.
Najchętniej przystawiłbym do ust wentylator, by przewiał kichy.
Delikatny smak napoju nie zabił odoru ,,dykty". Pluję długimi nitkami. Pod nogami tworzy się gęsta kałuża.
Powtórka z rozrywki. Nie wymiotować, nie wymioto... Siedzi. Przyjęło się.
Nigdy wcześniej nie bawiłem się z alkoholem niespożywczym. Właściwie wszystko jedno, czy pijesz dona periniona, czy to, co ja teraz.
Ten sam diabeł o wielu pyskach, tylko ciągniesz go za ogon w inną stronę. A on podobnie kopie cię w brzuch.
Skoro po zwykłej wódzi przychodzi Noemi, kto zjwi się po takim syfie? Garbata czarownica z zatrutym jabłkiem?
Domokrążcy usiłujący wcisnąć zestawy nierdzewnych solniczek za jedyne 3899.99, Świadkowie Jahwe z nieodłącznym pytaniem ,,Kim jest dla ciebie Jezus Sykstus?" Oszuści wyłudzający kasę metodą ,,na dziadka"?
Niech wpada kto chce, mogę poczęstować śliwowicą.
Dobrnąłem do połowy. Żadnych halunów, tylko okropne mdłości.
Jakby ktoś napluł do środka długo żutymi, oblepionymi flegmą cukierkami anyżowymi, skamielinami, gównem naćpanych dinozaurów.
I jeszcze jeden i jeszcze... Tfu!
Ileż człowieka kosztuje zwykłe upicie się... W głowie zaczyna huczeć, wirować od tego endosmrodu. Oznaka zbliżającego się pawia.
Zaraz zjawi się połyskując ślepymi oczami, siądzie na grdyce i wsadzi mi skrzydła do gardła.
Zacznie łaskotać podniebienie, kołysać języczek. Choćbym nie wiem jak się opierał, bronił, w końcu go puszczę.
Wyleci razem z kaskadą cuchnącej cieczy.
A właśnie, że nie! Nie dam się. Rozchodzić nudności. Zły pomysł, gdy wstałem zaatakowała choroba morska.
W środku bebecha eksplodował wulkan, zacząło się ulewać z foliowego wora. Niebieski płyn zatopił wątrobę, nerki.
Cienka strużka dopłynęła do kiszek.
Fale denaturatu uderzyły o żebra, o pęcherz moczowy. Miałem ,,dyktę" w sercu.
Usiadłem. Ciało to Titanic, właśnie zderzyło się z górą śmieci. Zaraz pójdzie na dno, utonie w skażonym oceanie.
Sapię. Odczep się, przeklęte ptaszysko! Nie będę haftować.
Przez niedomknięte drzwi wlatuje świeże, chłodne powietrze. Filtruję organizm. Wdech, wydech, wysapuję odór.
Pierwsze flaszki za płoty, ,,dynks" przyczyną ślepoty. Pijesz- płacisz, trzeźwość tracisz. Kto pije i pali, ten mieszkan na Bali.
Czy jak się tankuje ruski alkohol niewiadomego pochodzenia, to jest rosyjska ruletka, a jak polski- to polska? A co z ,,nalewką na kościach"? Czy nią w ogóle można zapić się na śmierć? Chyba nie, wcześniej torsje wywróciłyby flaki na drugą stronę, przynajmniej dla mnie.
Co do starych pijusów- nie wiem, ale chyba ich zakiszone organizmy są mniej podatne na toksyny.
Nie sądzę, by któryś z przesiąknięty bimbrem i glikolem meneli zdechłby po takiej flaszce.
Zaraz kończę imprezkę. Wstrzymać oddech... Gul, gul... Heee... - z ust wydobywa się granatowa para.
Zęby rozpuszczają się, są miękkie jak mydło. Osad na jęzorze rośnie. W gardle zielona kołderka, pleśniowa otulina.
Badyle kropidlaków, pomarszczone płachty drożdży.
Nagle odkrywam, że jestem całym krajem. Ledwie widoczną kropką na mapie, paprochem nieustannie zmiatanym pod dywan przez kosmatą miotłę. Wyłażę, z powrotem wciskam się pomiędzy Czwartą Rzeszę a ZSRR.
Nie mam nazwy, ani kształtu. Państwo- plastelina w brudnych łapach fanatyków, dewotów i transseksualistów.
Moje granice przekraczają wrogie wojska, półszaleni talibowie z turbanami pełnymi TNT, gestapowcy z lściącymi pistoletami w kształcie końskich czaszek, padlinożercy w białych sutannach.
Motocykle na gąsienicach, buldożery, watahy owczarków niemieckich, pijanych enkawudzistów.
Z kołhoźników płyną pieśni ku czci Stalina, tysiące czarnobylskich dzieci zdziera gardła.
Esesmani w Rudym 104 ostrzeliwują Kolumnę Zygmunta. Płoną miasta, książki z bajkami, moje rękopisy.
Zbudowano obóz koncentracyjny dla antypapieży, każdego dnia co najmniej trzydziestu idzie do piachu.
Pozostali pracują niewolniczo w fabryce sody Solvay.
Co godzinę nalot, bombowce zrzucają sine trupy anonimowych alkoholików poległych w walce ze spirytusem salicylowym .
Ciała spadają na dachy. Brzyga niestrawione jedzenie, polo cocta, z dup odpadają esperale.
Zanikam, wrastam w ściany, moje granice to porwane nitki, żyły- węzeł gordyjski przecięty zardzewiałym Szczerbcem.
Orzeł Biały wyfrunął z godła i wydziobuje mi oczy.
Budynek Sejmu z dobudowanymi minaretami, z każdego pięć razy w ciągu nocy muezzin wykrzykuje ,,Deutschland, Deutschland über alles."
Partyzanci wyrwali z ziemi wrak warszawy. Z korzeniami. Przerobili ją na opancerzony karawan.
Jeżdżą po polach bitew, zbierają czaszki i kości. Gdy skończy się wojna zbudują z nich nowy Pałac Prezydencki.
Potrzyj butelkę, Flor, a wyleci z niej siny dżin. Powiedz trzy życzenia. Czego pragniesz: koniaku, szampana? Jor łisz is maj komend.
Spiesz się, póki buzuje w tobie trucizna. Nad ranem stary samochód zmieni się w dynię, a chata w gniazdo myszy.
Normalność? Przesadziłeś, stary, działam tylko w branży monopolowej. Łiski? Ile? Skrzynka, dwie? Masz.
Jak to ,,wal się, nie piję więcej"? Wymiękasz? Mam spierd... dobra, cześć, frajerze.
Jakbyś jednak zmienił zdanie- wiesz, gdzie mnie szukać.
***
Reszty ciężkiego snu nie pamiętam. Spuchł, po czym wyciekł przez usta. Chyba wlazłem na dach.
W somnambulicznym otumanieniu, na ćwierćjawie.
Leciałem w deszczu. W dół, z miliard ósmego piętra, wprost do piekła. Mijałem spętanych łańcuchami grzeszników, dawno zmarłe aktorki, narkomanów i telemarketerów.
Nie było żadnych kręgów, jak u Dantego, tylko lustra. W każdym odbijała się moja głowa z małymi, fikuśnymi różkami.
Siedzę w skołtunionej pościeli z obolałą głową i gigantycznym kacem.
Zakwaszeniowe zatrucie układu pokarmowego, stopienie kory mózgowej na tle denaturatowym.
Stan beznadziejny, zgon najprawdopodoniej nastąpi w przeciągu najbliższej doby. Chyba, że ukradnę coś i zjem.
Nie. Miałem gdzieś tę kartkę... ,,Skup złomu, odbiór od klienta." Ile można wziąć za taką garbuskę bez silnika?
Gruba blacha, za mniej niż pięćset nie sprzedam.
Po diabła mi ona? To szrot, rupieć, ruina.
Poczłapałem do starych. Duma w kieszeni, tuż obok pustej butelczyny. Kostka Rubika, niebieskie, czerwone, szare i żółte kwadraty przesuwajace się przed oczami. Krzaki łączą się z piaskiem, wschodzącym słońcem i niebem. Mieszanka piorunująca.
Mieszam paznokciem. Chmury owijają się wokół badyli, błoto kapie, dogasza księżyc. Mętna, brunatna tarcza, grób zapomnianych astronautów. Skończyło im się chrzczone paliwo, na dnie baku została tylko woda ognista. Trzech żuli przyssanych do rakiety. Śmierć z przepicia.
Szkielety przez wieczność dryfujące po martwej powierzchni miedzianego globu.
Na wszystkich kanałach mówili o tej tragedii. Wystrzelono pożegnalną kapsułę. W środku - wieńce: od premiera, Towarzystwa Łunochodów, Polskiego Związku Weteranów Kosmosu.
Popękany asfalt, wiosna kiełkująca w małych jeziorkach na środku szosy.
Rudy mech porasta żwir na poboczu, śmieci w rowach, kości dawno przejechanych zwierząt.
Resztki brudnego śniegu, bielejące odłamki rozpuszczonej Antarktydy.
Szara mumia, bałwan, samobieżny manekin. Ulepiono mnie z łoju, cementu i pomyj. Nos- stłuczona żarówka, z której wypływa zielona magma. Na jajowatej łepetynie dziurawy garnek. Nigdy nie nażrę się do syta, zawsze będzie o kęs, o jedną łyżkę za mało. Kwas w jelitach, płuca domagają się nikotyny. Zaciągam się dymem z kominów.
Mijam pionową kałużę wymiocin, Hyde Park dla uzbrojonych w spreje gówniarzy. Krzykacze, hejterzy z mlekiem pod nosem od lat wyżywają się na porowatym, zagrzybionym murku. Mażą pseudofilozoficzne mądrości, wulgaryzmy, przeczytane w internecie bzdury.
,,Twemu staremu w pierdlu spadło mydło pod prysznicem",,Czy miłość zawsze musi ranić...." ,,Kocham Malwinę", ,,HWDP", ,,moje życie to cmentarz upadłych nadziei ...:, ,,Śmierć konfidentą. Tylko Bóg nas morze sondzić".
Tablica ogłoszeń, wrak okrętu oblepiony glonami, ukwiałami, algami falujacych, mokrych kartek.
,,Nirvana! Pierwszy koncert w Polsce!", ,,Tylko do końca miesiąca wszystkie tabletki wczesnoporonne 50 taniej! Tesno- dla Ciebie, dla rodziny", ,,Posadzki mixoszczurem".
Dom rodziców. Upiór materializuje się w sieniach. Więc przyszedłem tato straszyć. Synalek marnotrawny przytoczył się z meliny.
Muszę ciekawie wyglądać z sińcami pod oczami, z trupiobladym pyskiem.
Wykręcam numer. Tak, em dwadzieścia. ...owice Kolonia, pod lasem. Cena? Dogadamy się.
Z dawnego pokoju biorę zeszyt w kratkę, długopis i ,,Żyzń tumana" Fiodora Kaganowicza. Wypełzam bez słowa.
Czekając na złomiarzy próbuję sklecić opowiadanko. Wychodzi co najmniej średnio, by nie rzec do bani.
,,Nieprzewidywalność
W Oliwce zabujałem się od pierwszego wejrzenia. Sieć pajęczyn, lepkie kotary. Pożeranie jej w myślach przez całą pierwszą klasę.
Kasztanowowłosa, starsza ode mnie boginka.
Potem skończyła liceum. Rozwinęła skrzydła i odleciała, podobno na studia w Nieszawie Kłodzkiej. Całe wakacje chodziłem jak struty.
Wydawało mi się, że ją straciłem. Na zawsze. Mogłem wsadzić sobie głeboko pokraczne, nikomu niepotrzebne uczucia.
A nie zamieniłem z nią nawet jednego słowa!
Minęło sporo czasu. Z prawiczka- romantyczka stałem się gnojem.
Dwa rozwody, borykanie się z ćpaniem, pobyt w więzieniu.
To było podczas wyjazdu z Tomkiem i Krystianem do Grańska. Wszyscy trzej byliśmy w ciągu alkoholowym.
Sam nie wiem, jak znalazłem się w tej burdelo- spelunie. Stajnia Augiasza, istne śmietnisko. Śmiesznie tanio.
Na rozlatującej się wersalce, w poplamionej pościeli siedział człekopodobny stwór. Pocerowane rajstopy, brudna miniówa.
Obwisłe, pomarszczone piersi żyły własnym życiem, wylewały się z bezkształtnego stanika.
Niemożliwe! Ta łysiejąca maszkara z wżerami na twarzy, to kłębowisko krętków bladych, zarodźców malarycznych, pałeczek dżumy, ta żywa puszka Pandory to Oliwia K.!
-Gubią, palanty, a ja muszę wyjmować...- wycharczała moja eksmiłość. Wstała i zaczęła grzebać. W ciele.
Po dłuższej chwili wyciągnęła kilka zużytych prezerwatyw. Buchnął odór ryb, krwi, nasienia.
Zemdliło. Zdruzgotany wybiegłem na ulicę. Świat, niczym taśma wciągana w bebechy magnetofonu. Upadek wszelkich wartości.
Kumple też nie zabawili się z chodzącą reklamą poradni dermatologiczno- wenerologicznej. Wyszli za mną.
-Coś ty taki wrażliwy?
-Daj spokój... Muszę się napić, przepłukać żołądek.
Później dowiedziałem się, że Oliwia zamieszkała za granicą z jakimś zagranicznym, poznanym na dyskotece frajerem.
Szybko znudziła się spokojnym życiem. Zjeździła pół świata dając dupy komu popadnie, za dragi, za parę dolców, za paczkę szlugów.
W końcu zakochał się w niej szejk, lub sułtan. Nie był znał jej przeszłości.
Rok temu zmarła na gruźlicę. Zrozpaczony nabab (czy wezyr) zbudował olbrzymie mauzoleum.
Leży tam zabalsamowana w szklanej trumnie, a durni turyści płacą za wstęp, by zobaczyć jej ścierwo."
Zbieracze surowców wtórnych przyjechali rdzą w kształcie żuka. Z rzęcha wysiadł szczerbaty brodacz.
-Pan tu mieszka? Choroba, ledwie dojechaliśmy.
-Od niedawna. To chałupa po dziadkach. Nie ma prądu, meble oddałem starym, bym nie porozbijał pijackim amoku.
Widzicie- miotła, wyrko, radio na baterie... Tyle mojego. I starczy. Erem, najświętsze miejsce. Jestem jedynym mnichem.
W warszawie leżą butelki po wódce mszalnej. Często medytuję. Czasami wpadnie jakiś duch. Chyba przywiewa je z cmentarza, co leży za lasem. Jednego umarlaka nazwałem Noemi. Fajna laska, z dupy ładna, niestety- z mordy paskudna. Najbardziej podoba mi się, że nie gada. Niema. Może w trumnie szczury odgryzły jej język, albo obcięli go inkwizytorzy? Choć nie, ubrana jest tak jakby współcześnie...
Kiedyś w Lipanicach kręcili horror, ,,Noc Smoleńskich Trupów". Lech Kurzyński jako zombie chodził i wyżerał mózgi.
Jajca... Ona to co innego, jest przyjazna, taka...
-Pijany jesteś? Guzik mnie obchodzi twój życiorys, zamiast gadać, co ci się tam roi we łbie pokaż, co mamy brać. Bo późno już.
-Wiem, że ją sprzedacie na allergio trzy razy drożej, więc grzeczniej proszę! Spieniężam zabytkową furę za psi grosz, więc bez takich tekstów!
-Kuwa, zabytkowa to ona była dziesięć lat temu, hje hje. Teraz to padło. Wszystkie blachy zgnite. Łaski mi nie robisz. Mamy brać?
-Dobrze już, dobrze. Bez nerwów. Oczywiście, że to śmieć. Dajcie te parę stówek i zabierajcie w diabły.
***
Idąc do sklepu wrzucam do rowu porwaną kartkę z nieudaną prozą. Nie ma się ostatnio weny.
Alkoholowa impotencja twórcza. Każdy długopis to miękki flak, kartka- papier ścierny.
Moje teksty są plastelinowymi ludzikami.Topią się w przegrzanej głowie. Wypływają z błotnistym tuszem. Słowa plączą się.
Meandry, serpentyny. Zdania jak pokruszone cegły. Bóg chyba naprawdę jest majaczeniem drżennym, a pokraczne utwory apokryfami. Jeszcze chwila i przepłyną przeze mnie wszystkie religie świata.
Flor- niebieska ośmiornica o siedmiuset rękach, gruby Budda, Latający Potwór Spaghetti przybity do krzyża ze sklejki, mandala usypana z curry i cukru pudru. Swastyczka z waty cukrowej, tak na szczęście. Niedługo przyjdą islamici i podpalą mój jedyny kościół- stary dom pożerany przez drzewa. Na zgliszczach wyrośnie jeszcze jeden meczet: minarety, zęby zdechłego smoka, kopuła- wielki, lecz pusty łeb.
W miejscu barłogu będą się modlić czarne zjawy, strzygi nocami przemieniające się w kobiety. Strażniczki zakrwawionego półksiężyca.
***
Kajam się za kradzież ,,dykty", zwracam pieniądze. Zdobywam się nawet na przeproszenie pani- sęp.
Wracam jedząc kiełbasę. Zapijam wódką. Czystka, kochaną, niedenaturatową gorzałą. Gorzałuchną. Diabły rozpaliły ognisko na Słońcu. Wrzuciły płyty gramofonowe, parę łysych opon. Zza chmur wyłaniają się szare promyki, kruche światłowody.
Pocięte truchło warszawy jest załadowane na pakę.
-Aleś napił. Wszystko to twój urobek?- pyta brodaty złomiarz wskazując na stos butelek.
-Tak jakby- cedzę przez zęby walcząc z zapalniczką.
-Zacięła się. Ma pan ...
Parę minut później gadamy niczym starzy znajomi. Alkohol rozpuszcza wszystkie bariery.
III. Apostazja. Prąd.
Pięćset złotych to mało. Papierosy, kiełbacha, wszystko kosztuje. Na to co naprawdę ważne zostają marne grosze.
Szpaler kochanych flaszuś na parapecie. Lufy wycelowane w sufit. Dzień i noc, czekam na salwy honorowe.
Czasami chciałbym więcej, niż nudnych promili, jakiegoś niewynalezionego jeszcze halucynogenu, tajnej, strzeżonej przez cherubów substancji, po zażyciu której... Nie wiem, jak to określić. Zapuścić się w te ciemne rejony, miękkie i pulsujące światki, gdzie drzemie Ona, WszechNoemi. Matka. Spróbować ją zbudzić, szarpać za srebrne włosy.
Często wychodzę pogapić się na łysy placek, miejsce niedawnego spoczynku emdwudziestki. Szklany tłuczeń, etylowe tulipany.
Zmarznięta ziemia. Tyle zostało.
Łyk za łykiem, przemierzam kolejne warstwy dobrze znanego snu. Powracający koszmar. Świadomie władowałem się w uzależnienie. Czemu? Żebym to ja wiedział, chyba próbowałem w ten sposób ugasić szaleństwo. Klin klinem.
Jestem człowiek- brak. Dematerializuję meble, stare auta. Król Midas przemieniający wszystko w alko. Pan przepijacz, utracjarcha.
Bojkotuję życie, każdy dzień to okazja do manifestu. Głupie opowiadania gryzmolone w zeszycie i wariackie papiery są transparentami.
,,Żądam niezależności", ,,Domagam się dostaw darmowych napojów wyskokowych", ,,Ludzie- walcie się na ryje".
Spóźniony bunt, mocno podstarzały nadstolatek postanowił wrosnąć w wiekową chałupę, kilkakrotnie przepić świat,
przehandlować go Cyganom za fałszywy pieniążek.
Babciu, dziadku, wkurzam wasze duchy. Pewnie kręcicie z politowaniem głowami patrząc, jak się stoczyłem.
Mam was gdzieś! To moje ży... cześć, Noemi. Co tam, nadal jesteś martwa? Ha ha, głupi dowcip. Aua, co ty robisz? Zaraz cię...
***
Gorączkuję, mam drgawki. Ta psita wsadziła mi paznokieć w oko. Przebiła gałkę.
Coś tam jest, drży. W ranie. Wężyki. Robaki, arabskie pismo? Szahada?
Ty talibska strzygo, żebyś znowu zdechła... A potem jeszcze raz. I tak aż do skutku, aż twoje porowate jak karoseria garbuski kości rozsypią się w proch. Wciągnę go nosem. Szczerozłoty strzał. Potem położę na głowie gąbkę namoczoną w żółci, przegryzę sobie bok. Połatany koc jak całun. Jeszua de Nath- psychol próbujący udawać zbawiciela. Korniki- ślepi wyznawcy.
Uff, konwulsje minęły. Zaraz, cholera, chyba jestem sparaliżowany. Nie mogę się ruszyć. Flor- kamień.
Ty, to znowu ty! Co mi zrobiłaś? Myśli są takie ciękie, chyba odpły...
***
JEDENASTY: Umarł?
OSIEMSET DZIEWIĄTY: Skądże. Zwyczajnie, w letargu.
JEDENASTY: Co z nim będzie?
OSIEMSET DZIEWIĄTY: Popatrz, wróciła. Nachyla się. Wyjada zepsute mięso z oczodołu. Ratuje przed gangreną.
Pytałeś, co będzie. To co i z każdym. Poleży trochę, aż zupełnie skamienieje. Za trzy dni zacznie pękać.
Tysiące ranek, szczeliny, krwawe zmarszczki na nieruchomym ciele. Coś w rodzaju rybiej łuski arlekinowej. Kruszący się beton.
Nad ranem wypełznie z tej swojej zbroi nagi, pokryty śluzem. Będzie mieć niewiele ponad centymetr wzrostu.
Pancerz, dawna forma rozpadnie się. Golem rodyjski, najbardziej nieudany posąg wszechczasów zmieni się w popiół i żużel.
Ktoś wyciągnie wtyczkę z gniazdka.
JEDENASTY: Ale czemu on...?
OSIEMSET DZIEWIĄTY: A bo ja wiem? Wszystko to takie skomplikowane, nie na nasze głowy. Ona to jakby Wielki Wybuch, prapoczątek. Wieczna trzeźwość, nieskończoność plus jeden. My- tylko pionki.
JEDENASTY: Gdy odżyje- jaką będzie liczbą?
OSIEMSET DZIEWIĄTY: To lump, wariat, więc pewnie ujemną. Spójrz mu w oczy. Antybiografia tląca się w etanolu. Księżyce, zabawki, nieudane związki z kobietami. Kwadrylion stopni poniżej zera bezwzględnego.