12 marca 2017
Kneph cz. I.(fragment powieści)
Rozdział Pierwszy
Mortyfikacja
Otworzyłem oczy i zrozumiałem, że oto zaczął się sen, którego relacje,
natężenia i pośpiech odbieram z intensywnością błon śluzowych; którego
kąt załamania i przeczenia będę sprawdzał z natarczywością łapczywie
wdychanego powietrza, nie licząc ognia i wody, która mnie otacza.
Krzysztof Karasek ,,Wiosna i demony"
Rechot żab, kłębiące się chmury. Samoloty spadają, krew w błoto.
Klekoczą telewizory, kolejny władca spoczywa w ciężkiej skrzyni.
Podobno z wraków rozbitych Tupolewów zaczęli produkować maszynki do golenia, albo wibratory, nie pamiętam zbyt dobrze. Żałoba pod strzechy, płonące klawiatury, kiry, po mordzie, aż do spuchnięcia. Nie wolno rodzić dzieci, wolno palić książki. Za spalenie flagi- kula w sam środek czoła. Władzę chcą przejąć wieprze, stadionowi chuligani i neolingwiści.
Zakaz siadania na kolanach spiżowego papieża. Obowiązkowe bluźnienie w dni powszednie.
Dość telefonów, komputerów. Rozbiłem monitor.
Z plastikowych drzazg zaczął rosnąć człowiek. Człowieczek wręcz.
Dwie głowy, w tym jedna martwa. Pokraczka złożona z byłego prezydenta i premiera.
Dwujęzyka kreatura, złodziej księżyców.
Zadeptałem. Krwawa miazga. Mycie butów.
Resztki na szufelkę i do pieca, niech skwierczy, bydlątko. Niedopalone kości na gnój.
Próbowałem się otruć. Jadłem ziemię. Ziemia stała się szpulą starego magnetofonu, kolejny raz nagrywam życiorys. Stary- skasować, niech idzie precz.
Zawisłem pomiędzy dwiema perspektywami: zostaniem ascetą a sczeźnięciem na ławce z flaszką denaturatu w zgrabiałych łapach. Doklejam rogi aniołkom, układam modlitwy w esperanto.
Na banknotach dziesięciozłotowych zapisuję wiersze.
Płacę w sklepie. Ukryta forma sprzedaży poezji.
Niech pełzną w świat na brzuchu. I syczą na troglodytów w śliskich garniturach z rybiej łuski.
Niech zrastają się wężowe języki tych w czerni, z wyliniałymi koloratkami.
Popękany dom. Sadza i rdza. Wyjałowienie.
Przytulisko dla robaczywego psa.
Maleńkie szczęścia, jak trafienie ,,jedynki” w totolotka, brak porannego kaca.
Chwile- lepkie kleszcze. Noce pod obdartym z farby niebem, noce z musztardy, gwiazd i kiepów.
Dni. Taak, dni, obijanie się o latarnie wypełnione płynnym mięsem.
Przewracanie się na gębę, kolekcje sińców, zadrapań, butelkowany pot.
Z chodnika w morze asfaltu- plusk! I dryfujesz obezwładniony.
Podnosisz się, mozolnie zrywasz kaftan bezpieczeństwa.
Następnie linią przerywaną- do pracy. Zbierać puszki po piwie, pepsi i wodzie święconej.
Albo do kościoła, objadać księży z hostii.
W ostateczności- przekimać zawirowania. Byleby tylko nie zgarnęli.
Świat jest wielką wytrzeźwiałką, pozytywką, w której zamiast
karmelkowej melodii słychać bełkot polityków, odgłosy rzygania i huk wystrzałów.
Dobrowolnie zostałem robakiem w zatęchłym kącie miasta, porwałem dokumenty.
Asceza, wolność, peace, love, and najtańsze szlugi.
Pewnego dnia przyszedł Złoty Chłopiec. Nie czuł zimna, Nie bał się mnie, choć byłem zarośnięty, brudny. Choć miałem złe spojrzenie, połamane noże w oczach.
Jak bazyliszek zamieniałem wszystko w kamień. Potem jadłem kamienie, lub rzucałem w gniazda ptaków.
Najśmieszniej- zza węgła- w brzydkie kobiety. W ich łby, niczym wyschnięte stągwie. W ich piersi- gnijące chleby.
Wygonić z nich pluskwy, wszy, zedrzeć lukier tanich kosmetyków.
Ich imiona zapisać parafiną na szybie. Rozbić.
Niech ktoś odprawi egzorcyzmy nad szpetnymi kobietami. Na ryj prastarą maskę, w gardło zaklęcia. I tańczyć, tańczyć, do utraty tchu, aż wszystkie wypięknieją.
Albo niech uszyje każdą z gałganów. Potem- szpilką- mizerykordią.
Złoty usiadł pośrodku sterty pustych butelek.
Zapalił czereśniowego papierosa. Dym wije się, strąca z sufitu liszaje farby.
Na kartce czarnym markerem ,,GG Allin”.
Jako wzór. Na pamiątkę. Coś na kształt tablicy pamiątkowej, pomnik gówna.
Przykleić do ściany, nie dać się.
Niewbijalność w garnitur, wolność ponad blachą, ponad dachami przedszkoli i krematoriów.
Seks, drugs and bułgarskie techno. Pisać o czarnych, bezpańskich psach, o iskrach i drgawkach. Nocą- w blask, przed siebie.Pić więcej wódki, śpiewać wulgarne piosenki.
Modlitwy dozwolone tylko, gdy nikt nie słyszy.
Bo później nastanie zimno. Eksplodują chodniki, ze starych kamienic popłynie ślina.
Przyjdą z bronią, albo ze sznurem. Zastrzelą lub każą się powiesić.
Lub, co gorsza, słuchać radia.
Nie wiem, jak się nazywają, ci, zza ściany. Karaluchy, scjentolożyce?
Może wyznawczynie feng- shui z tęczówkami jing- jang. Wredne szuje.
Nie dożyć, oby nie dożyć. Złoty Chłopiec ciągle milczy.
Kiedyś, w opuszczonej ruderze znalazłem trumnę.
Jakby nigdy nic stała na środku śmietnika, będącego niegdyś pokojem.
Srebrne ornamenty, wyglądała tak... gotycko, majestatycznie, jakby była wyjęta z klipu Sopor Aeternus. Zakurzona.
Pewnie jakiś dziadek (lub babcia) kupił sobie ,,na śmierć" trumienkę, ale zanim umarł
była na tyle stara,, że rodzina zadecydowała się pochować go (ją) w innej, w nowym, hipsterskim modelu. Cholera, innego wyjaśnienia nie widzę.
Była ciężka, dwukrotnie próbowałem ją otworzyć... nie dałem rady!
Po co ktoś miałby zabijać nieużywaną, zapomnianą trumnę?
Sataniści przynieśli kogoś wykopanego z cmentarza? Nekrofil? No bez przesady.
Zostawiłem ją tam, w drewnianym, krytym dachówką grobie.
Opowiedziałem o tym Złotym Chłopcu. Spojrzał tak, jakby mi nie uwierzył.
Wkurwiłem się i nie próbowałem go przekonać, że mówiłem prawdę.
-Pójdź po wino.
Przyniósł ,,Lucildę” za cztery złote. Dwulitrowe bagienko tylko dla wytrwałych, wyższy level pijaństwa.
Czerwona ciecz wypełzła ze skorupy. Anioły i fraktale zawirowały w skostniałym powietrzu.
Ogarnęła nas wielka ciemność. Po omacku piliśmy z demonami o liściach zamiast oczu, z zapomnianymi poetami. Złoty Chłopiec nucił ,,Love Will Tear Us Apart”
Strużka śliny z ust martwego Iana Curtisa.
Później wybiła północ. Przeżarty przez mech zegar… raz …dwa… dwanaście ciężkich uderzeń prosto w nasze uszy i żebra, nerwy i pomiędzy zębami, godzina duchów.
Butelka dawno straciła kształt, zlała się z czernidłem.
Gdy przyczłapał świt nie było już Chłopca. Siedziałem sam. Cisza przerywana eklspozyjkami kropli. O dach, bezlitośnie. Zapamiętale, by podrażnić do reszty, wywołać w człowieku mdłości, odruch wymiotny. Deszcz- sadysta.
,,Trzeba się wziąć w garść”- pomyślałem.
,,Ni chuja”- odparło COŚ spomiędzy śmieci, jakiś wytworzony przez kaca głos.
Powlokłem się zagrzybionymi uliczkami.
Pomięta kostka brukowa kołysała się. Betonowy sztorm.
Zaraz zjawi się choroba morska. Wesołe miasteczko z bełkotliwą karuzelą.
Wsiadać mogą jedynie trędowaci, upiory i topielice.
W stroju wieczorowym nie przyjmujemy.
I jazda! Bić batem martwe, szczerzące się konie, wraz z nimi kiwać pyskami!
Niech żyje etylistyka stosowana., to przez nią wyrosłem z poprzedniego domu, z pościeli i kaktusów porastających tłuste baby.
Podnoszę głowę. ,,Wydrukuj mnie, błotem, beżowo na białym, zielono na czarnym, pleśnią,
na liściach i skórach umierających na raka, na okładkach Biblii i gejowskich ,,świerszczyków”.
Zrób coś ze mną, nim do reszty mi odbije- krzyczy mi się jakoś tak cholernie patetycznie w górę, do półistniejacego stwórcy.
....Aghhha... aghhaa... aghha... - odkrzykują wrony
Mżawka zmienia się w ulewę, moknę do suchej nitki. Zbite psisko pod pochylonym drzewem. Próchnica. Dogorywam pod Dębem Bartusiem, pięćsetletnim gówniarzem. Więdnąca kora, słup totemowy.Pić, pić soki, wgryźć się w nie, chłeptać.
Smakują lepiej, niż deszcz. Ucieczka, prosto w kamienie, w asfalt. Wyrastanie z nieba.
Z kieszeni wyjmuję tandetne pióro na naboje. I strzelam po skórze, hieroglifami.
Dalej, do serca, przez czarną polską jesień, piszę pamiętnik na wyliniałej sierści bezpańskiego kundla. Kolejny tekst- w siebie, nanizać na żyły. Osuwam się na ziemię, tracę przytomność.
Gdzieś tam, w zamkniętym na ołowianą sztabę światku, zetlała pętla, spadłem jak zgniłe jabłko.
Zbyt cicho uderzyłem o ziemię. Nie zbudzilii się szarzy, tekturowi ludzie, nadal śpią w szarych, tekturowych pierzynach, w łapkach trzymają różańce i koronki.
Od wielkiego dzwonu zdarza im się wypić jedno rozwodnione piwo.
Rzucają wieprzowe mięso przed perły.
Leżę na dnie krateru, wydłubuję piasek spomiędzy zębów.
Kiedyś miałem kubek. Glinianozielony, w jasne cętki. W jasne wybroczyny.
Tak jak ja był zbyt blisko krawędzi. Twarda podłoga. Porwanie kartki z życiorysem.
Ocknięcie się. Słońce. Słońce, refleksy rażą w ślepia.
Oplotło mnie dzikie wino. Rektyfikowana krew, osiemdziesiąt procent wiśni. Reszta- pomyje.
Gorączka na dokładkę. Przeziębiłem się.
Park, w którym leżę puchnie, wzbiera. Wielka beczka trotylu, płonący reaktor atomowy z
pieprzonym toksycznym Monte, słodkim aż do zemdlenia.
Chmurki z żelkowymi misiami, ludzie o konsystencji kefiru.
Liczniki Geigera wariują. Trzeba chlać jodynę, uchroni przed poparzeniem tarczycy.
-Stary, kurwa, nie możesz tu zgnić- mruczę pod nosem. Idę. Ociekam. Schnę.
Fakt, przedawkowało mi się i to ostro, napiłem się czarnego prądu z butelki lejdejskiej
i odbija mi się piorunami.
Za nędzne trzy złote kupuję chipsy. Smak prażonego psa z cebulką, albo kebabu z krokodyla.
Papierosy rozmokły, stały się brązową breją. Na przystanku znajduję świeżutkiego peta.
Niezawodna zielona zapalniczka z Miss Hustlera 2002. Błysk, kilka chwil oddechu.
Smarkam w mankiet. Ulica bulgocze, samochody pokrywają się patyną.
Ludziom rosną pióra. Machają skrzydłami, jednak coś nie daje się wzbić.
Na niebie gruzowisko, metropolia po wielodniowym bombardowaniu.
Nie ocalał nawet jeden budynek, jedna nieuszkodzona chmura.
W raju są już tylko narkoleptycy, bilboardy i opuszczone sex shopy.
I jeszcze kilka starych bab o zaropiałych oczach. Schlane powietrze bredzi coś do ucha.
Obok mnie dwoje szczeniaków czeka na autobus.
Wtedy dostrzegam ją, cholernie blisko. Idzie zamyślona, grzebie w srebrnoszarej komórce.
Pac, pac, palcami po plastikowej tafli.
Świat skurczył się do rozmiarów płytkiego ekraniku, mikrokosmos z układów scalonych i kostki brukowej. A we mnie przyciąganie, setka magnesów.
Ma długie blond włosy, usta pomalowane kupionym w Tesco karminowym kisielem.
Wyłupiaste oczy, półotwarte usta. Przypomina zdychającego konia.
Wysoka i chuda, płaska jak ten jej telefon, szkielet w koszulce Misfits.
Tak brzydka, że aż piękna. Już raz w widziałem ją, na koncercie.
Za skurwysyna nie mogę przypomnieć sobie, kto wtedy grał, chyba jacyś folk- pagan- discopolowcy. Stała pod ścianą. Moja kochana nieznajoma maszkara.
Gdyby nie ta twarz, mogłaby być modelką.
Całe to koślawe miasto, łącznie z krytą eternitem budą, pod którą stoję, unosi się w powietrzu, po czym upada z hukiem. Wiertła dentystyczne w spuchniętej głowie, instynkt łowcy.
Mieć ją, nie wypuścić. Z klatki, z siebie, ze skorupy.
Owinąć kokonem, pocałować w czoło na dobranoc. Próbować udomowić.
Z początku może wierzgać i gryźć. Założyć kaganiec, obrożę.
Albo w zamknięciu, w ciemnym pokoju, aż spokornieje. Później zapomnieć o wszystkim, udawać rodzinę. Dwoje straceńców pod jednym dziurawym dachem.
Karmić się szalejem i światłem księżyca, liczyć gwiazdy na bezchmurnym suficie.
A jeśli się znarowi- wywieźć ją do lasu, lub porzucić w bezludnej krainie leżącej za horyzontem.
Teraz gnać, gnać ją, dopędzić, paść na kolana, spieczonym jęzorem wymamrotać:
-,,Nie znam cię. Kocham cię. Ty albo nikt, Ty albo spalę ten kraj, poderżnę gardło każdemu, kto stanie nam na drodze. Ty albo pęd, na oślep, na złamanie karku. Lub kanister benzyny, zwęglenie.”
Tak! Wykrzyczeć to, mając kompletnie w dupie, iż wyśmiałaby, potraktowała jak wariata, oszołoma, naćpanego. Wszystko na jedną kartę, dla niej. Niech gardzi.
Dopalam kiepa, otrząsam się z marazmu. Poszła, nie ma. Utonęła w błocie, albo zżarł ją ten przeklęty telefon. Węszyć, odnaleźć po zapachu!
Kluczę popękanymi ulicami, w zapadającej się łepetynie dogasa paliwo jądrowe.
Gorączka odpuszcza, wyślizguję jej się i ląduję na plecach.
Bezimienna zniknęła. Nie, do cholery, trzeba ją ochrzcić, nadać jej nowe imię, ksywę.
Vincentia. Nie wiem, dlaczego. Vincentia i już, to imię (imię?) rozsadziło mi łeb od środka. Vincentia i już, koniec i kropka. Może jeszcze się znajdzie, spotkamy się, gdy w parku będę tankować ,,Lucildę".
Wracam do swojej rudery. Złoty Chłopiec siedzi na schodach. Pije ,,Szlacheckie supermocne” . Z puszki.
-Gdzieś ty kurwa się podziewał? Z resztą nieważne, daj łyka.
Lekarstwo na wszystkie dolegliwości, piwnaceum! Browarpiryna podszyta spirytusem.
Tego mi było trzeba przez cały błotnisty dzień.
Gadamy o nowej wojnie, Stany Irackie zaatakowały Księstwo Watykańskie.
Poszło o złamanie trójkordatu. W ,,Nadfakcie” straszą Czwartą Wojną Światową.
Pierdolenie o Szopenie. I o Bachu na dokładkę.
A nawet, jeśli dotrze, dopełznie do nas ten jad, jakoś mnie to nie obchodzi.
Na dobrą sprawę już dawno zdechłem. Snuję się, przygarbiony, bez celu, zarastam bluszczem.
W witrynach sklepów odbija się zombie z niskobudżetowego horroru, pleśń w gumowej masce.
,,Wódofrenia” w reżyserii pacjenta Izby Wytrzeźwień.
Najbardziej nieudany pornol świata połączony z operą mydlinową.
Mogą mnie zastrzelić choćby jutro, z ciała zrobić kisiel, lub szampon dla psów. Upożytecznić..
- Mają ekshumować Kurzyńskiego. Identyfikację przeprowadzili jacyś najebani durnie, wskutek czego pochowany został z połową bebechów jakiegoś ministra, czy prałata- mówi Złoty.
- Rzygać się chce, to już jego czwarta ekshumacja w tym roku. Daliby już spokój. Ale nie, skądże! Lubią się w tym grzebać, sępy. Nie odpuszczą, ścierwojady, rozkroją, wydobędą najgłębiej schowane robaki. Porównają ich DNA z DNA innych robaków.
Puzzle z ludzi, tu ręka, tam korpus w generalskim mundurze. Corpus delicti z zaszytymi wewnątrz kawałkami blachy. Spalić, spalić wszystkich, prochy w kosmos.
Ale, znając życie, sputnik z popiołem zboczyłby z kursu, zahaczył o jakieś drzewo i runął na ziemię. Znaleźliby się świadkowie słyszący jakbogakocham strzały. Oszołomstwo byłoby w swoim żywiole. Bredziliby, że prochy zdradzono o świcie. Sami są, kurna, na prochach. Śmierdzący muł zamiast mózgów. To był zamach, czelabińscy terroryści zestrzelili urnę.
Pobiegli na miejsce katastrofy. Jeszcze żyła, więc dobili ją kolbami sowieckich karabinów.
Wszystkiemu, rzecz jasna, przyglądał się car Wszechrusi, Gładimir Rutin.
***
Nowy dzień, kolejny odcinek szarej telenoweli. Wszyscy na plan!
Zakładać hełmy, brać w łapki plastikowe miecze, dosiadać koni na biegunach!
Zacisnąć zęby i bronić ojczyzny! Zaraz nadejdą źli ludzie, zechcą zjeść nas, popić drinkiem z palemką. Pieprzyć Rutina, pieprzyć Księstwo Watykańskie, wszystkie stopnie ekskomunik,
czołgi z krzyżami, polewaczki Hydromil z wodą królewską, kołki na wampiry i ateistów.
Jest mi całkowicie obojętne, czy będzie wojna.
Czym ja się przejmuję? Jeśli będzie- na pewno mnie zabiją.
Za brud, chlanie, za to, że mi źle z oczu patrzy.
Jesli nie- padnę z głodu, albo zapiję się na śmierć. Kwestia daty.
Już podpisałem wyrok, nie korzystam z prawa łaski.
Dziś tylko ja się liczę, gasnę, dopala się ogarek z łoju, z knotem z dawno niemytych włosów.
Panie, panowie, feministki i cyborgi- chrzanić świat, chrzanić nałóg alkoholowy, który mnie toczy.
A- jest jeszcze Vincentia, końska morda, którą cholernie chcę zobaczyć, zanim rozpęta się piekło. To jest powód by zwlec się z wyra.
Jakaś dobra dusza poczęstowała fajką. Śmierdzę. Muszę się ogarnąć, zacząć przypominać istotę ludzką. Ile to już czasu minęło, odkąd się oderwałem?
Nie pamiętam. Nieważne. O co właściwie chodziło? Dlaczego dałem światu w modrę i wyszedłem? Tak jakoś, samo... Wciąga mnie coraz głębiej.
***
Wróciłem na przystanek. Czekam. Vin- cen- tia, Vin- cen-tia... Właściwie co ja jej powiem?
Arcyromantyczne bzdury, o których myślałem na początku- odpadają.
To nie w moim stylu. Zdobyć się na ultraszczerość? Jakby to wyglądało?
- ,,Cześć, witaj w moim parszywym szaleństwie. Jestem bezdomnym alkoholikiem, któremu znudziło się normalne życie, któremu w ogóle znudziło się życie.
Coraz gorzej pamiętam przeszłość, może miałem dom, jakies imię, pracę, piękną żonę, gromadkę dzieci i lśniacy samochód prosto z salonu.
A może wylęgłem się w pieprzonym kuble, wiesz, takie śmieciopoczęcie, czy cuś.
Na niebie pojawiła się kometa, trzech schlanych mędrców przyniosło mi kiepy, porwaną koszulę i dwa kilo kradzionej miedzi.
Czy to ważne? Zobaczyłem cię wczoraj po raz drugi i oszalałem na twoim punkcie, jestes tak strasznie nieatrakcyjna, że aż podniecająca.
Kręci mnie twoja brzydota, twoja młoda, końska twarz. Pragnę cię, jak samiec, nie jakiś romantyczny niedojeb.
Choćmy do uroczego, grożącego zawaleniem gniazdka, w którym aktualnie koczuję.
Upijmy się (ty stawiasz). Reszta potoczy się sama. "
- ,,Kusząca propozycja"- usłyszałem za plecami.
Wrosłem. Nie śmiałem się odwrócić. Skostnienie ogólnoustrojowe.
Zimny pot, wodospady zimnego potu. Po karku, plecach, po jajach.
-,,Trochę umiem czytać w myślach. Poza tym już wczoraj omal mnie nie pożarłeś wzrokiem.
Wróciłam z ciekawości.
Vincentia, ale wymyśliłeś... głupiej się nie dało? "
Cement w ustach. Po dłuższej chwili puściły stalowe okowy.
To była ona. Tak bardzo ona. Śliczna, cudowna, boska Vinc...- w myślach ugryzłem się w język.
-Andżelika.-przedstawiła się. Piękne imię. Dla mnie na zawsze pozostanie Vincentią.
-Yyy... -gorączkowo próbowałem przypomnieć swoje imię. Nic, czarna dziura, czarna zaraza.
Zapomniałem jak się nazywam. Jak się kiedyś nazywałem. Zanik postępował, wirus demencji żarł mnie coraz bardziej. Imię leżało na dnie Lete.
Wóda, myśli samobójcze, deprecha, jakieś cholerne załamanie nerwowe
pochłaniały resztki wspomnień ze starego świata. Z życia, które wypieprzyłem do zsypu.
Wiem, że choćbym wrócił, zaczął grzebać w syfie- nie znajdę nic wartościowego.
Okruszki, iskierki, przebłyski, z których nie uda mi się poskładać całości.
Prawda na zawsze utonęła w gardzieli śmieciarki.
- Nie wiem...- wyjąkałem bezradnie. Czułem, że popatrzy na mnie jak na idiotę.
- Biedny jesteś. Dosłownie i w przenośni. Wrak człowieka na zalanej ropą plaży. Nawet nie znasz własnego imienia. W tym stanie długo nie pociągniesz. Trzeba coś z tobą zrobić, w przeciwnym razie... sam wiesz. Wszyscy mamy mało czasu. Wojna wisi w powietrzu.
- Wojna ogarnie nasz kraj, to pewne. Będzie piekło. Ale na razie nie myślmy o tym.
Szedłem za nową panią, która znalazła mnie przywiązanego do drzewa. Która ratowała od śmierci głodowej w kamiennym lesie, od szaleńczego ogryzania kory, by napełnić czymś bolące bebechy. Przestałem być mężczyzną. Przywiązałem się wierną, psią miłością.
Zaprowadziła do swojego mieszkania. Kamienica paleolityczna, budynek w którym rodziła się cywilizacja. Szara rudera będąca w niewiele lepszym stanie, niż ta, w której koczowałem.
Ale przynajmniej nie pada na łeb. Ciasna klitka. Przedpotopowe meble, radio Ballada, pożółkłe kasetony. W łazience kwiaty, stuletnia glazura w różyczki.
Umyłem się, zdrapałem szczecinę z resztek twarzy.
Założyłem kupione przez V. ubrania. Kilkudziesięcioletnie szmaty z ciuchlandu.
Wydała na nie góra cztery złote. I tak lepsze, niż to, co miałem na sobie.
Zacząłem przypominać istotę ludzką. W ogólnych zarysach.
Dała żreć. Kochana moja. Kochany chleb ze smalcem.
-Złoty Chłopiec nie żyje.
Zamurowało mnie, drugi raz tego dnia.
-Skąd wiesz? A... prawda... Jak...?
-Nigdy nie żył, istniał. Urojenie, wytwór spuchniętej głowy, w która z jakiegoś powodu nieźle się schrzaniła. Kiepsko z tobą.
-Wiem. Wszystko bez znaczenia.
Kurwa, spotkałem pieprzonego Tylera Durdena. Złotego, który mi się ubzdurał, który biegał bezbronny w ciemnych lewadach ogrodu, który wszedł łagodnie do tej dobrej nocy (skąd ja to znam?)
- Nie klnij. Nawet w myślach.
-Postaram się.
Na dobre stałem się kundlem. Znalazłem tymczasową budę i nie dam się tak łatwo wyrzucić!
Zapadam się w przedpotopowym fotelu, w łapie wyrasta puszka piwa.
Andżelika opowiada o zapadłej wsi, na której się wychowała, o starszym bracie, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Słucham. Nie mogę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Urodziłem się niedawno. Co było wcześniej? Próżnia.
Truję o jakichś pierdołach, o nieziszczalnych planach.
-Wiesz, niedawno miałem głupi sen. Czasami mi się to zdarza, ale ten przekroczył wszelkie ustalone przez Radę Etyki i Powagi Somnambulnej dopuszczalne granice zidiocenia.
Pewnie teraz przyjdą do mnie Łapacze Snów, wiecznie pijani Indianie o śmiesznych, tandetnych pióropuszach, brązowych wargach i śliskich, obłych, wężowych językach. Za karę powieszą mi się nad łóżkiem. I będą się obracać, obracać, obracać wokół własnej osi. Do usranej śmierci. No, chyba, że pod poduszką zostawię kilka oboli, tak zwaną opłatę dreamcacherną.
Jeśli oczywiście kiedykolwiek będę na tyle bogaty, by mieć łóżko, poduszkę i obole.
Śniło mi się, że kupiłem Mercedesa. Bo wiesz, pod kopułą włochatego łba noszę brudne, pryszczate, nieuleczalne marzenie o kupie blachy, plastiku, szkła, gumy i kryptonitu, czy czego tam dodają do tych aut z gwiazdą w kółeczku na masce. Chyba wyniosłem je z poprzedniego życia, nie wiem, ono po prostu jest, było od zawsze. Ledwie dostrzegalne światełko z odległej galaktyki. Kometa, która się jeszcze nie dopaliła, nadzieja- beznadzieja.
Myślę ukradnięciu pieniędzy (na zarobienie nie mam szans) i nabyciu pieprzonej czterokółki.
W123, zwanego półbeczką, czy jakość tak. Obowiązkowo w kolorze morsko- karminowym z brązowymi wykwitami rdzy. Byłbym niczym 000, agent Mi666 w służbie Jej Królewskiej Mości. Nie, on jeździł Bugatti Veyronem przerobionym na Fiata 126p.
W tym gracie o przebiegu plus minus 90975670546948756 milionów kilometrów kwadratowych kłębiłyby się wszystkie możliwe wady ukryte. Ten samochód miałby nawet parcha i AIDS.
I oczywiście różne diabelnie nieprzydatne gadżety: podajniki wody święconej, wody ognistej, tequili, mojej ukochanej sangrii, że o litrach musztardy rosyjskiej ostrej w skrzyni biegów nie wspomnę. Podajniki ektoplazmy, bez plazmy nie ma jazdy. Małe czarno- białe telewizorki umieszczone durno na podsufitce przez jakiegoś domorosłego tuningmaniaka, który przedawkował Pimp Maj Rajd Turkmenistan Edition, a na ekranach tłuste Murzynki wywijające tłustymi udami, z głośników Tonsil pan Wodecki charczący hit ,,Wódko pozwól gnić".
Niewładnościowe pasy niebezpieczeństwa, apteczkę drugiej pomocy zawierającą jedynie kłaki brudnej waty i przeterminowane proszki na sraczkę, popielniczkę pełną petów Saint Georgów przemycanych w bakach równie strupieszczałych rzęchów, fotele solidnie wygniecione dupą przez poprzedniego właściciela- grubasa. No i obowiązkowo słoniową i aligatorową skórę na kierownicy. Kochałbym ten wóz jak Irlandię. Albo jak Gotlandię, Jutlandię i Nibylandię.
I na wszystkie nieświętości, na wszystkich błogosławionych satanistycznych przyrzekłbym nigdy nie wsiąść do niego na trzeźwo. Byłby moją ukochaną zabawką, tak, kurde, mercosteron, metalowa atrapa męskości używana przez trzydziestu facetów przede mną. Dryfowałbym zygzakiem po bezdrożach, unikając sztormów i wyimaginowanych przeszkód, cholernych duchów wyłażących na szoszę w najmniej spodziewanym momencie. Duchów o twarzach dzieci.
Jeżdziłbym na ropie zmieszanej z denaturatem, oleju opałowym i podpieprzonej ze sklepu podpałce do grilla. Dziury w progach łatałbym klejem biurowym i gazetami.
Wracając do samochodu ze snu- był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłem. Tak samo parszywy, jak moje życie. Ciągnący do przodu pomimo ogólnego chujowego stanu.
A, w zasadzie nie ma o czym gadać. Marzenie ściętej głowy. Głowy, która pewnie lada moment odpadnie. Nadciąga tornado. Mercedes, kurwa, chyba karawan.
Nawet, gdybym jakimś cudem go kupił, znając mojego pecha byłbym tak pijany
(szczęściem, rdzą i winem), że rozpierdoliłbym się na pierwszym lepszym zakręcie.
Już widzę te szczątki. Nie identyfikowaliby mnie, jak Kurzyńskiego, wykopaliby po prostu większy dół za ogrodzeniem cmentarza (kto to widział, by taki jak ja leżał na poświęconej ziemi?) i zasypaliby w nim wraz z wrakiem.
-Przestań, musisz być takim pesymistą? I mówiłam ci- nie klnij.
-Przepraszam.
-Trzeba mieć marzenia. To zdrowy objaw. I widzisz- coś sobie przypominasz.
Może z czasem, powoli, uda nam się do ciebie dotrzeć, panie Kasparze Hauser.
***
Drugi browar rozleniwił, zacząłem zrastać sie z fotelem. Z półsnu wyrwała mnie Vincentia, jej piekna, brzydka, śliczna, końska twarz przy mojej twarzy. Jej chude ciało przytujające się do tego, co niegdyś było moim ciałem. Oddech i bicie serca. Jej gwiazdozbiory, jednokolorowe tęcze.
Film urwał się w najmniej spodziewanym momencie. Co było na końcu? Dotyk Andżeliki?
Ostatnie kadry... Cholerna pamięć szwankuje. Chyba dostałem w łeb.
Od kogo? Bladego pojęcia nie mam, Vincentia by mi tego nie zrobiła, to chodząca dobroć.
Poczułem potworny ból i odpłynąłem. Ktoś z zewnątrz odciął zasilanie. Restart, znów gówno wiem. Przez moment nie było świata, powrócił do punktu wyjścia, ziemia była bezładem i pustkowiem, ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a moja przepita świadomość unosiła się nad wodami.
Łupinka pękła. Z ciemności zaczął kiełkować smród. Z początku był wilgotny i delikatny.
Nie napotkawszy przeszkód zaczął się rozwijać. Pochłonął wodę i ziemię, pożarł moją etylową duszę. Zapuszczał korzenie w próżni, tężał, nabierał siły.
Potem począł się powielać, replikować, dzielić, mnożyć, na inne, coraz bardziej drapieżne rodzaje smrodu. W końcu nie było miejsca na ciemność, nie było miejsca na próżnię.
Istniał tylko on, wszechsmród o bilionie odnóży. Z niego narodziło się drżenie.
Wtedy świat, mój własny, mały i dziurawy świat, światek właściwie, istniejący tylko fragmentarycznie, w wielu nieczytelnych kopiach, świat- odbitka, zmięta ulotka, świat- fragment większej całości, która na zawsze spoczęła w archiwum, powrócił na swoje miejsce.
Alwkleił się spowrotem na miejsce inny, bo obarczony smrodem.
Właściwie został stworzony na nowo, ze smrodu, jakiś złośliwy, wielki kopista przepisał go dla mnie maczając pióro w niewyobrażalnym plugastwie.
Zacząłem otwierać oczy. Ze skrzypieniem, głuchym łoskotem.
Kamienne bloki broniące dostępu do dwóch zapomnianych skarbców.
Jeszcze raz, jeszcze odrobina wysiłku... Podważyć...
Nagle- blokada oddechu. Włócznia wbita w nos.
-Chryste, co tak cuchnie? Jeszcze raz. Trach! Zbyt jasny, rozmyty obraz, wielobarwne plamy .
Łapanie ostrości. Szok, zamykać, zamykać.
W ciemność, odwrót w ciemnosć, zakończyć te szaloną projekcję!
Niemożliwe. Kolejne wyjście z ciemności, cały czas przy wstrzymując oddech. Na konfontację.
Stawienie czoła zwidowi, dotarcie do źródła fetoru. Jednoczesne zaprzeczanie temu, co się przed chwilą zobaczyło. Śmiało, to nie może byc prawda, spieprzona łepetyna zwów pokazuje jakieś pierdoły, to tylko jej paranoiczny obrazek, rysuneczek wykreowanyprzez niezdiagnozowaną jeszcze chorobę. Zapomnij o tym, co wydaje ci się, że widziałeś i jazda, dementować tę kuriozalną plotkę, wizualny humbug. Otworzyłem znów. I znów zamknąłem.
Więc tak się ze mną bawisz? Powtarzasz swoją herezję i myślisz, że w nią uwierzę? Takiego wała. Za trzecim razem mi się uda, odgonię marę, zdejmę z oczu tę okropną przesłonę.
Najpierw mamisz mnie jakimś cholernym Złotym Chłopcem, a teraz to? Pogrywasz coraz ostrzej? Chcesz mnie przerazić? Wziąć całkiem w swoje władanie, w szpony, zapędzić w kozi róg? Myślisz, że od ciebie nie ma ucieczki? Jest! Jeszcze całkiem nie zwariowałem. Do boju.
-Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...
-pomyślałem, a chwilę później wykrzyczałem niepomny, by nie otwierać ust, gdyż w świecie wersji 2.0 wszystko jest smrodem i ze smrodu.
By trzymać sie z dala od zgniłego powietrza, bronić przed nim.
Wciągałem je jakbym nie oddychał przez ostatnie sto lat.
Drżałem spazmatycznie odsuwając się od centrum chaosu, od źródła skażenia.
A było nim ciało, ruina dawnego piękna, minionych fascynacji.
Ciało zdegradowane, poniżone byciem na powierzchni.
Zbyt długo na powierzchni.
Wystawione na moje przypadkowe spojrzenie.
Hańbione nim.
Ciało które jeszcze niedawno pociągało mnie, doprowadzało do obłędu swym brzydkim pięknem.
Nie wiem, ile czasu minęło.
Czas? Co znaczy słowo czas? Odkąd jestem chory odpierdalam podróż po jakimś
Burdelsanatorium pod Klepsydrą, gdzie czas był przeżuty i zwymiotowany. Czas? Dla mnie przecieka przez durszlak.
Dostałem się w łapy boga- mykologa i raczy mnie spleśniałymi resztkami czasu.
Nie wiem, gdzie zaczyna się i kończy czas choroby, czas urojeń, a zaczyna względna przytomność. Swie klepsydry zderzyły się, a ich piaski zmieszały.
***
Przede mną, na dywanie leżało ciało Vincentii. Andżeliki.
Ciało w stanie zaawansowanego rozkładu.
***
Nie patrzeć, nie patrzeć! Odwrócić się, odchylić!
Alarm, wszystkie urządzenia pokładowe wariują. Przeciążenie systemu, stan nieważkości.
Płyty tektoniczne zderzają się, wulkany i góry lodowe wpadają na siebie, ddeszcz meteorytów, płoną biblioteki Księstwa Watykańskiego, przewraca się Krzywa Wieża w Gizie.
Ludzkość u stóp Kronosa Rodyjskiego. Wielki posąg pęka, koniec cywilizacji, koniec normalności. Alarm, alarm...
Uciekać, byle dalej. Od tragedii, piekła, które ma tu początek, od niewyobrażalnego fetoru.
Zrywam się jak oszalały z fotela.
Półprzytomny, zdruzgotany wybiegam na klatkę schodową. Parę razy potykam się na liczących parę mileniów schodach, wreszcie, półoszalały, wypadam na ulicę.
Nie, kompletnie oszalały. Zwierzę. Ale już nie potulny kundel.
Pani nie żyje. Prawdopodobnie zabiłeś Panią, która była dla ciebie dobra jak nikt inny.
Wzięła do mieszkania, nakarmiła, kupiła ubrania, nawet cholerne dwa piwa.
Przytuliła cię, menelu, świrze, popierdoleńcu, zwyrodnialcu. Prawie święta, miłosierna Samarytanka, Matka Vincentia z Kalkuty. A ty jesteś chory na wściekliznę.
Zagryzłeś. Jak mogłeś to zrobić? Nadajesz się tylko na odstrzał.
Nie, szkoda pocisku. Zabić. Kołkiem w łeb.
Biegnę przed siebie. Świeże powietrze.
Dopadam jakiegoś młodego chłopaka, szarpię za ubranie.
- Ty jesteś bratem Vincentii. Tak! Przyznaj się, skurwysynu! Ukrywasz się przed rodziną!
Chcesz, by uznano cię za zmarłego! Ty ją zabiłeś, ty ją zabiłeś! Dlaczego?- wrzeszczę.
Przerażenie na jego twarzy. Dociera do mnie, że śmierdzę trupem, że jestem do cna przesiąknięty odorem. Nagle ogarnia mnie płacz, niepowstrzymany, spazmatyczny, oznaka bezsilności. Wrzask zarzynanego zwierzęcia.
Na kolanach, pośród zdezorientowanych przechodniów. Przerażony chłopak wyrywa się i ucieka.
Wygnanie z Raju na zimną pustynię. Kara za zerwanie Vincentii z drzewa
poznania dobrego i złego. Za próbę zyskania przyjaźni, może miłości.
Za próbę powrotu do człowieczeństwa. Cios. Kopniak, z glana prosto w ryj.
Topi się wosk w moich skrzydłach, gubię się w labiryncie. Wyję.
Nie zauważam, jak na miasto spada grad bomb. Złocistoszare łuny. Płonienie w ślepnących oknach. Mury rozrywane ogniem. Mająca miliard lat kamienica zmienia się w kupę gruzów, grzebiąc to, co zostało z ciała Vincentii.
Poskręcane kikuty samochodów, ludzie biegnący w panice. Wielkie krematorium.
Nie dociera do mnie ryk syren. Leżę na chodniku. Skręcam się z bólu.
Łzy ciekną po czerwonej twarzy. Ogłuchłem i oślepłem.
Przerwanie obwodów, spalony bezpiecznik, spalone życie. Zjarane skorupy Mercedesów w123.
Szczątki marzeń. Miriady, zorze polarne.
Podnoszę się, rozglądam. Tragedia rodząca nową tragedię.
Śmierć Andżeliki, śmierć miasta. Nikt żywy. Bezgłowe trupy, ludzkie pochodnie.
Błyszcząca drzazga pośród bezładu. Złoty Chłopiec. Dwa metry ode mnie.
- Ty, znowu ty! Pierdolony duchu, wytworze choroby. -myślę. Chcę wykrzyczeć, ale nie mogę, mam żyletki w gardle. On milczy.
A co do diabła miałby gadać, przecież nie istnieje, jest tylko omamem, fatamorganą w tlących się zgliszczach.
Podbiegam. Jakimś cudem w dłoni pojawia się siekiera. Jeb, jeb. W tę pieprzoną złotą głowę.
Złota krew bryzga mi na twarz. Złota krew gasi moją rozpacz, zalewa oczy.
***
- Śpisz?- słyszę.
Budzę się. Zielony, przedpotopowy fotel. Przytulona Vincentia. Żywa. Ciepła. Miękka.
-Boże, w którego raczej nie wierzę, mój cholerny boże...
Więc to były tylko urojenia, tylko sen? Majaki?
- Co ci się śniło?
Nagle zrywa się przerażona.
- Potworne...
- Nie, nie wchodź tam, to straszna wizja, stworzona przez straszną chorobę. Nie odsłaniaj...
Kocham cię, tak strasznie cię kocham, przecież wiesz... Wracając do realnego świata przypomniałem sobie imię. Swoje imię. Florian, mam i zawsze miałem na imię Florian.
-Uroczo- uśmiecha się.
***
Zmieniam stan skupienia. Jeszcze nie wiem, na jaki, ale coś się wymyśli.
Chodzę po mieszkaniu. Od jednego snu do drugiego. Dzwonię do ciebie, zajęte. Czuję się jak cholerny bułgarski Fiat 125b, radio Sonata w bakelitowej obudowie, drewnopodobne szkło w meblościance,,Sergiusz” za 1199, 00, jak to całe bazarowe, życiopodobne gówno z gumijagód. Jestem heavily decomposed poet, zepsutą brukwią wywożoną na śmietnik z małego targowiska na zadupiu. I to czym- Żukiem rocznik 1982. Ponosi mnie surrealizm. Surflorianizm.
Moje życie chodzi w gumofilcach i w dresie, na łbie ma ruską czapę z niedźwiedzia polarnego.
Jestem jak pieprzony rzęch z ogłoszenia w ,,Skandalach”, różowy lakier podszyty rdzą, szwabskie Srałdi A5 po pięciu wypadkach przywleczone na lawecie przez jakiegoś cwaniaczka- dorobkiewicza, jak zasuszona mysz w starej komodzie. Pastwisz się, Vincentio, malujesz jej pysk szminką, przekłuwasz uszy i zakładasz kolczyki. Czuję, jak przez dupę wydzierasz serce- blade i półpłynne, diabelnie żylaste. Niestrawne. Gotujesz w ślinie zmieszanej z cytrynowym piwem. Długo gotujesz. Wypluwasz z odrazą po pierwszym kęsie.
Teraz śpij, opowiem ci bajkę, albo streszczę niskobudżetowy film grozy, moje życie.
W piwnicy chyba są komary, istna plaga, bzz, bzz, bzz, jakby były na prąd, lub z prądu.
Albo całe ze słońca, solarkomary, potwory żywiące się poezją, prozą, w ogóle- ludzkimi wypocinami, podcinające skrzydła tysiącem swoich skrzydełek.
To one nie dają mi się skoncentrować.
Wybory do Rady Wojennej. Ci sami, co zawsze: PO, PiS, Partia Przyjaciół Żelków, Liga Masturbacyjna, Znarowienie Narodowe…, na kogo wypadnie, na tego bęc!
Oddaj na mnie głos, a pomogę ci zacisnąć pas na szyi.
Tu bi or not tu bi- pytał poseł Parzykot z czaszką Lecha Wawelskiego w dłoni.
Pewnego pięknego przedpołudnia spadnie kolejny czerwono-biały samolot.
Na pokładzie będzie się kłębić zgraja kolorowych darmozjadów w ornatach i garniturach.
Dewoci, debile, karły, transwestyci i pijacy. Wśród nich ten najbardziej nadęty, parodia prezydenta.
Tlący się kadłub Tupoleńka 154 będą gasić pajace, klauni i połykacze ogni.
Na miejsce katastrofy zlecą się gestapowcy, BORowiki i posłowie Stronnictwa Przyjaciół Internetowych Trolli.
Oczywiście o wszystko obwinią mnie. Dadzą mi piękną szubienicę z plasteliny, metalowe krzesło, podłączone do wielobarwnego prądu, złote kulki trafiające bezbłędnie w głowę, gilotynę, pałki milicjantów, zomowców i brudne łona kobiet złych.
Czyjeś brudne łapska popchną dźwigienkę, nacisną spust i trach, sru, brzdęk- odpadnie mi głowa wraz z kręgosłupem.
Zapłaczą po mnie wąsaci faceci o obwisłych brzuchach, menele i skurwysyny, tępi dresiarze przeklinający co drugie słowo, tłuste plotkary w mięsnym, pralni i zakładzie fryzjerskim. Zapłacze po mnie właściciel zakładu pogrzebowego ,,Trumiennicum”, może nawet i ta łysiejąca baba, którą zeszłego czwartku widziałem koło kina.
W pierwszą rocznicę postawią pomnik spalonemu prezydentowi. A mnie nie będzie, zdechnę na dobre, lepka maź wyleje się. Błoto pełne resztek różnobarwnych futer wykipi z mojego ciała.
Pancerz zrzucony przez smoka. Lśniące muchy wwiercą sie przez uszy niczym wiertła dentystycznej bormaszyny. Będą łapczywie ssać płynne ścierwo, a świat odbijać się w oczach- kolorofonach, oczach- drażetkach.
Kilka dusznych godzin później pojawiły się larwy, przygłupie dzieci Charona.
Świat stanie się bitumiczno-smolistą masą, wielkim organizmem. Wielkim orgazmem.
Andżelika wróciła nad ranem, wypełniona sangrią z Biedronki.
W nowym życiu kupię sobie W123 z miską olejową w kształcie silikonowych piersi Pameli Hitler, tej modelki. Albo nowe Mini kabrjo napędzane naftą, Metaxą, lub rumem.
Zamontowałbym w nim dozownik soku z trufli w miejscu fabrycznego radia.
Uwielbiam Mercedesy. Okularniki, Mercedesy Syfilityki, Mercedesy Paralityki, Mercedesy Unifuck.
Kocham Trabanty, mają takie śmieszne, teletubisiowe mordki. Gayest cars ever.
Gdybym miał Trabanta nazwałbym go Wacław. Albo Stanimir.
Jeździłbym do Hotelu Kalifornia wyrywać pryszczate dziwki
nazywające się Mary Magdalene, Brunhilda, lub Robespierria. Albo węgierskie tirówki.
Tylna kanapa, wypchana trocinami ze starych misiów byłaby świadkiem niezliczonych pchnięć. Wracałbym skruszony, a ty wybaczałabyś mi zdrady. Bo jesteś święta.
-Zamknij się wreszcie.
***
Minęło kilka dni. Żrę prochy przepisane Vincentii.
Mnie? Mnie nie ma, nie istnieję, mam tylko imię, nic więcej.
Drażetki, pieprzone M&M'sy na poprawę nastroju, pochodnie, którymi odganiam
szare cienie, rozświetlam kąty.
Odpędzam nienazwane drzemiące w piwnicy, blaszane komary, stare samochody, widziadła.
Porządkuję chaos w głowie, wyrzucqam śmieci spod czaszki.