13 marca 2017
Kneph (czwarty fragment powieści)
Lethal injection
Pociąg zwalnia, wyskakuję.
Turlam się po nasypie, po czym ląduję w śmierdzącym szlamie.
Waran z Komodo powoli gramoli się na brzeg.
Zdejmuję lepką i cuchnącą koszulę, wylewam gnojowkę z butów.
Skóra z dłoni zdarta o żwir. Do samego mięsa.
Jak nic skończy się zakażeniem.
Człapię oszołomiony, z gołym torsem, w klejących się spodniach.
Wyziewy z kominów, gradowe chmury.
Sine, skisłe niebo gdzieniegdzie przebite jałowymi promykami.
Słońce, dziesięcioletni olej ze smażalni frytek, ryb i zapomnianych pisarzy- syfilityków cieknie po wymiętym papirusie.
Przemywam twarz w rowie, płuczę zeszmaconą koszulę.
Opieram się o znak drogowy z nazwą miejscowości.
Aw... b...yńsk. Litery plączą się, podskakują.
Szare, okopcone blokowiska, fabryki w których skarlali ludzie produkują parszywe, skarlałe meteoryty.
Wyrzucają je potem w niebo. Kto wyżej, ten wygrywa obrożę dla psa, maść przeciwodleżynową i trzydzieści sześć gumowych młotków.
Przechodnie mijają mnie z nieukrywanym obrzydzeniem.
Zadżumiony śmierdziel, pęknięte ogniwo ewolucji.
Siadam na metalowej ławeczce- pomniku obok figury Lucjusza de Bo...e -przemysłowca, filantropa, założyciela pierwszej w mieście szwalnio- stoczni, co z niemałym trudem udaje mi się odczytać z granitowej tabliczki.
Przytykam czoło do jego zimnego ramienia. Chłodzę rozpalony łeb.
-Jestem na samym dnie dna- bredzę sztywniakowi.
Rozklejam się, choć od wieków nie miałem kropelki w ustach.
Łamiącym się głosem zaczynam snuć rzewną opowieść.
Komuś na tym robaczywym świecie muszę się wyżalić, choćby nawet milczącej jak głaz atrapie jakiegoś pieprzonego pana Lucka, zmarłego gdy miałem minus siedem lat.
Cały syf wylągł się z pięciu puszek Szlacheckiego supermocnego.
Nudny, deszczowy wieczór diabli wiedzą którego roku.
Miałem dwadzieścia cztery- dwadzieścia sześć lat.
Radio- Melodia-Fakty.
,,Lołnli, łer szud aj bi, dis is not maj pleejs..."
-podśpiewywałem między jednym a drugim łykiem.
Gdy wypiłem ostatnie dość mocno szumiało mi pod czerepem.
Nabrałem ochoty na więcej.
Niedopicie, głód alkoholowy.
Nic tylko zalać się w trupa. Cholera, kupiłem za mało browców.
Dom- cholernie trzeźwe, abstynenckie więzienie.
Dom z wszytym esperalem.
Wziąłem parę groszy, założyłem kurtkę i pojechałem. Rowerem.
Z mojego zadupia do najbliższego sklepu jest dobre szesnaście kilometrów, jak nie więcej.
Na skróty, polną drogą przez las- siedem.
Oczywiście wybrałem dłuższą, jak mi się wówczas wydawało bezpieczniejszą trasę.
Asekuranctwo upojeniowe.
Ściemniało się. Rowerzyna dzielnie wiózł mnie na grzbiecie.
Wężykiem całą szerokością jezdni.
Krople bębniły o kaptur.
-...ry wieczór- mruknąłem przy wejściu.
Musiałem udawać, iż jestem trzeźwiuteńki jak mały koteczek.
Starając się trzymać w pozycji w miarę pionowej wziąłem sześciopak Lecha i postawiłem na ladzie.
Wtedy to pojawił się pierwszy niewidzialny demon i złapał mnie za ramiona.
Wygiąłem się jak pałąk.
-Tobie już wystarczy na dziś, jesteś pijany- powiedziała sprzedawczyni, stara jędza, gapiąc się w moje zamglone oczy.
Nie było sensu dyskutować z pierdolonym gargulcem, wyszedłem bez słowa, wsiadłem na rower i ruszyłem w drogę powrotną.
-Pół do ósmej, nie zdążę dojechać do F, w T. też będzie zamknięte.
Samochodem? Nie będę ryzykować utraty prawka- gadałem do siebie.
Nie spostrzegłem, kiedy zapadła noc.
Jechałem zygzakiem w kompletnych ciemnościach.
Przypomniałem sobie, iż mój góral ma oświetlenie, nawet całkiem sprawne.
Gdy schyliłem się, by włączyć dynamo, spod ziemi wyrósł drugi demon.
Popchnął mnie. Straciłem równowagę i runąłem przed siebie.
Twarz z prędkością światła uderzyła o asfalt.
Wstałem czując jak rośnie mi limo, a obolały pysk zalewa fontanna, wodospad krwi.
Nie minęły dwie sekundy, jak z powodu opuchlizny przestałem widzieć na lewe oko.
W jego miejsce pojawiła się wielka gumowa piłka.
Morze czerwone płynące po pysku, narastający ból głowy, jakby sam Thor przywalił mi Mjølnerem.
Nie, raczej dziesięciu Thorów stłukło mnie młotami po baniaku.
Nie było szans na dowleczenie się w takim stanie do domu piechotą.
O kontynuowaniu jazdy również nie mogło być mowy.
Zepchnąłem rower do rowu i wyszedłem na środek szosy.
Może jakaś dobra dusza wzruszona widokiem ociekającej juchą mordy zatrzyma się i podwiezie biednego, powypadkowego, człowieka, odholuje wrak do bezpiecznej przystani.
Snop świateł. Wyciągam łapę, macham.
Zatrzymuje się staryzny citroen.
Otwieram drzwi pasażera i proszę o podwiezienie.
-Wypadek miałem. Przewróciłem się po pijaku- mówię z rozbrajającą szczerością.
Znam tego faceta, mieszka w N, dwa kilometry ode mnie.
Jedziemy.
Głupi chuj, nie wiedzieć czemu jest zdenerwowany tym, że zdefasonowałem sobie gębę
Klnie na czym świat stoi, miesza mnie z błotem.
Dowiaduję się, że jestem durniem, idiotą, pijakiem, nieodpowiedzialnym kretynem.
Pada cała litania wyzwisk. Za co, do jasnej cholery?
Przecież to mój pysk i moja sprawa.
Obiłem ją, trudno, muszę się jakoś wylizać.
-Świetnie, panie głupi chuju, bluzgaj, przecież to lepsze niż maść gojąca.
Bioenergoinwektywizm, poobrażasz mnie dwie godziny dłużej, po takiej kuracji z pewnością będę jak nowonarodzony.
-myślałem.
Ból głowy nasilał się .
Z sobie tylko znanych powodów (skrajna oszczędność na paliwie? złośliwość? sadyzm?) pan głupi chuj nie odwiózł mnie do domu, lecz przenocował w swojej chałupie.
Twarde łóżko bez pościeli. Szczanie ze schodów.
Skorupy zakrzepłej krwi. Smarkanie, plucie brunatnymi odłamkami granatu, który podczas upadku musiał eksplodować w mózgu.
Ciągle sączący się strumień.
Okropny, niedający się znieść ból łepetyny.
Całą przeklętą noc nie zmrużyłem oka.
Każdemu wyjściu na papierosa towarzyszyły bluzgi g. ch.
Pewnie cholernik czerpał przyjemność z obrażania mnie.
W tym stanie nie mogłem się bić, na kłótnie nie miałem ochoty.
Wybrałem mniejsze zło, słuchanie wyzwisk gnoja, zamiast błądzenia w egipskich ciemnościach.
Za oknem- bezkresna czerń.
Cholera, kto wyłączył światło? Pewnie trzeci demon.
Nad ranem opuściłem chatę zwyrodnialca i popełzłem w poszukiwaniu roweru.
Na szczęście leżał tam, gdzie go zostawiłem.
Ledwie widząc wyprostowałem kierownicę i ze spuszczoną głową wróciłem do domu.
Nie poznałem siebie w lustrze.
Zamiast oka miałem sinoczarną, glutowatą poduchę.
Cała morda wymazana zaschniętą krwią, zlepione włosy i brwi.
Befsztyk, zeżarty i wyrzygany na kupę gówna, tak mniej więcej wyglądałem.
Wziąłem ścierkę, najczystszą jaką miałem, przyłożyłem do ciągle cieknącej rany.
Ciężki jak kłoda walnąłem się na wyro i zasnąłem.
Dwie godziny koszmarów: babcia leżąca w trumnie i prosząca o szklankę wody, pies tonący w garnku z zupą,
jakieś cholerne przebiśniegi rosnące mi na głowie...
Obudziłem się i stwierdziłem, że jest źle.
Pseudokompres zsunął się z pyska i zaświniłem koc krwią.
Ból rozsadzał czaszkę. Lewa gałka oczna, jeśli jeszcze istniała, była pewnie w opłakanym stanie.
Chodzenie było bolesne. Leżenie też.
Przemyłem ruinę twarzy, zmieniłem ubranie i zapakowałem się do auta.
Krusząc się, rozpadając na atomy, kwarki, pojechałem do lekarza rodzinnego.
Zmiana opatrunku, skierowanie na oddział okulistyczny.
Hit the road, Flor.
Stwarzając zagrożenie na drodze, będąc półślepym, trzeźwiejącym niedobitkiem,
po godzinnym błądzeniu ostatkiem pieprzonych sił dotarłem do szpitala.
Szary kloc wyglądający raczej na ciężkie więzienie, katownię Zmotoryzowanych Odwodów Inkwizycji Obywatelskiej, lub NKWD, robił bardzo przygnębiające wrażenie.
Wszystkie okna zamalowane czarną farbą.
Izba przyjęć. Brudne, miejscami porwane gumoleum, antyczne, drewniane krzesła.
Na ścianach peerelowskie, pożółkłe, upstrzone przez pokolenia much plakaty bhp, ppoż.
Prozdrowotne pieprzenie.
,,Nie pij borygo", ,,Glikol przyczyną ślepoty", ,,Palenie powoduje problemy z erekcją".
,,Korzystając z życia pamiętaj o zachowaniu właściwego umiaru"- hasło pod rysunkiem przedstawiającym smutnego faceta obejmowanego przez rasową kurewkę mającą na czole napis rzeżączka.
Motywatory.
,,Każdego dnia możesz osiągnąć suces",,,Słuchaj rad bardziej doświadczonych",,,Wystrzegaj się uderzenia mordą o asfalt"
Wąsaty lekarz odpalał jednego szluga od drugiego.
W gabinecie można było powiesić siekierę.
-Paskudnie to wygląda. Nie masz pan oka.
Zszyć mu rozerwaną dolną powiekę i zawieźć na tomografię.
Łysiejący pielęgniarz o wyglądzie narkomana pcha wózek inwalidzki z moimi zwłokami.
Kładą mnie na desce (tak, desce!) i wpychają do żelaznej, buczącej tuby.
Nie ruszać się, zamknąć zdrowe oko.
Promieniowanie Lewinskiego- Walesa szczypie, piecze, w końcu kurewsko mocno boli, wżera się w mięśnie.
Wyciągają mnie po dobrej godzinie.
Podwijam rękaw, oglądam łapy, na szczęście nie są przypieczone.
Narko-pielegniarz daje zerknąć na kartkę z wynikiem badania.
,,Badanie TK głowy z objęciem oczodołów przeprowadzono w trybie pilnym, w skaningu przeglądowym, w przekrojach osiowych, stosując 5/2.5 mm warstwy przekroju.
W płacie czołowym lewym, przysierpowo, znajduje sie obszar stłuczenia, wym. ok. 42 x 24 x30 mm, z obecnością drobnych ognisk krwotocznych oraz pęcherzyków powietrza.
Śladowa ilość krwi znajduje się przysierpowo w okolicy czołowej, a także w bruzdach mózgu przyśrodkowo- dolnej części płata czołowego prawego oraz nieco wyżej w bruzdach okolicy czołowo- ciemieniowej lewej.
Pęcherzyki powietrza znajdują się przykostnie w okolicy czołowo- ciemieniowej lewej oraz przysierpowo na sklepistosci mózgu.
Pozostałe struktury mózgowia bez uchwytnych zmian ogniskowych.
Obecność licznych linii złamań w obrębie stropu oraz przysrodkowej ściany lewego oczosdołu, z licznym pęcherzykami powietrza w oczodole.
Sitowie lewe jest praktycznie zmiażdżone, górna jego część jest bezpowietrzna, wypełniona płynem (krew), na granicy górnego lewego sitowia, lewej zatoki czołóowej i oczodołu znajduje się obszar wym. ok. 24x 14x 12 mm- najprawdopodobniej o charakterze obrzekniętych i nasiąkniętych krwią tkanek miękkich (wypuklający się, częściowo obrzeknięty fragment podstawnej części lewego płata czołowego??)
Liczne złamania w tylnej ścianie lewej zatoki czołowej, która jest w dużej części wypełniona płynem.
Stwierdza się obecność licznych przemieszczonych odłamków kostnych- w przyśrodkowo - górnej częci oczodołu oraz wgniecionych do światła zatoki czołowej.
Odłamy kostne wydają się również wgniecione w dolną część płatów czołowych, zwłaszcza po stronie lewej.
W celu dokładniejszej oceny twarzoczaszki.."
Z żargonu medycznego zrozumiałem, że mój baniak to jeden wielki obszar stłuczenia, zmiażdżenia, wgniecenia i zawalenia.
Na karku noszę pięć rozbitych butelek po piwie.
Siekaniec zamiast mózgu.
Lekarz stwierdza, że konieczna będzie operacja, wstawienie tytanowej płytki w pień mózgu.
Za dopłatą mogą mi również powiększyć iloraz inteligencji i wgrać jakieś miłe wspomnienia.
Przejażdżka Veyronem- dwieście euro, spedzenie wakacji na Kanarach w towarzystwie wybranej aktorki lub modelki- siedemset, orgietka z króliczkami Playboya- pięć tysięcy.
Zostałem przyjęty na oddział.
Ćpun dał mi co najmniej sześć numerów za duża piżamę.
,,Innej nie ma".
Pierwszą noc spędzam na korytarzu.
Niegaszone nigdy światło, wyraźnie podpite pielęgniarzyce plotkujące o swoich bachorach.
Co chwila któraś z nich wybuchała rżeniem, śmiechem upośledzonego osła.
Hyhyhy ihahaha.
-...i rozmazał kupkę dookoła nocniczka.
To ma być, kurwa, cisza nocna?
Wasze szczęście, kobyle mordy, że jestem zbyt potłuczony, by zrobić wam awanturę!
Dwuosobowa, ciasna salka.
Stara kołdra z piór pterozaurów, połatany koc i trudne do opisania coś, co w zamierzchłych czasach
było chyba poduszką.
Kołtun brudnej waty, na którym ongiś spał Mieszko I.
Sąsiednie łóżko zajmował Adam, stary epileptyk z brodą do pasa. Miał raka mózgu.
-Zaraz na tamtą stronę, panie Florku- powiedział gorzko.
Nie próbowałem go pocieszać.
W całym szpitalu nie było ani jednego telewizora i radia, zabijaliśmy czas
grając w karty i opowiadając sobie sprośne historyjki.
Ból głowy nie ustępował.
Znienawidziłem alkohol, przez który znalazłem się w ciemnej dupie, pomyślałem nawet o rzuceniu palenia.
Karmiono nas podle, dostawaliśmy głodowe porcje: skraweczek poledwicy, ociupinkę masełka, kromkę czerstwego chleba, zupy tyle, co kot napłakał, szklankę niepijalnej herbaty.
Syf.
Trzy razy dziennie młodziutka, złotooka, brzydka jak noc pielęgniareczka robiła mi cholernie bolesny zastrzyk z essenticarus, podobno świetnego leku przeciwzakrzepowego.
Świrowałem z nudów, spodobała mi się ta piegowata końska twarz.
Jej widok osładzał mi pobyt na okropnej otolaryngologio- neurochirurgii.
Andżelika, piękna strażniczka.
Flor- nieludzko skatowany więzień.
Pewnego razu przywieźli drugą Marię Jose Cristernę. Z jedną różnicą- ta była monstrualnie otyła.
Na całym olbrzymim cielsku kolczyki i tatuaże. Smoki, trupie główki, węże i nazwy zespołów rockowych.
Góra malowanego, ozdobionego złomem mięsa.
Nie wiem, na co chorowała miłośniczka modyfikacji. Leżała i ciężko dyszała.
Wdech... hyyy... wydech... hyyy...
Ten dźwięk przypominał mi wkurwiający rechot pielęgniarzyc.
Zmarła po trzech dniach.
Niedługo potem odszedł Adam.
Dwie godziny przed operacją zacząłem się bać.
Nie śmierci do diabła, ta nie byłaby najgorsza, zero meczarni, zasypiasz i odlatujesz, rozumiesz?
Błędu lekarskiego, nieumyślnego okaleczenia.
Ogarnął mnie strach, że coś pójdzie nie tak, schrzanią mi mózg, poplączą przewody i skończę z prawo- lub lewostronnym niedowładem, lub jako srająca w pampersy roślina.
Załamałem się, musiałem coś wypić dla kurażu.
Przytrzymując spadające spodnie wymknąłem się do pobliskiego sklepiku, kupiłem dwa lechy i miętusy.
Browce opróżniłem w łazience, zagryzłem cukierkiem, spryskałem pysk dezodorantem.
Uśmiechająca się Ejndżelique.
Skrzypienie kół zardzewiałego wózka inwalidzkiego.
Wjeżdżamy na blok operacyjny.
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.
Z szaroburego piekiełka trafiam do wnętrza cybernetycznej ryby.
Monitory, guziki, przyciski, układy scalone.
Kolorowe wstążki, zapis EKG, EEG, S.O.A.D i HNO3
Statek kosmiczny z wysokobudżetowego filmu science fiction.
Florek, zapijaczony pasażer Nostromo, Odyseja Deliryczna.
Smarują mnie żółtą mazią. Pewnie tak trzeba.
Do ciała przyklejają niezliczoną ilość kabelków.
Ekraniki migoczą.
Po kiego im tyle sprzętu?
To chyba najnowocześniejsza sala operacyjna na świecie, technologia trzydziestego pierwszego wieku, podczas gdy reszta szpitala tonie w mrokach średniowiecza.
Trzy lampy, cytrynowe słońca grzeją niemiłosiernie.
Pływam w świetlnym koltle lawy. Zaraz zjawi się czwarty, najbardziej złośliwy demon ze skalpelem zamiast wideł.
Maska do narkozy.
-Zaraz mnie tu nie będzie, myśli zostaną zahibernowane, a dusza uwięziona w weku.
Albo w pojemniku na mocz, jeśli będe mieć pecha.
Zamiast diabła- wąsatego lekarza na salę wchodzi druga Andżelika.
Klon, sobowtór, siostra prawie-bliźniaczka.
Srebrnowłosa.
Mówię panu, jak te jej loki błyszczały...
Nad moją głową stoją dwie Ejndżele.
Jedna mieni się, z głowy spadają iskierki, sztuczne ognie.
Wieje chłodem, choć lampy nadal pozostają włączone.
-Zajebista wizja. Alkohol musiał wejść w reakcję ze środkiem nasennym.
Nawet nie poczułem, kiedy odleciałem- myślę.
-Kolejny ty, trzeci Flor. Kiedyś byłeś przystojniejszy. Znów chlałeś, moczymordo.
Nigdy się nie zmienisz.
Pewnie ciągle cierpisz na amnezję.
-Cuchniesz, skaziłeś dojrzały essenticarus alkoholem.
Przez ciebie będę urżnięta. Na szczęście jesteś słodki i picie z ciebie nie grozi zatruciem.
O czym ona bredzi?
Wizja? Przysiągłbym, że nie spałem, że to się działo na jawie.
Błszcząca Andżelika zdjęła srebrną perukę. Panie, ona była łysa jak kolano!
Wetknęła mi palce do uszu. W głowę wbiły się żądła.
Tak, dobrze mówię, żądła, coś jakby pszczoły.
Bo ona nie była człowiekiem!
I wysysała mnie, od środka. Czułem, jak uchodzi całe ciepło, energia życiowa, a narządy wewnętrzne zasychają.
Krew, limfę, żółć, wszystko pompowała do siebie.
Gdy skończyła zostałem wydmuszką. Na sali panował siarczysty mróz.
Lampy zgasły, z sufitu zwisały sople.
Obie Ejndżele były niemal w ekstazie, tańczyły i śpiewały w dziwnym języku.
Chyba po bułgarsku, ale głowy nie dam.
A ja wrastałem w stół operacyjny, ogłupiały i przerażony.
W końcu skończyły dance macabre, ta normalniejsza-blondynka podeszła, rozchyliła mi ciągle opuchnięte powieki zmaltretowanego lewego oka.
- Mały prezent od Vincoriany- powiedziała i spluęła.
Strużka zimnej śliny, jad na pamiątkę.
Zacząłem zapadać się w sen, bezdenną otchłań.
Srebrzyste oczy, malejące płomyki.
Operacja się udała. Z okiem było coraz lepiej.
-Siostra Andżelika już tu nie pracuje- powiedział pielęgniarz -ćpun.
Po paru dniach wypisali mnie.
Minęło kilka lat, sam nie wiem ile. Mam słabą pamięć.
Nikomu nie opowiadałem o dziwnych majakach, aż do dziś uznawałem je za wytwór podpitego łba, podświadomości.
Ludziom nie należy gadać takich rzeczy, bo wezmą cię za pojeba.
Pan to co innego, pan jesteś pomnik.
Jadę dziś pociągiem, mniejsza o to dokąd.
Obok siedzi gruba facetka z około trzyletnim synem. Gównierz coś miesi w dłoniach, chyba plastelinę.
Początkowo nie zwracam uwagi, gapię się w szybę.
Potem jednak patrzę, a spod jego dłoni wychodzą czarne motyle.
Ćmy- nie ćmy rozkładają skrzydła, wzbijają się w powietrze i krążą po przedziale.
Żywe!
Jest ich coraz więcej i więcej, chłopiec lepi jak szalony.
Chmara, jakby szarańczy.
Chcę coś powiedzieć, zaprotestować, ale one wpychają mi się do nozdrzy, do ust.
Kaszlę, kicham, próbuję wypluć ten żywy knebel.
Machając rękami wypadam na korytarz.
One za mną. Rój.
Gdy pociąg zwalnia wyskakuję, toczę się po nasypie, wpadam w szlam.
Zjadłyby, gdybym nie uciekł.
Najgorsze, kurwa, że jeden motyl zagnieździł się w lewym oku.
Tym, które kiedyś rozpieprzyłem.
Wkłuł się kolcem jadowym, żądłem.
Próbowałem wydłubać, palcem, patykiem. Nie da rady, siedzi tam, trzepocze skrzydłami.
Czuję, jak pompuje gęstą substancję, wonny miód.
Napełnia mnie, jak pustą karafkę. Naczynie.
Bo tym jestem dla wampirów z cholernych wizji naczyniem do przechowywania nektaru.
Coś mi się robi z głową, od operacji mam wrażenie, że jestem postacią fikcyjną, narratorem opowiadań.
Ginę i odradzam się, ożywam na kartkach zeszytu.
Zamieram gdy bóg, autor odkłada długopis.
Schizofrenia? Uszkodzenie mózgu podczas wypadku?
Miło się gadało, panie Lucku, ale muszę już iść.
W domu wyciągnę skurwysyna pensetą. I nachleję się piołunówki, by zepsuć nektar.
Otruję srebrną smoczycę.