13 marca 2017
Kneph (szósty fragment powieści)
Część druga
Ujrzałem rzekę ognistą, i był tam wielki most przez nią. Szerokość jego była taka, że czterdzieści par wołów mogło przejść przez niego.
A gdy przyszli sprawiedliwi, przechodzili przez niego z radością i z weselem.
A znowu przychodzili grzesznicy i dochodzili aż do połowy, a wtedy stawał się on tak delikatny, jakoby nitka pajęcza.
I wpadali w rzekę, a wtedy liczne węże i skorpiony, które tam leżały, chwytały dusze kobiet i mężów
(Wizja Ezdrasza przeł. M. Starowieyski).
Rozdział pierwszy
Criminal pogo
Znów połamałem pokój. Zmieniłem w plus minus dwieście tysięcy ziaren. Pył, proszek do pieczenia zakalców.
Wszystko wzięło w łeb, rozwaliło się z hukiem. Myśli- cienki rzemyk. Nie wiem, ile dni tankowałem. Coś koło tygodnia.
Obrzydliwa, szaleńcza jazda gorzkim rollercoasterem. Zgrzyt, przerdzewiałe serpentyny torów łamią się i wypadamy.
Lot w dół. Mgnienie oka, zdążyliśmy nabrać powietrza. Za chwilę zostanie z nas mokra plama.
Budzę się w przepoconej, cuchnącej wymiotami koszuli.
Nie jest źle, zważywszy, że poprzedni ciąg alkoholowy zakończył się pobytem w szpitalu.
Trzy promile, dachowanie. Stłuczenie mózgu. Adios prawo jazdy.
Miałeś chamie zielonego passata, ostał ci sie jeno kac. I dziury w miejscu wybitych zębów.
,,Grypa to nie choroba, KAC to choroba", jak rzekł pewien facet.
W gardle mam racowisko. ,,Wódka rządzi" wydrapane przez etylokiboli.
Telefon dzwoni. Telefon wypluwa R.E.M. To ja in the corner. To ja in the spot, gdy rzucam mą religię.
Imitakl. A ten pener czego chce?
-Nnno co ttamm...- bulgoczę.
-Słuchaj, nie wiesz, kogo wczoraj dymałem?
-Że tsoo?
- No z kim seks uprawiałem. Film mi się urwał. Przed chwilą podczas szczania pod napletkiem znalazłem ochłap śluzowatego mięsa, coś jakby strzępek błony dziewiczej. Jeśli się wpieprzyłem w jakąś manianę z trzynasto- czternastolatką, to...
-Pewnie to z wyściółki jej macicy. Okres miała. Albo laska była świeżo po aborcji, czy poronieniu i wygrzebałeś kutasem fragment łożyska jej bachora. Możliwe też, że sprzedała ci jakiegoś syfa. W dziewice nie wierz, ostatnią szkopy zatłukły pod Grunwaldem.
Podobno jedną widziano w trzydziestym ósmym w Rzeszowie, ale to plotki.
Elwiry oczywiście nie liczę, prawie wszystkie jej imitakle są czyste. Cześć.
Rozłączam się. Wiem, że to kretyńskie, tak gadać przez telefon z samym sobą ale co począć?
Zmieniam koszulę na świeżą. Nie mogę nawet wypić kawy, bo potęguje kaca.
Po historii z psem obiecywałem sobie, że przestanę chlać. Ups, aj did yt egien.
Nie zasługuję nawet na posiadanie motylicy wątrobowej, czy tasiemca. A co dopiero psa.
Biedny Czakbery, skundlony dog niemiecki od jakiegoś czasu zmieniał się w żywą mumię. Nie wiem, co mu było.
Łysiał, sierść wypadała mu kłako- puklami. Gwałtownie stracił na wadze.
W końcu zaczął wypluwać zielone, cuchnące kulki. Zbierałem je do słoika, sam nie wiem po co.
Zanim moje alter ego ruszyło tłuste dupsko do weterynarza było już za późno.
Nosferatka, jak nazywam najbardziej perwersyjną i wyuzdaną wersję Agaty pojechała na coroczny zjazd klonów województwa warmińsko- płockiego. Pozostałe też gdzieś wcięło. Zostałem ze zdechłym psiskiem.
Traf chciał, że akurat byłem w oku cyklonu.
Nic, nawet konieczność uporania się z zalegającym na schodach psim truchłem nie przerwie ciągu.
Wypiłem 0.7 literka wódki i poszedłem kopać dół. Wyszedł mi krater, lej po uderzeniu atomowej flaszki.
Coraz bardziej pijany straciłem równowagę i wpadłem do środka.
Dziwne, ale ziemny korytarz, którym się przez chwilę czołgałem prowadził prosto do mojego pokoju.
Ale była to jakaś dziwna, nienazwana jeszcze odmiania. Ogołocony z mebli, wegetatywny. U sufitu na drucie wisiała goła żarówka.
Ni z gruchy ni z pietruchy w tym wynędzniałym, zeszkieleconym pokoju zaroiło się od... członków ,,Drużyny A".
Samych Misterów T naliczyłem trzydziestu siedmiu.
Zakrzyczeli mnie. Zagadali, zatupali. Zaśmiali. Coraz bardziej wrastałem w ponurą ścianę.
Ocknąłem się na schodach w objęciach martwego psa.
Wtedy Piertholec, mój prywatny diabeł podpowiedział szaloną myśl: wywalić go gdzieś.
Bo niedługo będzie źle: muchy, robaki, kilogramy smrodu.
Chwytam za tylne łapy. Ciągnę. Może lepiej będzie na barana? W końcu każdy nawalony człowiek baranieje.
Samochód na szrocie, prawko u policmajstrów. Zielone kulki staczające się po plecach na ziemię.
Mógłby mi ktoś pomóc! Hej, jest tam jakiś cholerny Szymon Cyrenejczyk?
Po przejściu stu stacji i nieskończonej liczbie upadków docieramy do sklepu.
Sklepusia, sklepidełka, drewnianej szopy. Wiejski supermarket, zadupny Lidl.
Przy wejściu dzieciarnia żre lody. Ledwie widzę, oczy mam zalane potem.
I jebudu! Uff, ciężar spada z pleców. Krzyż zdjęty z mojego własnego krzyża.
-Proszę pani, proszę pani, a on wrzucił psa do kosza, psa do kooosza...- wrzeszczą szczyle.
Wyłazi tłusta sklepowa. W kuble leży, a właściwie półzwisa z niego biedny Czakbery.
Z pyska wypadają mu zielone śnieguliczki. Z pyska baby- wyzwiska.
Że co ja robię, że przecież z czasem będzie cuchnąć, że zakaz podrzucania padliny w sklepie i jego obrębie, a tak w ogóle to jestem pijanica i chu złamany.
Nie jestem w stanie się kłócić, wracam do domu. Krówsko odwozi mi zwłoki, zostawia przy furtce.
Doszedłem do siebie, pochowałem psa. Przysięgałem sobie, że nie bedę pić.
Niby nic się nie stało, nie obrzygałem nikogo, nie zabiłem.
Jednak to kolejna ośmieszająca nitka. Wytrwale szyję czapkę błazna, kaftan z za długimi rękawami.
Przez takie szczeniackie, groteskowe historie stajesz się postrzegany jako żałosny czub.
Po zrobieniu siku wydłubuję ochłap. amonito- ukwiał, parzydełkowiec weneryczny.
Lepki kleszcz powodujący zakażenie kiłoboreliozą. Imitakl pewnie miał łagodniejszą odmianę.
Wrzucam syfa do muszli i spuszczam wodę. Szkoda, że w domu nie ma ani kropli alko, odkaziłbym mikrorankę po wyrwaniu pasożyta.
Od kogo mogłem to złapać? Elwira jest poza podejrzeniem. Andżelika zawsze była zwariowana.
Wiecznie ku złu, na pokuszenie. Odwalać numery na wycieczkach. Biegać po dachu nowojorskiego Lemur Building, drzeć Koran na ulicy Hajaltenu, pojechać do Anschwitz Binkenau, by uprawiać seks w komorze gazowej...
Przez nią byłem aresztowany. Nieobyczajny występek w miejscu publicznym i profanacja miejsca czci.
Imitaklu nigdy nie zgarną, nie skażą. Oficjalnie Elwira jest jedna i mieszka w Lublinie.
A te wszystkie refleksy, szmery, kamyki płynące po niebie, pradawne stworzenia zagrzebujące się na tysiące lat w mule, smutni mizantropi modlący się w jednoosobowych skalnych klasztorach... tego nie ma. Żadnej mistyki, rozszczepiania się, multipostaciowości.
Nikt nie pali stosów odurzajacych ziół, by nawiązać kontakt z istotami zamieszkującymi chmury. Jest jałowa pustynia, szarozielone bagno i dym.
Góra zardzewiałych beczek na grobach Atlantów. Przestali robić książki z masy kwiatowej. Udawaj, że w to wierzysz.
Znajdź Andżelikę, kryptocytat z zapomnianej piosenki, niedokończoną budowę centrum handlowego, w którym zagnieździło się paru bezdomnych bardów.
Podrzyj zdjęcia. Każdy okruszek jest pąkiem innej jabłoni, kłakiem innej cukrowej chmury.
Martwota, bracie, jest tylko wierzchnią warstwą, płaszczem przeżartym przez setki pokoleń moli.Może kiedyś była komuś potrzebna, nie wiem.
Teraz nieudolnie udaje samą siebie, dawny kształt. Warstwy są sacrum, w zasadzie do warstw, do świętej idei zmian należy się modlić.
Ale nie wiem, w jakim języku. Każdy jest skarlały, za ciasny.
Odkryj trzecią, głębszą formę Elwiry- blade, statyczne odbitki drzemiące w zapomnianych komodach.
Nieruchome myśli o jej siostrze, która jest tak mała, że nie wyrosła jej jeszcze błona dziewicza.
Tusz się kończy, domek- bliźniak jest wydrukowany tylko w połowie.
Czwartej warstwie Elwiry ucięło obie nogi. Jej rodzina nie istnieje.
Piąta i szósta warstwa to tylko ledwie widoczne twarze. Grymasy przerażenia. Dalej jest wyłącznie arktyczna biel.
.Wychodzę do roboty. Szarówka. Zapchlony autobus, parch klekoczący dwukonnym dizlem. Osowiali ludzie z wykresami na czołach.
Dewota: trzydzieści sześć modlitw tygodniowo. Ilość spowiedzi- 3.5 na każdy kilogram masy ciała.
Gwałciciel- pedofil: wyraźnie widzimy, iż zaledwie jeden procent jego ofiar stanowią dzieci powyżej dziesiątego roku życia.
Są i ogłoszenia na mordach ,,Lodówkę sprzedam", ,,Z połykiem sto pięćdziesiąt", ,,Polonez Atu Plus, nie bity, 1.000 zł"
Nędzny dzień. Nie taki jak ten, gdy przypadkowo spotkałem Vincentię Wiśniewską, morderczynię córeczki.
Oczywiście nie oryginalną, ta odsiaduje dożywocie. Imitakl podszyty był Elwirą.
Poznaję cię! Pomimo peruki i tego śmiesznego pieprzyka a'la Marilyn Monroe.Te same skośnawe oczy, ta sama urocza buzia.
Margo, żona tego ofermy Bartka, bohaterka afery, którą żył cały kraj.
Przeklęta dzieciobójczyni ściemniająca, że to był wypadek.
Cuchnące autobusisko przeobraża się w karetę. Cwał, opony gubią pozłacane podkowy. Drewniane pudło chwieje się na wybojach.
Pędzimy po kocich łbach, roztrzaskanych główkach małej Madzi, po kryształowych oczkach ryb.
W każdej sekundzie siedem odbitek ciałka znika pod gruzami.
Minie stulecie, nim nasza mała tajemnica rozmarznie się, krew odtaje.
Perwersyjna, przerysowana Vincentia podchodzi do mnie.
Kalka, cień okrutnego czynu. W zakrwawionych dłoniach zielona kulka.
-Otwórz usta- mówi słodkim, cholernie namiętnym głosem.
Wamp, wampirzyca, femme nocurnale. Jej nie można odmówić.
Połykam obrzydliwą substancję, literacki narkotyk. Dostaję zastrzyk myśli, liter, zdań, opowieści.
Elwira- Wiśniewska uwielbia opowiadać dewiacyjne, obsceniczne historyjki.
Jak na przykład ta o Kubie Wojewódzkim, którego jeden z partnerów zaraża wirusem HIV.
Gdy mija pierwszy szok i rozżalenie postanawia zemścić się na rodzaju ludzkim, ściślej: na jego pedalskim podgatunku.
Łajdaczy się z kim popadnie, zahifia niczego nieświadome cioty.
Pewnego dnia na korytarzu TVN Luxury dopada Staszka Sojkiewicza, swego dawnego kumpla; tłustą, dwulicową kanalię.
Bez słowa daje mu w pysk. Kolos pada na płytki z pancerzy lamoryjówek.
Kuba zdziera z niego spodnie i wpycha się do środka. Cały.
Zapada się w atolach smalcu, wyspach podgardla, archipelagach boczku.
Płynie w ustroju tłuściocha niczym w gęstym kisielu. Serce z łoju, erytrocyty ze słoniny.
Wreszcie, zainfekowawszy każdą komórkę- owija wokół szyi jelito cienkie i wiesza się.
Staszek wstaje z jękiem. Przez parę kolejnych dni próbuje wydostać z tyłka zwłoki celebryty.
Grzebie, grzebie kijem od szczotki i nic. Nie może wydalać, pojawiają się wymioty kałowe.
Paru proktologów go wyśmiewa. Nikt nie wierzy. Trup zaczyna się rozkładać i koleś okrutnie cuchnie. Człowiek- padlina.
Po jakimś czasie dostaje AIDS. Wyrastają mu mięsaki Kaposiego, a w nich kości całkiem już zgniłego showmana.
W ustach piszczele, na brodzie czaszka.Okulary Kuby dryfują w krwioobiegu. Wraz z żuchwą przebijają serce ,,nosiciela".
Staszek pada martwy.
Takimi właśnie opowiadankami poczęstowała mnie Vincentiolwira Wiśniewska.
Zielony cukierek był pełen obrazków szaleństwa, psychopatycznych wizji.
Pomimo to uwielbiam ją, kochaną, nienasyconą odbitkę. Jest prawie tak samo urocza, jak Elvireen Wuornos. Modliszka.
Tamta dopiero potrafiła... W stopach miała gruczoły zapachowe. Wabiła facetów silnymi feromonami.
Zlizywali jej woń, zbierali się pod drzwiami naszego domu. Mógł wejść tylko jeden dziennie.
Półoszalałe z podniecenia i chuci samce biły się na śmierć i życie.
W ruch szły noże, maczety, można stracić nos, rękę, byleby zapłodnić królową. Okaleczony, ale z tarczą.
Po seksie każdemu odgryzała głowę. Załatwiła dziesięć moich całkiem udanych kopii. Oryginału na szczęście nie mogła ruszyć.
Odbitka zanika po śmierci twórcy. A ona, chodzący hedonizm, nie mogłaby dokonać ojcobójstwa.
Wysiadam z rzęcha.
Zakłady Poliuretanonukleotydowe im. Tadeusza Dadźbora- Rympały. Zardzewiałe litery nad zardzewiałą bramą.
A za nią trzy więzienia, ponure molochy zmieniające ludzi w krety. Dzień jest tu herezją, tematem tabu. Istnieje, albo nie.
Stul pysk, nie pytaj o nic. Światło słoneczne jest na wymarciu, to zagrożona wyginięciem panda wielka.
Im mniej będzie się o niej truć, tym później się to stanie.
Przed wejścim na teren obiektu opróżnij usta z niepotrzebnych promieni, załóż ciemne okulkary.
Nieprzejście pracownika przez komorę dezynfekcyjną i jednoczesne niepoddanie się uczernianiu, przebywanie na terenie zakładu w stanie upojenia świetlnego skutkuje zwolnieniem dyscyplinarnym w trybie natychmiastowym oraz powiadomieniem o organów ścigania o zaistniałym zdarzeniu.
Wlokę się w tłumie podobnych do mnie, skacowanych nieudaczników.
Nie znam nazwiska żadnego z nich, choć pracujemy tu od niepamiętnych czasów.
Nieogoleni ślepcy w znoszonych, często połatanych ubraniach.
Pewnie ich domy też noszą ślady libacji. Okaleczone ściany, zbliznowaciałe, nigdy niemyte szyby, rany na blatach stołów.
Kolekcje butelek, trofea dumnie kurzące się na staryznych meblościankach, złamania, wyszczerbienia wytrwale naprawiane super glue to nasze pamiątki z wycieczek do kraju otępienia.
Alzheimer Tour, miejsca w siedemdziesiątej klasie, oczywiście wszystkie dla palących.
Domyślam się, że każdy z nas tak samo marzy o odebraniu sobie życia, przerwaniu gry, w której jesteśmy cholernie słabi.
Jednak mamy różne powody by tego nie robić: pokraczne rodziny, atrapy zainteresowań.
Zbieramy znaczki, stare monety, dymamy swoje grube żony, niańczymy dzieci.
Większość jednak pozostaje tu wyłacznie ze strachu przed konsekwencjami nieudanej próby samobójczej.
Zdychasz w szpitalu z przerwanym rdzeniem kręgowym. Jesteś gnijącym warzywem. Nikt nie chce cię odłączyć. Nikt nie chce dobić.
Odkażają nas z dnia. Piękni, czarni schchodzimy po omacku do głębokiej studni. To induzjaperiadotium.
Siedemdziesiąt maszyn antronerwalnych cicho mruczy. Czekały na nas, wierne, żelazne kocury.
Otchłań poszatkowana iskierkami, kojący mrok i żarzące się gwiazdki diod.
Siadamy za sterami. Przewody dertrmonukleotydialne z igłami. Lekkie ukłucie i każdy z nas jest złączony z maszyną.
Przez całe dnie żmudnie, wytężając wzrok wybieramy herdewin z łyłów.
Ostrożnie, by nie połamaś kampluściów, tych małych wypustek.
Po dziesięciu godzinach roboty odłączamy się od systemu, od zakładu, na powrót stajemy ludźmi.
Wracamy do parszywych mieszkań w parszywych dzielnicach.
Po drodze robimy zakupy w hipermarkecie. Najczęściej: pasztetowa, najtańsza wódka, chleb z przeceny.
I tak mijają nam życia- garby, życia- worki z błotem.
Nie chodzimy na wybory, nie czytamy książek. Z religii istnieje tylko sedewakantyzm satanistyczny.
Głowy wypełnia nam styropian, piach, kartoniki po winiaku, miłość przeistacza się w znudzenie.
Kac zanika, wypełza z gardła.
Nudna, monotonna robota. Myślami przywołuję Vincentię. Jest, jest tu ze mną.
Imitakl z twarzy podobny do Liv Tyler. Troszeczkę. Długie, mięciutkie, puszyste włosy.
Przytul mnie, dotknij pancerza. Nie mogę się ruszyć. Android, mięso wrośnięte w stalową ścianę, poemat przekreślony twardą stalówką.
-Musisz przestać pić, Florciu- łagodnie mówi imitakl morderczyni.
-Jasne. Możesz sobie wyobrazić mnie trzeźwego? Florian de Nath- abstynent?
Niemożliwe. Kieliszki, butelki, wżarły się pod skórę, tak jak te przewody. To nie tyle nałóg, co.. symbioza.
Alkohol pragnie być wypity. Pomagam mu w tym, w zamian otrzymuję koślawe wizje, spisuję je. Delirium jest pękającą pisanką, spod wielokolorowej skorupki wygrzebuję cuchnącą, lepką zawartość. Karmię się nią.
-Ostatnio coraz częściej masz delirki. Skończ z tym. Błoto zalewa ci mózg.
-Przenigdy. To są zajebiste majaki, horrory na jawie.
Kiedyś, jak zwykle nie było cię w domu. Wypiłem mało, zaledwie półtoralitrową butelkę sangrii. Zdrzemnąłem się i po przebudzeniu myślałem, że jestem w wielkim, niedokończonym bloku. Puste, nieotynkowane więzienie.
Potykałem się o pozostawione przez robotników narzędzia, worki ze skamieniałym cementem.
Kładłem się na podłodze w nadziei, że przeczekam noc, a rano znajdę wyjście.
Nie mogłem zasnąć. Dopełzłem do okna, waliłem pięściami w szybę. W końcu natrafiłem na klamkę.
Otworzyłem. Zimna czerń świerków, ściana lasu. Odpychające, nieludzkie miejsce.
Zacząłem krzyczeć ,,Ludzieeee, ratuuujcieeee" w nadziei, że ktokolwiek mnie usłyszy i wyprowadzi z tego okropnego miejsca. Ani żywej duszy.
Ocknąłem się w kompletnie zdemolowanej kuchni. Poprzewracane szafki, krzesła, zerwana firanka.
Kałuża rozlanego oleju, wielki kleks z mąki i cukru. Rozbite szklanki.
Na drugi dzień sąsiedzi pytają, co się działo. Udaję, że nie wiem, o co chodzi.
Albo ostatnio: leniwy, senny piątek. Słuchałem Gintrowskiego popijając wódeczkę. Około północy poszedłem spać.
Nagle jedną z grzczniejszych odbitek Elwiry zbudził potworny wrzask.
Siedziałem na parapecie. Zerwałem roletę, chciałem uciekać oknem.
,,Jest ich dwóch, łapią ludzi, drapią, zdzierają pazurami skórę! Chowajmy się"- wrzeszczałem autentycznie przerażony.
Stan lękowy. Biała gorączka. Kochana kopia zaczęła mnie uspokajać. Jakoś doszedłem do siebie, odzyskałem świadomość.
-I to ma być fajne? Co z tobą do cholery?- Nosferatka odsuwa się wyraźnie zła.
Wygaszam ją. Niech spieprza, rozwiewa się. To moje życie, moje pieniądze i mam prawo robić co zechcę nie słuchając umoralniających gadek.
Według niej co? Mam zostać ascetą, nie jeść mięsa, nie pić, nie palić, chodzić spać zaraz po dobranocce?
Dzwonek obwieszcza koniec pracy. Wstaję, przeciągam się. Wreszcie.
Za bramą Elvireen Wuornos. Ruda, wyuzdana suczka.
Podchodzi z zawadiackim (kto jeszcze dziś używa tego słowa?) uśmieszkiem, prawie wpycha mi do ust zieloną kulkę.
-Zrób amciu. Smaczniusie.
-Daj mi spokój, cały dzień nic nie jadłem, jestem zmęczony. Mam odpłynąć tu, na ulicy?
Wypluwam kulkę. Agatheen daje mi siarczysty policzek, jej długie paznokcie rozorują skórę.
-Nigdy więcej tak nie rób- cedzi przez zęby wściekła jak diabli.
Podnosi porcję nienazwanego narkotyku.
Cholera, nie jestem asertywny. Chyba nigdy nie byłem, panienki od zawsze mogą robić ze mną, co chcą.
Żyję w jakimś durnym przeświadczeniu, że wiernopoddańcza miłość, skrajna uległość jest czymś, czego oczekują.
Daję się ugniatać w ich dłoniach. Florplastuś.
Połykam kulkę, popijam własną śliną.Dziwna substancja przenosi mnie do wnętrza para- samochodu.
Otwieram oczy. Prowadzę Morgana Threewheelera, takie żabopodobne cuś z silnikiem na wierzchu.
Perwersyjna wersja Elwiry siedzi mi na kolanach. Wtula się, obejmuje.
Droga wiedzie przez niekończący się las. Opary mgły, refleksy światła między gałęziami, pomiędzy liśćmi.
Parowanie, skraplanie, trzykołowy gwóżdź w wilgotnym sercu.
Mijamy porośnięte bluszczem i dzikim winem, opuszczone kamienice, miasta wchłonięte przez naturę.
Pękają szklane elewacje biurowców, ptaki robią gniazda w rozbitych reflektorach wraków bugatti i koenigseggów.
Półzrujnowane szpitale, w których żyją zdziczałe koty, psy i niedźwiedzie cyrkowe.
Wygasłe wulkany na dachach szkół, rdzewiejące karuzele niewesołych miasteczek.
-W tej wizji wielki mór zabił wszystkich ludzi- krzyczy mi do ucha imitakl.
-Zostaliśmy tylko my, złudzenia..
-Gdzie jedzie...-próbuję nieśmiało zapytać.
-Po prezent dla ciebie. Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Tu skręć w lewo.
Późnym wieczorem (że też w majakach istnieją pory dnia) docieramy do jakiejś zbutwiałej, krytej słomą chałupiny.
W oknach światło. Głosy. Muzyka.
-Zaczekaj tu- mówi Elvireen.
-Co to za impreza? Wesele?
- Imitakle ciebie i twojej dziewczyny zjechały na orgietkę. Będzie tego z sześćdziesiąt par.
Ledwo się mieścimy w tej ruderze. Będziemy odtwarzać populację, na nowo zaludniać ziemię.
Krótko mówiąc: pieprzyć się do upadłego. Wolna miłość, każdy z każdym.
Libertynizm, Salo, Sodoma i Gomora. Odegramy sceny z wszystkich pornosów świata.
-Wchodzę w to!- odpowiadam gramoląc się z samochodu.
-A taki chu. Nie dla psa.
-Jak ty się odnosisz do stwó...-chcę krzyknąć ze wzburzeniem, ale morderczyni znika w głębi podwórza.
Po dłuższej chwili wraca z na oko dwudziestopięciolitrowym balonem wina pod pachą.
-Chlej, Florciu, na zdrowie.
Odkorkowuje, podaje szklankę.
-Cholera, to jest świetne. Wiśniowe! Dzięki. Ale nie wypiję całego przed powrotem... A przecież z wizji nie da się niczego zabrać.
-Zapominasz, z kim rozmawiasz. Z najlepszą odbitką, która może więcej, niż te tam, blade, na które pożałowałeś tuszu.
I... to nie jest z wiśni. Jest z .. nas, że się tak wyrażę.
Krew ze spirytusem. Wszystkie się dołożyłyśmy, byś miał co pić.
I zaczyna się śmiać. Rechocze jak szalona. Podbiegam, chcę dać jej w pysk. Wtedy wszystko znika.
Jest noc, stoję pod zardzewiałą bramą. Jakiś chłystek, próbuje mi wyrwać z rąk nieszczęsny balon. Mój prezent!
Budzę się na dobre, wracają mi siły. Niespodziewanie przyciskam go do ściany bloku.
Z kieszeni wyjmuję nóż. Noszę go jeszcze od liceum, kiedy to dostałem tęgi wpierdziel w zasadzie za niewinność.
Na bramce przyzwyczaili się, że go mam i nie robią problemów podczas kontroli.
-Chcesz winka? Twoje zdrowie! No już, skurwysynu, bo zabiję!
Cherlak bierze tęgi łyk. Wypluwa krzywiąc się.
-Co to za syf? -jęczy i wyciera pryszczatą mordę.
-Pij!
Przełamuje odrazę, pije.Najwidoczniej tylko dla mnie smakuje.
-Jakiś problem, panie De Nath?- pyta zza pleców Cieciu.
Nasz zakład zatrudnia niezliczonych ochroniarzy, konserwatorów, zamiataczy i te de.
Kojarzę tylko jednego - Cieciu. Nie wiem, jak się nazywa.
Już pierwszego dnia w robocie rzuciła mi się w oczy jego niecodzienna twarz:: opadające powieki, spory nos, wręcz nochal, usta wykrzywione w nie wiem co wyrażającym, bliżej nieokreślonym grymasie.
-Wszystko w porządku, kolegę spotkałem. Chciał spróbować łyczek winka, co mi je narzeczona zrobiła. Ale paskudne, co nie?
Chyba wyleję do zlewu.
.
Połowa miesiąca, a już cała wypłata poszła się gonić. Za co żyć? Za co do diaska mam chlać? Co żreć?
We łbie rodzi mi się idiotyczna myśl: wypić tę ohydę od Elvireen. Nie jeść nic, stać się alkonautą.
Tydzień tankowania. Może wyniszczę organizm na tyle, że trafię do szpitala?
Darmowe wakacje... Przecież mnie nie zwolnią, gdzie znajdą barana skłonnego wykonywać tak monotonną czynność w ciemnościach?
Mam najgorszą robotę w mieście.
Na drugi dzień biorę zaległy urlop. Tak od ręki. Jako antronerwalik mogę, ma się te przywileje.
Staram się wyobrazić, że to na prawdę jest wino. Rozlewam je do litrowych flaszek.
Codziennie jeżdżę do Lasku Parowskiego. Biorę dwie- trzy butelczyny.
Lato, cieplutko, ptaki śpiewają, a ja leżę nawalony na ulubionej polanie i też śpiewam, a w zasadzie drę ryja.
Lepsze to, niż pić w domu.
Wracam zygzakiem. Rower mam popieprzony- dokonuje samookaleczeń, dziurawi dętki.Szprychy je szatkują wewnątrz opony.
Przealkoholizowana krew fotokopii Agaty sprawia, że staję się idiotycznie sentymentalny, kretyńsko płaczliwy.
Żałuję dętek, kleję je ze łzami w oczach. Biedne dętki!
Pewnego razu znajduję grzyba. Dorodny borowik.
Biorę go do domu., Wtedy dopiero, niczym w starych filmach animowanych, nad łepetyną zapala mi się żarówka: nie umiem gotować!
Jestem antytalentem kulinarnym.
Wyję nad losem grzyba, który z każdym dniem staje się ciemniejszy. Pełzną po nim czarne robaczki smug dyfuzyjnych.
,,Mogłem zostawić komuś, kto miałby z niego pożytek. Nie, wziąłem go ja, palant. I się zmarnuje. To przeze mnie grzyb umiera!"
Zbieram się w sobie i zjadam nadpsutego prawdziwka na surowo.
Przez następny dzień przechodzę katusze. To chyba był maślak szatański.
Nalewam sobie więcej wiśniowej krwi. Przechodzi jak ręką odjął.
Po paru ładnych dniach picia odkrywam mroczną stronę niezwykłego trunku.
Zasłona spada i widzę jego prawdziwą postać. Destrukcja.
Zaczynają mnie dręczyć niedające się ukoić, natrętne myśli samobójcze.
Bez powodu. Wszystko jest śmiercią, pistoletem ukradzionym dziadkowi z Wermachtu. Palec na cyngiel, Flor!
Szaleństwo lęgnie się w kątach, ciemnych piwnicach kruszących się zamków, to parszywy kwiat z herdewinu i juchy.
Wdychasz jego odurzającą woń, twoja skóra pokrywa się łuską. Pełzniesz z sykiem po metalowej korze jabłoni. Rozdwojonym jęzorem strącasz papierówkę. Twoja dziewczyna podnosi ją z trawy. Odchodzi z Raju.
Małe królestwo zamiecione pod dywan. Co ci zostało, Florku? Niebyt, diamentowa pokusa, chęć wyrwania się.
Biorę majcher. Taki rzeźnicki, dobry do podrzynania gardeł, szlachtowania. Nie, nie mam tyle samozaparcia, by podciąć żyły.
Gdybym tylko miał broń... Prawdziwą... Zacobainowałbym się.
Cholera, nie mam też piekarnika gazowego, by plathnąć.
Tabletki, by się uwojaczkować? Rutinoscorbinem się nie otruję...
Sznur, jak... nieważne. Idę do opustoszałego garażu. W dawnych, normalnych czasach stał w nim passat...
Chwiejne, kulawe krzesło. Dygoczące serce. Ciało studenta suicydologii podrzucone w nocy pod drzwiami burdelu. Nie bać się. Śmiało!
-Co robisz, durniu? Wieszasz się? Chcesz nas wszystkich zabić?
Elvircentia Wiśniewska.
-Złaź, mam tu coś fajnego. Zielony sześcianik. Kulki są już niemodne.
Jestem diabelnie nieasertywny. Zdejmuję pętlę z szyi. Zażywam narkotyk.
-Nic się nie dzieje...
-Stanie, stanie, Florciu. Jak mnie wyruchasz. Ale tak porządnie. Tu i teraz.
Zsuwa spodnie, bierze moją rękę i wpycha sobie w majtki.
-Zobacz, jaka wilgotna.
Wyszarpuję łapę. Tysiąc główek półrocznej Madzi pęka od uderzenia o próg. Wysypują się paczki po fajkach, puste butelki, zużyte prezerwatywy. Kopie Margot znoszą zwłoki na wielki stos. Dym zasnuwa ulice.
Jutro tysiąc sędziów ogłosi wyrok. Od lat niezmienny: dożywocie bez prawa przedterminowego zwolnienia.
Tępi strażnicy gwałcący odbitki Waśniewskiej, pot wsiąkający w podłogi ciasnych, zapchlonych cel.
Ból rozpełza się po ciele. Dziwny pasożyt, nowotwór. Ciemne drzewo rozkwitające w tkankach, zapuszczające korzenie w mózgu.
Krzyki, męskie głosy w oddali. Za granicą, za horyzontem.
Jestem w induzjaperiadotium. Igły pod skórą. Musiałem długo spać. Nie wiem, ile czasu maszyna pompowała we mnie herdewin.
Z rąk zrobiła się czarnosina, glutowata breja. Przerażeni robotnicy wynoszą mnie na powierzchnię.
-Cud, jeśli przeżyje.
Odpływam. Zamarznięty ocean na jakiejś małej planecie na obrzeżach kosmosu.
Skażony plac zabaw w sercu wyludnionego miasta.
Ruiny bliżej nieokreślonego budynku. Przerzucam cegły.
Jest! Skostniałe, zimne ciałko dziewczynki. Wkładam sześcianik w otwarte usta.
Gdzieś, kiedyś, w sielankowej wizji jeden z imitakli Elwiry urodzi zdrową, śliczną córeczkę.