7 czerwca 2017
Herostratyda (6, ost.)
X. Płaczące bagno
- Mackiewicz rozbił to swoje dziwne jeździdło – może słyszałeś – Patrycja, druga osoba, która miała szczęście, ba- dostąpiła zaszczytu bycia zaproszoną do samotni Marcina, pociąga z butelki. Krzywi się, nie znosi alkoholu.
Ale ,,arcymuzyk” twierdzi, z uporem maniaka, że koniecznie trzeba przepłukać, zwilżyć, ochronić gardło.
Więc sączy, z nieukrywaną odrazą.
- Pstrokaciznę? I dobrze, może kupi sobie wreszcie coś nieobciachowego, a i Szwaby przestaną z czasem dzwonić… Ten to się miał. Pieriepały jak z filmu Barei.
- No. Skasował w drobny mak. Cud, ze nic mu się nie stało.
- Gdzie tak załatwił?
- A, w… zapomniałam. Jakiś dureń wymusił pierwszeństwo. Volkswagen okazał się bity i prawie się rozpadł. Mówię ci – w driebiezgi, nie było co zbierać, laweciarze to zmiatali oba samochody na szufelki.
- Ściągają sam szajs, podzwonne, he, he. Ilu już Polaków zginęło przez klepane szroty...
- A wiesz- mają rozbierać resztki chałupy po Wiśniewskiej.
- Jakiej…? A – tej szajbusce od gołębi?
- No. Mazuruk kupił, całe siedlisko. Znaczy – pogorzelisko. Niedługo pewnie wykarczuje krzaczory, wywiezie plastik. I zaorze, będzie pole.
- Za ile?
- Podobno tanio, facetka za wszelką cenę chciała się pozbyć – i wspomnień i stopionego gluta.
- Jej sprawa. Sfiksowana była. Znaczy – jest. A to o mnie chodzą ploty, ze jestem jakiś nie teges.
- Wy, artyści tak macie. Autopromocja w niektórych przypadkach, najczęściej – odklejenie się od realu.
- Tak – autopromocja – gościa, co nie wychodzi z domu od lat. Dobre sobie. Po prostu wolę nagrywać. A co – lepiej siedzieć z tamtymi – pod sklepem?
Jeszcze mi życie miłe. Masz je jedno i musisz pilnować, by nie przepieprzyć na głupoty. A taki jeden z drugim chlor- co tworzy, maluje, pisze? Są bezproduktywni, trutnie. Zmyślania historyjek, pseuowspomnień o tym, z kim to się nie piło i kogo ni dymało nie wliczysz do sztuki, co? No właśnie. Twoje znamię jest bardziej kreatywne niż oni, bo przeistacza się w nowe, coraz wymyślniejsze, dziwaczne formy.
Można je sfotografować, albo przenieść wzory na papier, płótno, tynk.
I masz abstrakcyjne freski, bezprzedmiotowe, wyrażające wszystko i nic. I jesteś chodzącą Kaplicą Sykstyńską upstrzoną bohomazami przez raka, pełzającą czerń, Jacksona Pollocka z piekła rodem. A, zapomniałem zapytać – boli cię to?
- Nie. Ale czuję, jak się przemieszcza, oddycha, wręcz próbuje się skontaktować, bełkocze coś w nieznanej mowie keloidów, szepcze na i pod skórą. Ta świadomość, że noszę go, istotę obcą, żyjącą jakby wspak, wstecz, po przekątnej, jest obleśna. Coś dostało nagle nóg, macek, pląsawicy, pełzawki i przelewa się, buzuje, odwala pogo na ciele. Czym jestem? Tragarzem, nosicielką, dźwigaczką kogoś, kto może ma szczątkową, albo utajoną, głęboką inteligencję, bo jestem pewna że ma świadomość. Wsiadło na gapę, wcześnie, lata temu i jedzie na mnie.To jakby z montypythonowskich animacji Terry’ego Gilliama – kierowca zatrzymuje się i zaczyna jeść samochód, operator koparki po fajrancie bierze sztućce i ją pożera. Niby kulturalnie, ą, ę, z serwetką pod brodą, ale jednak jak cham, łapczywie.
- Zaraz coś poradzimy. – Marcin wstaje i chwiejnym krokiem podchodzi do fajerek. Otwiera drzwiczki.
- Co robisz?
- Cicho. Resekcja poprzez ewakuację.
- Co? Jaśniej.
- Zobaczysz. Pasożyt zaraz będzie spieprzał, gdzie raki zimują.
- Chodźmy już na strych, znaczy – do studia. Jesteś pijany, a mieliśmy nagrywać, - Siedź, musi się nagrzać.
- Jeśli myślisz, że cokolwiek wytniesz…
- Nie. Przypalę. Kawałek struny gitarowej. Ostry jak cho…a. Patrz – aż do białości. Przysmażymy ch..ca.
- Jezu, Marcin, ty mówisz… Aua! – wrzasnęła dziewczyna.
- Przebiłeś mi, kuźwa, bluzkę. Nową, debilu! Przepaliłeś!
Trzymając się za plecy, Patrycja wpadła do łazienki. Zmoczyła pod kranem ręcznik i próbowała okładać przebitego ,,ptasznika”.
Z pękniętej narośli, po chwili, zaczęły się wylewać beżowe strugi. Ale nie ropy. Ludzików. Dobrze słyszeliście – z guza tryskały kaskady parocentymetrowych człowieczków.
Istota – matka, przylga, przebita rozpalonym ostrzem, zaczęła wyrzucać z siebie tysiące, miliony dzieci.
Nie były to larwy, imago, postaci niedojrzałe, które dopiero miały się przepoczwarzyć w dorosłe osobniki, lecz krasnoludkowie w mocno średnim już wieku.
Przerażona Patrycja widząc, co się dzieje, najpierw w szoku, próbowała zatamować owe żywe wodospady, potem zmieniła się w jeden wielki krzyk, spazmatyczny, pełen lęku i obrzydzenia, przepełniony zgrozą jęk.
Wrzeszczała aż do zdarcia gardła. I potem, do utraty głosu.
Marcin, sprawca zamieszania, domorosły lekarz i muzyk w jednym, momentalnie przetrzeźwiał.
Najpierw wyrzucił z siebie potok nienadających się do powtórzenia słów, potem zaś, widząc, ze z każdą chwilą liczba stworzonek się zwiększa, ławice, tłumy sięgają już do kostek, że falujący, burawy prąd nie lżeje, a nasila się, że obojgu - ,,znachorowi” i jego pacjentce – ofierze grozi niechybna śmierć przez utonięcie, odruchowo zaczął uciekać.
Oprzytomniawszy nieco wrócił po Patrycję.
Tymczasem calineczkowie zaczęli się powielać przez podział, jak bakterie. Z jednego tyciusieńkiego chłoporobotnika o smutnej mordce zaraz robiło się kilkunastu. Potem – setki.
W rączynkach wydrelichowanych stworzeń, za sprawą czarów wyrastały malusieńkie pustaczki, kielnie, cegły, wiaderka z zaprawą.
Szemrząc instynktownie głuchą, znaną wszystkim pieśń bez słów, ludziki, nie przestając się replikować, przystąpiły do wielkiej (nawet jak na skalę pełnowymiarowego homo sapiensa!) budowy.
Ludziomrówki wznosiły przed i za sobą ściany nośne i działowe, wylewały fundamenty.
Inne zakładały sztuczne instalacje elektryczne, używając do tego celu naprędce wyrwanych źdźbeł trawy, słomek, suchych gałęzi.
Powstawały zadaszonka z chrustu i igliwia, szyby z cukru, gliniane podłogi.
Nie minęło kilka chwil, a zaraza opanowała wieś.
Maleńcy murarze, ciągle się mnożąc, pokryli drogi, podwórza, pola i lasy siecią splątanych ze sobą budyneczków.
Oniemiali mieszkańcy początkowo próbowali deptać intruzów, jednak widząc, że to nie przelewki, że nadciągnęło żyjące tsunami stachanowców i walczy o wykonanie Planu Pięciominutowego, wzięli nogi za pas.
- Powódź, ratunku! – darto się jak stare kalesony wyskakując przez okna, biegnąc po olbrzymim, wieloosobowym organizmie, potykając się o lilipucią architekturę.
Nieszczęśni staruszkowie przewracali się i w ciągu paru minut ginęli zabudowani na śmierć. Bezczelnie stawiano na nich domki, krępowano ręce i lano cement do gardeł i nozdrzy.
Parę osób straciło życie będąc przygniecionymi stosem żelbetowych pustaków,
Nie większych od klocków lego.
Kto nie zrejterował na czas – dusił się w chacie obmurowanej na zewnątrz i od środka niezliczonymi świątyńkami, urzędusiami, ginął w labiryncie korytarzyków, które nagle oplatały go, krępując najmniejszy nawet ruch.
Mniej niż dwie trzecie wioskowych ocalało z hekatomby.
W przeciągu ośmiu, góra dziewięciu godzin przodownicy pracy zatynkowali każdy skrawek miejscowości leżącej między Nic Górnym, a Brakowicami.
Obsesyjni konstruktorzy pięli się w górę, stawiając budyneczki na dachach spichrzów, domów i stodół, potem – z braku miejsca – na dachach dachów.
Nie oszczędzono nawet poczciwych sławojek, utonęły wraz z zawartością w morzu cementowych uliczek, tycich kamienic.
W skomplikowaną sieć miasta/ gniazda/ kopca wplecione zostały przydrożne krzyże, kapliczki, płoty, pryzmy obornika, obudowano każdą maszynę rolniczą – od pamiętających lata pięćdziesiąte kopaczek konnych, po fergusony i zetory.
Osobliwa budowla górowała nad ca ka gminą, liczący kwadrylion pięterek moloch był widoczny, podobnie jak licheńska bazylika, w promieniu wielu kilometrów.
Tymczasem Patrycja skończyła robić za żyworodną fontannę, kaskady ludzików przestały tryskać z jej czarnej rany.
Biegła wraz z Marcinem, przez las.
Nie minął moment, jak dołączyli do nich inni uciekinierzy przed żywiołem: Kamilka, Tadek Juchimiuk – brat ,,kundla”, Agnieszka N., z domu Kurylukówna, siostra nastoletnich podpalaczy i dwie stare baby, ale te, nie wytrzymawszy tempa sprintu, dość szybko potknęły się o własne nogi, zaplątały w spódnice i zginęły w fundamentach kolejnych pałacusiów i wieżowczyków.
Gdy tylko nasi bohaterowie zorientowali się, że są zbyt daleko, by dosięgła ich muratorska powódź, gdy zrozumieli, że są w samym sercu Puszczy Bez wyjścia, zaczęli kląć.
Bo co innego pozostało? Nikt od czasów Piastów nie wyszedł żywy zbłądziwszy w megalesie. Od Mieszka Pierwszego po obecnego prezydenta, przez okres zaborów – ród człowieczy nie zdołał sobie poradzić z groźnym i nieprzeniknionym borem, okiełznać go, ucywilizować.
Formalnie ów teren był interiorem, enklawą dzikich zwierząt i jeszcze dzikszych drzew, nie należał do Rzeczpospolitej Polskiej.
Ani do nikogo, żył własnym, mrocznym życiem.
Co tam się lęgło – strzygi, wilkołaki, demony? Mnie nie pytajcie. Nawet (do dziś!) Wikipedia milczy na ten temat.
Terra Incognita na Ścianie Wschodniej, dżungla w środku Europy.
- Kuuuurrrr….- jęknęła mała Kamilka.
- Już po nas… Nie mogłeś biec na zachód? Owczym, kuźwa, pędem, na zasadzie mimikry upodobniłam się do ciebie i pobiegłam w tym samym kierunku.
Że niby starszy – to mądrzejszy. I ch…, wywiodłeś nas na manowce, pewną śmierć.
- To przez nią. Jonaszka. Potwór w skórze ludzkiej. E.T., albo Obcy.
- No – bydlę. Czarownica! – Agnieszka szarpnęła Patrycję za porwaną bluzkę.
- Stąd wyszły. Królowa roju. Wydaliła miot!
- Dajcie spokój.
- Zatruje nas, albo zagryzie. Mówię wam – to nie człowiek.
- Gadaj, za jakiej jesteś planety?
- Masz dzie kołka? Utłuczem gadzinę!
- Słuchaj! Idzie ktoś. Człowie…
- To zadupie zadup. Pewnie wilk, albo ryś.
- Tak – na dwóch nogach.
- Pozżeramy się tu nawzajem, jak rozbitkowie z pewnego samolotu. Może słyszeliście? W tysiąc dziewięćset…
- Ci z betonowca, niektórzy znaczy się, podobno dopłynęli do najbliższej wysepki. I zanim ich znaleziono – z głodu – bo to kamienista, mała wyspa, ni roślinności, ani nic, to zjedli podobno czterech. Szkoda gości, choć Niemcy.
- Bzdury. Dzieś to wyczytał? Pewnie w Skandalach.
- Ta nowa z Teleexpressu mówiła.
- Najpierw zabijem wieedźmę.
- Nie bądź durny – pewnie ma zatrute mięso, sam jad.
- Wygląda na zdrową, pomimo narośli.
- Trzymaj, ją skręcę kark.
- Dob…
Juchimiuk nie dokończył. Padł powalony ciosem. Prawy sierpowy, prosto w czerwony pysk.
Marcin, trzęsąc się z oburzenia, zaczął okładać pięściami kanibala in spe.
- Zabiję, bydlaku.
- Jak w filmie, niskobudżetowej komedii o ocaleńcach. Przygodowy gniot, z którego nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać – powiedziała postać z mroku. Ktoś, bez wątpienia człowiek, stał w cieniu sekwoi.
Brodacz o tubalnym głosie, pomarszczony niczym suszone jabłko, ale nie stulatek. Dobry, a może całkiem zły duch lasu, przerażające widmo. Wiktor.
- Jezu – ty, ty… -k wystękał Tadek wstając z ziemi. Był najstarszy wiekiem z całego towarzystwa i jako jedyny pamiętał upiora, gdy ten był żywy.
- Co się boicie, durnie? Tędy, o – jest ścieżka. Obejdziecie największą gęstwinę, dzicz dziczy. Idźcie, a zrobicie pętlę i wyjdziecie pod samą wieś.
- Nie ma już żadnej wsi. Wdarło się miasto, zurbanizowało, po niewoli, po trupach. Teraz tam wyrosło nie wiadomo co, jakieś Metropolis z Koziej Wólki, chaotyczna, mała zabudowa. Sam czort nie rozbieriot, gdzie co było. Obejrzałem się, biegnąc, jak żona Lota. I mówię ci – to gorsze, niż deszcz siarki i ognia.
- Ciągle się mnożą, termity… A ja nie chciałam… - Patrycji zebrało się na płacz.
- Wiem, mała. Tak miało być. Nie bierzcie tego do siebie, choć wieś była siedliskiem wszystkiego, co żałosne i groźne zarazem, oazą kołtunerii, ksenofobii – to nie jej wina.
Błyskotka po prostu taka jest – lubi mieszać.
Teraz spadłą tutaj i kręci. Nie zostaliście ukarani, dajmy spokój przesądom i moralizatorstwu rodem z Biblii, albo baśni braci Grimm. Życie tak nie działa, ono jest na inny rodzaj paliwa. Właściwie – na alkohol zmieszany z kwasem solnym. To napędza wielki silnik. Czasem błyśnie, pęknie obudowa, przedrze się kurtyna i widzowie zobaczą, że scena jest pusta, tego wieczoru nie odbędzie się żaden spektakl. Dżumsko wydusiło aktorów i grają teraz monodramy w szufladach lodówek, zabawiają innych klientów kostnicy. Wiecie – nawet lubię tę czarną, niekiedy błyszczącą jak kalejdoskop zrobiony z butelek, energię. Żyję i nie żyję dzięki niej. Mogę mówić powoli i patetycznie, tonem podniosłym i uroczystym, jakbym przemawiał na pogrzebie wszystkich głupców i polityków, jakich ziemia nosiła, nad zbiorowym grobem poborców podatkowych i archimandrytów. Nie ma mnie, więc dozwolone jest mi być bogiem. A widział kto boga, który nie klnie? Jesteście ch..ce, ale nie poniesiecie za to odpowiedzialności. Nie mam uprawnień w tym zakresie. Wieś się dusi, nagle przepoczwarzona w wielkie, przeludnione miasto, umiera. Stawiają domy jeden na drugim, j… krasnale. Wreszcie – sami na sobie. W oczach mają cegiełki, poziomnice zamiast serc.
Duszno, za duszno tam. Cement zaczyna się kruszyć z tej spiekoty. Ale trzeba iskry. Dotknięcia. Leć, Marcin – wystarczy trącić małym palcem którąkolwiek ze ścian, a wszystko imploduje, wessie się do środka, Z całej materii, domów oplecionych innymi, ławic ludzi zostanie jedynie błyszczące ziarenko piasku. Podnieś je i połknij, a zobaczysz, co będzie. To niespodzianka.
- Dla… czego… ja?
- A co – leń w tyłek wlazł? No już, szybko. Ujrzysz śmierć mrowiska.
- Nie. Musze wiedzieć, co będzie potem.
- Nic. Ugór, nierodność. Bezurodzajność. Za parę lat przyjdzie jakiś, odurzony blaskiem facet i posadzi w suchej, spieczonej ziemi telewizor, albo komputer. Z niego wykiełkuje nowa cywilizacja. Ludzie będą żyć w domach zbudowanych odwrotnie, dachami do dołu. Kobiety i mężczyźni z ognia, podpalający się i gaszący nawzajem.
- A potem przyjdzie skryba i ugasi wszystkich atramentem – żartuje Agnieszka.
- Zacznie grać muzyka. Ta, której od zawsze szukałeś – jasna i czysta, dźwięki z promieni słonecznych – powiedział brodacz ignorując głupie docinki.
Akusta wahał się przez chwilę.
- Na północny zachód. Znajdziecie ziemiankę. Dużo jedzenia. Butelki. Woda pitna. Nie wiem skąd, ale to wiem. – wydukał. I zaczął się śmiać. Obłąkańczo, jak najbardziej ześwirowany pacjent domu bez klamek. Im głośniej rechotał, tym bledsi i bardziej przejrzyści stawali się pozostali ludzie. W końcu rozwiali się, na czele z widmem.
Koniec nowej wersji Dziadów, umarli wracają gdzie ich miejsce. A kto prośby nie posłucha, w imię Ojca, Syna, Sucha – niech sp...
I odchodzi Marcin. I wrasta w przestrzeń, chłodny i wilgotny las.
Nie potrzeba muzyki. Cisza. Rozmywanie się. Cisza. Jeszcze nie słychać kroków. Nie idziesz, by, w zastępstwie głównego bohatera, dotknąć ściany mrowiska, spowodować upragnioną tragedię.
Więc rośnie, parch, miasto Babel. Zaraz przesłoni niebo.
Może wtedy się ockniesz.
Idź, wywołuj duchy, ludzi z ognia. Połknij błyszczącą pastylkę, ziarnko tęczy, a zobaczysz, kto jest po drugiej stronie.
Zetrzyj z powierzchni Ziemi miasteczko pełne szmeru, mury ciężkie od potu.
- A wieczność – istnieje? – zapytaj przed wyruszeniem w drogę.
Tak. Istnieje. Pod językiem, po wewnętrznej stronie tej historii, jest wmurowana w ścianę krematorium na szczycie termitiery. Wypatruj ludzi z ognia.
Bądź przy tym poważny, tylko głupcy jak Marcin śmieją się w takiej chwili.
Nie nagrywaj swego głosu, to grozi śmiercią, bądź trwałym kalectwem. Nuć historyjki pod nosem, tak, by nie słyszał nikt postronny.
Może stanie się cud i rany, jaką masz od urodzenia, czarnego stygmatu porastającego Myśl wypłynie strumyk.
Staraj się, walcz. Najważniejsze jest, by burzyć.
Koniec.
Ps. Jeszcze tu jesteś?
Ps. 2. A gdy już spowodujesz katastrofę- idź na pobliskie bagno. Wypluń opalizujące ziarenko piasku.
Coś się z niego wykluje, to pewne.
Koniec. Znów.