25 listopada 2017
Homotecton cz. II
VI.
Był chyba osiemdziesiąty pierwszy rok. Powietrze ciężkie jak teraz. Ale od czegoś innego. Coś wisiało w chmurach, kłębiło się, niby niewidzialne węże.
My - dwa nastoletnie kajtki kompletnie nieznające słowa ,,polityka", ojciec - rokmen pełnym ryjem.
Mieszkalim we trójkę. Matka już wówczas istniała szczątkowo, fragmentarycznie; pojawiała się od czasu do czasu po hajs, wiecznie wstawiona. Witalimy ją oschle, co - muszę przyznać - miała kompletnie gdzieś. Byliśmy dla niej dodatkiem do kredensu i lodówki, z których można było wyszabrować co lepsze żarło, szkodnikami, które od wielkiego dzwonu należało tolerować.
Ile pieniędzy ojciec pożyczył na wieczne nieoddanie, ile pijatyk zasponsowował - nie policzy nikt.
Pół biedy, że przyjeżdżała sama, bez gachów. Nie ściągała żadnego z ,,przyjaciół", jakich pewnie miała setki.
Jest oczywiste, że już wtedy była prostytutką, spadła na dno dna. Dobrowolnie wywaliła się poza margines społeczeństwa.
Z dzieciństwa pamiętam niekończące się awantury.
Tatko, nie mogąc wytrzymać z czortem, wyrzucił ją na zbity pysk.
Nawet nie wiem, gdzie leży. Może jako NN. Nieznana Nietrzeźwa. Nawalona Nyguska.
A co mnie to właściwie...
Fiut pokazał się w Jarocinie. Właściwie z głupia frant.
Jeden z pierwszych festiwali pankrokowych, tatko - największa gwiazda.
Miał to być najlepszy występ w jego karierze, kompletne zdewastowanie publiki, zagranie tak ostro, by każdy pryszczaty licealista zapamiętał do śmierci Panyevzkyy Band, by wrócił do domu półgłuchy, z wyrwanymi włosami, poobijany, ale diabelnie szczęśliwy i dumny, że dane mu było uczestniczyć w największym pierdolnięciu w historii Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
A potem czekałaby na tatkę jeszcze większa sława, kariera, girlaski, tłumy wilgotnych i napalonych fanek koczujących pod hotelem, głodnych choćby dotyku idola, bożyszcza, półboga.
Ambitne plany pokrzyżował fallus. Prawdziwy, nie żadna tam gumowa podróba, jakimi zaspokajają się szpetne feministki.
Na scenę ojciec wszedł chwiejnym krokiem.
Kumple podejrzewali, że zaprawił się po kryjomu, na bekstejdżu czymś cholernie mocnym, spojrzeli ze zgrozą, gdy on ... he, he, he, to nawet zabawne.
Coś tam górnolotnie, tonem proroczo - kaznodziejskim wykrzykiwał o upadku Partii Robotniczej, zerwaniu sojuszu ze Związkiem...
I spodnie w dół.
Brać obszczymurów ryknęła śmiechem. Cyrk za darmo, słynny Paniewski schlał się jak świnia i stoi w samych slipach, bredzi niestworzone rzeczy.
Skandowano w jego kierunku, by przestał pajacować i wziął się za śpiewanie, lub poszedł na całość i rozebrał się do reszty.
Zaraz rozległo się buczenie, rozczarowane cnotki - niewydymki, co po raz pierwszy wyrwały się spod opiekuńczych skrzydeł swych tłustych mamuś, te blade i chude, niedogotowane mameje o rozwodnionej krwi i mlecznobiałych tęczówkach, podniosły larum.
Że jak to tak, zapłaciłyśmy wyżebranymi od rodziców złociszami za koncert, a tu co? - kipiały ze świętego oburzenia.
Zaczął się robić rumor, co rozjuszyło tatę. Posłuchał, niestety, kpiarzy i już po chwili stał goły jak święty turecki. Nie przestawał wrzeszczeć antysocjalistyczne hasła.
Wśród publiczności oczywiście aż roiło się od tajniaków, więc szybko doniesiono komu trzeba.
Przyjechała karetka. Zgarnięto nagusa ze sceny. Potem - wycieczka w kaftanie do szpitala.
Wreszcie - diagnoza - schizofrenia maniakalno - depresyjna, czy co tam innego.
Nie miałem wglądu w papiery starego, strzegł ich jak oka w głowie, ukrywał w najdziwniejszych miejscach.
Kiedyś, zmęczony dźwiganiem owego brzemienia, porwał je. Rozsiewał strzępki, zakopywał w doniczkach, w ogródku, jakby półświadomie pragnął oddać chorobę naturze, zrzucić z grzbietu.
Ale ona nie dawała się wypluć, nie wyciągały jej korzenie kwiatów, ziół, ani drzew.
To wżarło się w ojca i miało już nigdy nie wyjść. Paskudny zły duch obrał sobie biednego staruszka za mieszkanie, zagnieździł się na dobre.
Schizo- czy -cyklo, w każdym bądź razie jakaś -frenia stała się swego rodzaju glejtem, immunitetem chroniącym przed wylądowaniem na długie lata w Dolinie B.
Słaba pociecha. Ileż dałbym, by to, co początkowo brano za ciężkie odurzenie narkotyczne okazało się nim w istocie; by po solidnym detoksie, płukaniu żołądka, dializach, kroplówkach i odprawieniu setki łapiduszych, szamańskich rytuałów, ojciec powrócił do pełnej sprawności.
DAWNY ojciec.
By nie dostał megapierdolca, obsesji na punkcie korespondencji, co nastąpiło krótko po opuszczeniu zakładu.
Nikt mu nie odpisywał - ani Nixon, ani Jimmy Carter, ani papież, o Dalajlamie, czy Saddamie Hussajnie nie wspominając.
Wmawiałem tacie, że kornie zanoszę wszystkie listy na pocztę, wysyłam na Berdyczów.
Staruszek szybko stał się podejrzliwy, przestał mi ufać.
Wreszcie zrezygnował z mej pomocy, taszczył pod pachą grube pliki kopert, adresował w cztery strony świata i trwonił ostatnie grosze na znaczki.
Mick Jagger kompletnie go olał, tata nie doczekał się od niego durnej kartki na Boże Narodzenie.
Podobnie zachowali się Freddie Mercury, Sting, Liberace.
Biedny ojciec węszył spisek listonoszy, tropił mafię pocztowców, kartel pań z okienek, które nie dostawszy haraczu złośliwie uniemożliwiają kontakt z wielkimi artystami i decydentami.
Znowu! Listy do możnowładców, sułtanów i mułłów są przechwytywane przez złowrogą szajkę, darte i wyrzucane do kosza! Telegramy nie docieraja do Chomeiniego!
To prawda, wyrzucałem w czorty durnowate liściska, a przyoszczędzone pieniądze wydawałem na alkohol i zakąski.
Lepsze niedrogie winko i kiełbaska, niż słanie dziesiątek epistołów do królowej brytyjskiej, czy Matki Teresy z Kalkuty.
VII.
Ściana zbudowana z betonowych skrzypiec. Pomiędzy nimi biegną struny, kolorowe kable, miedziane przewody. Śmietnik nie do przejścia.
Czuję, że za nim nie ma nic, grobowe milczenie, niczym drzewo o ostrych gałęziach, kaktus mający żyletki zamiast kolców. Mur pustych dźwięków, bariera nie do przejścia.
Każdy, kto ośmieli się zbliżyć choćby na dwa kroki, zostaje pokarany ślepotą, głuchnie.
Tak widzę śmierć, Jurek. To niekończące się spadanie na łeb, na szyję.
I ta przeklęta pewność, że nigdy się nie roztrzaskasz, żadna litościwa dusza nie położy poduszki na twarz, byś przestał oddychać.
Umieranie to sen, w którym toniesz, niczym w rzece. A ona wpada do morza, co oceanu.
I nagle okazuje się, że to tylko szklanka wody.
Zgorzkniały olbrzym zwany przez maluczkich Bogiem wylewa ją do wiadra z pomyjami.
Śmierć to ściek, brat.
VIII.
Naciskam klamkę. Kogo zastanę? Jurka czy zimnego trupa?
Żyjesz??
Barłogołóżko jest puste. Jerzy stoi koło piecyka. Ledwie go poznaję. Jest jakby... babowaty. Kobiecy. Ma długie rzęsy, uszminkowane usta.
- Chciałeś odciąć mi głowę - mówi delikatnym głosem żeńskoosobowy brajdak.
Dostrzegam, że z nozdrzy i spod powiek wystają mu różnobarwne przewody.
- Co... ty...
- My wiemy wszystko. Możesz próbować uciec, schować się do ciemnej nory. Ale przed nami nie da się skryć. Widzimy przez ściany, umiemy czytać w myślach, opoju.
- Kim... kosmitą...?
- ZA - BIJ - GO - skanduje publika. Stoimy na scenie olbrzymiego teatru. Reflektory rażą w ślepia.
Poniżej nas kłębią się dzikie zwierzęta, publiczność stanowią najokropniejsze stwory, jakie widziałem. Scylle, Gorgony, wilkołaki, cerbery.
-ZZABIJJJ GHO! - syczą.
Pluję w ich kierunku. Ślina trafia w pysk szczerzącego się, pokrytego łuskami dzika. Ten, zapieniwszy się, próbuje wskoczyć do nas.
Za wysoko. W bezsilnej złości świniak drze szablami o nieheblowane dechy.
- To jakaś bzdura - rzuca z niesmakiem uznany krytyk.
- Gorszej szmiry nie wystawiono od czasów ,,Świtezianki" w siedemdziesiątym ósmym. Chała, nie sztuka. Za takie knoty powinno się odbierać nagrody i tytuły. Kto to w ogóle napisał?
- Niejaki Florian Konrad - cedzi kiwający się, przepity chudopachołek.
- Nie słyszałem. Jakiś mało znany autor. Wydał coś?
- Samo barachło. Próbował wystawiać, ale nie chcą go grać, aktorzy odmawiają angażowania się w poronione projekty. Ludzie się cenią. Lepiej nie zarobić tych paru stów, niż narazić się na śmieszność, doszycie łatki szmiroaktora - dudni największy z diabłów.
- Ty nie żyjesz, umarłeś gdy wracałem ze sklepu! - odkrywam oczywista prawdę.
No. I co z tego? - wzrusza ramionami Jerzy.
- Chciałeś rachu - ciachu i do piachu - uśmiecha się. Zza pazuchy wyciąga piłę motorową. Jest różowa, łańcuch pokrywają fantastyczne pąko - floresy. Dolpima w stylu hippiesowskiego ,,Kwiater power".
- Łeb! Utnij! - pada z widowni.
Pokazuję krzykaczowi środkowy palec. Wkurzony nie na żarty wielki karaluch drze się, że przegryzie mi gardło. Opancerzona bestia dostaje amoku.
- A takiego ciula! Tu się zgina dzióbeczek pingwina! - pokazuję ,,wała".
IX.
Otaczają nas mogiły, dumne grobowce, katakumby. Śmierdzą plastikowe wiązanki, płoną znicze.
Rozkładalność, w krainie zdechu obowiązuje kult padliny. Wszystko jest podporządkowane dekompozycji, nawet my, przypadkowi goście, na chwilę po zbładzeniu w to miejsce, po przekroczeniu bramy nekropolii poddajemy się klimatowi trupiarni.
Ciężko na sercach, jakbyśmy dźwigali w nich trumny. Kto tam spoczywa?
Nasze alter - ego pomnożone razy sto, nasze wyblakłe cienie? Kogo taszczymy w klatkach piersiowych, skrywamy w ciemnicy pod żebrami?
- Masz rację - nie żyję - nagle odzywa się panna - Jurek.
- Ale czy to ważne?
- Jak nieważ...?
- Rasijskaja rulietka - krzyczy jakieś kudłate licho i rzuca rewolwer. Brat łapie.
- Ty pierwszy. Na śmierć i życie. Kto przetrwa - dostaje nasz tekturowy pałac na własność.
Znów jesteśmy w zagraconym barakowozie.
Ostentacyjnie pukam się w czoło i próbuję wyjść. Nagle drzwi się dematerializują.
Ściany, brudne dekoracje w najgorszym teatrze świata.
- Ty to zrobiłeś! - warczę z wyrzutem.
- No. Żebyś nie uciekł.
Lady Jerzy przykłada lufę do skroni i naciska spust.
Klik. I... łup! Wstrząsa nią dreszcz.
Bratosiostra pada, lecz po chwili podnosi się, cała i zdrowa.
- Nas nie można tak po prostu zabić. My nieśmiertelni - mówi z wyższością.
Wtedy, ni z tego ni z owego, przypomina mi się Mariola.
Parę lat temu ustrzelił mnie Kurwidyn, antybożek miłości. Zakochałem się w wyjątkowo okropnej heterze. Z wyglądu - dopiero co zlazły z chmurki aniołek, za to charakter - prawdziwej suki.
Nie mogłem gorzej ulokować uczuć.
Co też mi odwaliło, by podrywać puszczalskiego potwora, harpię, chodzącą gangrenę?
Chyba oczadziałem, zamuliło mi spermą szare komórki.
Wiadomo - ja - lumpenproletariat, ona - middle class, przy mnie - prawdziwa księżniczka!
Do niczego między nami nie doszło, poza pocałunkiem w hotelowym pokoju (wysupłałem ostatnie grosze, by pojechać do zołzy) zachowywaliśmy się jak para zgredziałych truposzy.
Buzi - buzi - i każde szło do swojego łóżka.
Nadęto - prukwiasta, wiecznie nabzdyczona buzia Marioli przypominała obraz olejny Rafaela, czy Leonarda. Kamienny chłód zamknięty w drewniane ramy.
- Chyba jestem wredną babą - wyznała przygłuszona alkoholem dziewczyna.
- Miałam siedemnastu partnerów, rozbiłam cztery związki - rozpruła się dwudziestodwulatka.
Cztery Perły supermocne wywołały lawinę hiperszczerości.
Oczywiście zacząłem gorąco zaprzeczać, że nie, skąd, gdzież tam; jesteś piękna i delikatnie niewinna jakoby lilija. Łgałem na bezczelnego, o lata świetlne mijałem się z prawdą.
O guzik - nie dała się pocieszyć, migiem ogarnął ją minorowy nastrój. Nici z seksu, nawet się nie poprzytulaliśmy.
W żółtym świetle nocnej lampki podłużna, ,,końska" buzia dziewczyny wyglądała jak pośmiertna maska.
Woskowa Mariola leżąca w trumnie, żywa denatka.
Opadł mi, przeszła ochota nawet na palcówkę. Grzeczny niczym przedszkolak poczłapałem do wyrka. Jedyna okazja na bzykanko - zaprzepaszczona. Nie jestem przecież nekrofilem!
- Cześć - mówię do wyimaginowanej laski. Ta przestaje kryć sie za kotarą (znów jesteśmy pośród teatralnych dekoracji, mebli ze szmat i tektury).
Wychodzi, pożółkła i milcząca. W oczach szkli się lód. Grobowa pustka. Frozentia depresis.
- Chcę się kochać.
- Uuu -... - wyją bestiowidzowie.
- Co?
- Słyszałeś. Pieprz mnie. Znaleźliśmy się na brzegu tej historii. Popatrz - srtoimy nad urwiskiem.
Faktycznie, panna ma rację, pod stopami rozciąga się równina. Spoglądamy z wysokiej na kilometr skały na przebiegające stada bizonów, antylop, słoni.
Sawanna, pampa, Serenghetti, kuźwa, w środku wsi. Afryka wewnątrz zawilgoconego barakowozu, atrapa Czarnego Lądu.
Mariola ściąga spódniczkę. Uśmiecha się. Jej intymne włoski przypominają... brodę świętej pamięci ojca.
- No rusz się! Ruchnij! - wrzeszczy sześciookie, bezzębne monstrum. Nie reaguję.
Niemęskoosobowy Jerzy zaczyna uprawiaś seks z Mariolą. Oboje mają muszelki. Liżą się. Słyszę mlaskanie.
Chłept! Chłept!
Znikąd pojawiają się karawany pogrzebowe. Wysiadają z nich truposze w albach, żabotach. Próbują zapakować mego brata do całkiem gustownej trumienki.
Wyrywa sie jak tylko może, klnie, błaga o opamiętanie się, że przecież wygląda jakby żył, że dotknęła go śmierć podrzędna, skarlała, dająca się cofnąć. W zasadzie to bardziej katar i rozstrój żołądka, niż zgon.
- Dobra, dobra. Każdy podobnie ściemnia: ,,nie, ja żyję", a trzy dni później zostaje rozwłóczony przez psy, albo rozkłada się w rynsztoku. Parę razy się naciąłem. Od tamtej pory nie wierzę w wasze deklaracje. Denat to denat, choćby zgrywał nie wiadomo kogo, zaklinał się na wszystkich świętych pańskich - było wezwanie, to nie ma zmiłuj, zabrałbym choćby i samego prezydenta prosto z pałacu. Nie ma się co ceregielić z truposzczakami, słuchać ich bajeczek - z emfazą wygłasza główny nositrup.
- No już, nie utrudniać! - szturcha Jerzego łokciem w bok.
- Jak pan zapewne zdążył się zorientować- odwraca do mnie kostropatą gębę - troszeczkę nam sie rzeczywistość, ekhm... zepsuła (tupuszcza oko do widowni; odpowiada mu salwa śmiechu).
- Samiście popsuli, popaprańcy, padluchy! - bluzgam.
- Wszystko było w porządku, aż zjawiliście się, wyrwali realność z korzeniami, przenicowali. I jak - podoba się na drugiej stronie? Tak tu fajnie? I gadać mi natychmiast, co stało sie z bratem. PRAW- DZI- WYM, nie tą wydmuszką.
- Umarł, przecież sam mówił. Ty co - też chcesz? Jak nie - morda w kubeł.
- A chcę! Podejdź! No, dalej!
- Dajcie spokój, chłopaki. Z was od dawna są denaty jak się patrzy - uśmiechnięta, kompletnie napruta Mariola obejmuje mnie, głaszcze po karku.
- If it's raining and you're running... - bratosiostra nuci największy szlagier świętej pamięci taty.
- ...don't slip in mud...- podejmuje kilku passkudnych szatanów z publiki.
Jurek bawi sie bronią.
Łup! Z lufy wypada wypada kłębowisko wielokolorowych papierów. Szeleszczace konfetti zmienia się w motyle. Skrzydła drżą w rozgrzanym powietrzu.
Rozlegają się brawa, czorty klaskają w kopyta. Coraz głośniej. Uszy puchną od łomotu.
Ojciec pojawia się przez chwilę, przenika mury barako - teatru. Patrzy z góry, z dołu, chowa się w budce suflera, to znowu owija kurtyną.
Na szyi ma pętlę. Tę samą, na której parę lat temu się powiesił.
- Tatku! - wydzieram się.
Zauważył mnie, ale ma to gdzieś. Ogarnięty kompletną schizodemencją radośnie bredzi. Znów obala komunizm, wciela się w dzielnego opozycjonisty, solidarucho - KORowca.
- Nadejdzie kres czerwonych pająków! Wyplenimy zarazę leninowską! - wali pięścią w nieistniejącą mównicę.
- Daj spokój, już dawno po ptokach. Co miało runąć, czyli fasada - runęło, z łoskotem. Prawdziwy socjalizm trwa w najlepsze. Poupychały się, kacapy, po urzędach, po ministerstwach i grzeją dupska. Betonu nie skruszysz gadaniną. Spadniesz na bruk, rozbijesz się, a on będzie trwał, jak za Stalina, czy Gomułki. Pezetpeerowska zmiana warty, starcy odchodzą, na ich miejsce zatrudniani są jeszcze gorliwsi wyznawcy czerwonej gwiazdy, sierpa i młota. Nasz kraj, raz trafiwszy pod komuszy bucior, nie wyzwoli się chyba nigdy. Polska wiecznie będzie podszyta sowieckimi agentami. Kagiebowscy szpiedzy zajmują co ważniejsze stanowiska w rządzie, radzie Polityki Pieniężnej, nawet MSWiA. Trudno na pierwszy rzut oka poznać, kto jest podstawiony. Od dawna mówi się o Jaruzelu i Kwachu, ale kto ich tam wie. Może najciemniej pod latarnią, prawdziwych Rusków należy szukać wśród członków partii narodowo - katolickich, stronnictw ludowo - demokratycznych, dewotów, co to klęczą pod figura, a mają Berię za skórą?
- ... dla odzyskania niezawisłości naszej ojczyzny niezbędne jest... - peroruje w najlepsze rodzic. Czortom odpadają rogi.
- Relikt dawnej epoki, artefakt ery, w o któej najchętniej zapomnielibyśmy - przymilnie wyjaśnia brodaty Belzebub.
Czuję, ze mnie polubił.
Cholera wie skąd wytrzaśnięta matka - pijaczka mu potakuje. Jest ubrana w kreszowy dres z odprutym logiem Adondas. Na nogach - gumowce, w dłoni - pokaźnych rozmiarów walizka. Waliza. Walizucha.
- W każdym, nawet najczarniejszym sercu jest ukryty aniołek. Są to gram - ujemne, jednokomórkowe żyjątka. Istnieją pomiędzy uderzeniami przez sekundę - dwie. To wystarczy - mama otwiera walizidło.
Są tam rekwizyty czarnomagiczne, laleczki voodoo, zaszuszone trupie główki z - bodajże - Borneo, amulety, pawie pióra, wyprawione skóry jakichś egzotycznych, dawno wymarłych gatunków zwierząt.
- Jesteś szamanką?
- Hhhhhmerniś! - odwarkuje matka.
Domyślam się, że zapiła się parę lat temu, oddała (wyrzygała?) duszę Bogu na jednej z parszywych melin.
To jej nędzne odbicie, blade widziadło, drżący cień.
- Hmerniś! - syczy, pokazuje rozdwojony język.
X.
Zamknięty utwór. Nikt postronny nie usłyszy choćby nutki. Tajny koncert skrzypcowy. Spójrz, tato - w tej ścianie jest zaszyfrowana melodia.
Przeciągnij palcami po chropowatej powierzchni.
Czujesz? Pięknie gra.