1 grudnia 2017
Płaszcz z mysich skór cz. I.
- Parno. Na świat przychodzą pająki z księżycami zamiast ślepi, kruche dziewczynki, węże. Głupio - mistyczny wieczór wypełniony oczekiwaniem na wielkie NIC. Niebo się łuszczy, sypią się z niego obierki - wygłaszam z emfazą stojąc na jednej nodze.
- No. Tabelka ze światła. Kruszące się promyki można by związać w warkocz, potem ułożyć w coś na kształt planszy. Sześć na sześćdziesiąt sześć. Rozegralibyśmy partyjkę zanim sie ściemni. Zasady do ustalenia. Albo w ogóle bez reguł, zwykłe przesuwanie pionków po tej swego rodzaju szachownicy. Figurki wystrugam z drzewa cedrowego...
- A wiecie - pod schodami śpi płytko zakopany Był grzeczny, ale miał paskudną wadę - nie lubił dzieci. Okoliczna ludność się wkurwiła i... Kto wie, może to prawda? Coraz mniej osób go pamięta - bredzi N.
- ...zabawa głupców , klecenie niewidzialnych pryzmatów, które zmaterializują się i przekroją nam plecy na pół.
- Ja będę królową... - ćwierka Anka cienkim głosikiem.
- Ludzie - pospieszmy się. Gdy słońce zajdzie potężna fala mgły skruszy wszystko. Nigdy nie dowiemy się kto wygrał.
- Z piernika paź, z cukru był... - intonuje Matylda.
- Mam dość - wstaję ze śmieciowersalki. Ciśnienie rozsadza czaszkę. Omal nie fikam kozła. Istna karuzela. Wychylam się przez okno. Zaraz do nosa wlatuje komarzysko, kark obsiada meszka. Parskam niczym koń. W płucach - kasza, zaczyna brakować tchu.
- Ty dokąd?
- Postacie mają być wyraziste. Inaczej będzie jak w snach prawdziwych komuchów - nie odróżnić króla od laufra. Obaj z taką samą mordą, równie niedorobieni.
- Idę przełamać nogi.
- Ciebie to powinni nazywać Mizerykordiusz, albo Satanimir - mędrkuje Pacjent.
- Sam jesteś Satan in mir- obruszam się.
- ... do Byrona zawsze miałam szacunek - Anka pociąga z butelki.
- Z Masłowskiej niezła laska. Tylko głos - jak u dziecka. Wstyd byłoby wyjść z nią gdziekolwiek.
- Gramy wreszcie?
Przestępuję leżącą pokotem Domę, Piotrka migdalącego sie z N. Pobojowisko jak pod Grunwaldem.
Nie mógłbym tak pośród śmieci, w obecności znajomych... nawet z najładniejszą dziewczyną. Trzeba mieć minimum ogłady, nie zachowywać się jak zwierzę w rui. Dla braku szacunku wobec samego siebie nie ma usprawiedliwienia. Trzeźwy czy nie - mam klasę.
Sztywny, jakbym połknął kij (laskę marszałkowską, hetmańska buławę!) wychodze na schody. Kiście się w środku, pośród hałd odpadków, odoru uryny. Zaproście kloszardów do towarzystwa!
Towar był dużo mocniejszy, niż zwykle. Nieźle walnął w dekiel, z romantycznego poety, astrologa z bożej łaski, co to z koniunkcji gwiazd na niebiesiech, planetoid i czarnych dziurek potrafi wyczytać przeszłość, ewoluuję w poważnego urzędniczynę, sztywniaka we fraku założonym na smoking. A może wniknął we mnie duch któregoś z hrabiów Mikołajewskich? E, prędzej jakiś lokaj, major - nie, kapraldomus w podartej liberii.
Wraz z trzecia Rzplitą nastała kompletna dewastacja dworku. PGR zamknęli, nie miał kto pilnować majątku. Rozszabrowano co się dało, kaloryfery, rury, nawet klamki dostały przysłowiowych nóg i powędrowały na złom. Dobrzy ludzie wypruli kable ze ścian, porąbali na opał dziewiętnastowieczne boazerie, sztukaterie, gzymsoterie, odkuli plafony, czy inne kutafony.
W gruzy obróciły się bogato zdobione kolumny, portyki, ryzality - amonity.
Z czasem balujący w sali balowej żule zaprószyli ogień. Jeden pożar, drugi. Potem runęła większość stropów. Od końca peerelu w jedynym ocalałym skrzydle trwa bezustanny melanż. Imprezują wspomniani kloszardzi, nastolatki na gigancie, czy - jak w naszym przypadku - wagarowicze z pobliskiej zawodówki.
Umazane fekaliami i pseudograffiti mury zwiedzali poszukiwacze mocnych wrażeń z Czech, Niemiec, nawet samej Warszawy. Każdy, kto interesuje się urban exploration słyszał o arcysłynnych piwnicach dawnej rezydencji szlachciurów, o Lucjanie Czakatile i jego ofiarach.
Nic wielkiego, typowa zbrodnia: zdradzany mąż nie wytrzymał i pozbył się puszczalskiej (pardon - wiarołomnej!) żony, jej kochasia, trupy (denatów!) wyrzucił tu, na ubocze. Media podchwyciły temat, zrobiły sensację. Zdradzany, cherlawy piekarz został przedstawiony jako chutnik i sadysta, niemal nekrofil (,,Kto wie, co robił z nieboszczką, zanim jo wywiós, toż już bronić się nie mogła" - powiedziała jedna z zaczepionych przez reportera babin).
Rudera stała się mekką dzieciarni, celem pielgrzymek naiwniaków ślepo wierzących w duchy, zombie, upiory, chcących na własnych skórach przeżyć The Blair Witch Project.
A tu dupcia zbita - jedyne, co może napędzić stracha, to łasice gnieżdżące sie w dziurze po kominku, albo koneserzy napojów wyskokowych, którzy nie życzą sobie, by zakłócano im degustację ,,Małgochy mocnej".
- Ej! Wracaj! Co ty tam...? - woła Matylda, jubilatka. To ona wpadła na pomysł, by osiemnastkę świętować w niemal kompletnie zawalonym budynku. Miało być, jak to określiła, ,,creepy".
- Kripi, aż nam w głowach skrzypi - zażartowałem.
N. przyniosła to, co zwykle. Urwaliśmy się już po pierwszej lekcji. Impra na całego. Aż bokiem wyłazi to ,,studenckie" balangowanie. Nie przywykłem do takich ilości. Na dobrą sprawę - prawie pierwszy raz wziąłem.
Wtedy, u Karoliny, nie liczy się. To była rozgrzewka. Chryste, chyba nie nadaję się, kojfnę pośrodku bajzlu i dopiero będą urodzinki.
- Słyszeliście o pokoju, z ktorego można jedynie wyjść? Nikt nigdy do niego nie wszedł, a każdy opuszcza, dzień po dniu. Robisz krok i jesteś bliżej drzwi. Mija godzina, wahasz się, cofasz. I znowu do klamki. Albo włazisz pod kaloryfer, za meblościankę, gdy masz dość - N. odlatuje. Ma, odobnie jak większość z nas, pięknie filozoficzną fazę. W takim stanie możesz wynajdywać panacea, niewykrywalne trucizny, opracowywać nowe systemy polityczne, zakładać bazy na Plutonie, wolne związki zawodowe w fikcyjnych monarchiach absolutnych.
Naćpaliśmy się po same uszy, rozmowa średnio się klei.
- Masz an myśli życie? Los? - pytam dość przytomnie.
- Takie domy istnieją! Niemetaforyczne!
- Panowie - grać!! - Matylda chwyta najdłuższy promień, ciągnie w moim kierunku. Ania czubkiem buta spycha szklany tłuczeń, pety, kapsle.
Kładziemy światło na w miarę czystym piasku. N. skrobie aluminiową puszkę.
- Będzie wieża.
- Muszą być drewniane! Takie zaraz się rozgrzeją i nie dotkniesz.
- Racja. Kuba - skocz po gałezie. I korę!
Zaopatrzony w scyzoryk lezę w krzaki. Zapuszczony park zmienia sie w dżunglę, las namorzynowy. Znowu popadam w przesadę, narkotyczną megalomanię. Rzeczy wydają się o wiele groźniejsze, niż są w istocie. Zbłądziłem po za granice cywilizacji, w rejony, gdzie nie stanęła ludzka stopa.
Próbuję wziąć sie w garść, tłumaczę wnętrznemu ciemniakowi, że jesteśmy na obrzeżach dużego bądź co bądź miasta, nie w paleozoicznej osadzie, spod gruzów nie wychynie tygrys szablozębny, ani mamut.
Nad głową ospale kiwaja się liany. Siadam na telewizorze z rozkwaszonym kineskopem. To cis, czy buk? Nie znam się na drzewach.
- To jesion, dziecko - słyszę nagle. Niespełna pół metra ode mnie stoi kobieta. Średnio stara, pomiędzy cztery, a pięć dych, w wieku matki.
- Dzień dobry.
- Na pionki najlepszy jest kasztanowiec. Wprost idealnie poddaje się obróbce. Nawet w rękach niewprawnego rzeźbiarza polano, byle szczapa przeistacza sie w dzieło sztuki. Spróbuj. Taki paradoks - twarde, ale jednocześnie plastyczne, podobnie jak czeremcha, czy figowiec, choć ostatniego trudno dostać. I drogi.
- Pani tu pilnuje? I skąd wiedziała o czym myślę?
- Nie - facetka uśmiecha się.
- Od niepamiętnych czasów chłopcy i dziewczynki, gdy nudzi ich szkołą, przychodzą w to miejsce, by zagrać. Niektórzy biorą własne światła, podkradają pryzmaty rodzicom, tłuką żarówki. Jednak większość zdaje się na ślepy los, używa przypadkowych elementów. Kardynalny błąd! Jeszcze za komuny spotkałam podobnego do ciebie. Włosy miał jaśniejsze i dłuższe. Pokaleczył palce niemal do kości, głupol. Choćby nie wiem co się działo, pamiętaj - nie wolno używać ostrych narzędzi! Nawet najmniejszy ruch musi być płynny, zgodny z prawami natury, nie przeczący logice.
- Nadal nie rozumiem, jakim cudem...
Opatrzyłam iedaczyska, posmarowałam rany jodyną. Zaledwie trzy tygodnie później mówiono o nim w kraju i za granicą! Trudno uwierzyć, ale zakwalifikował się do półfinału międzynarodowego turnieju w Bratysławie! Rozpierała mnie duma, jakbym była co najmniej jego trenerką. Przegrał co prawda z Wietnamcem, Azjaci mają swietnie opanowaną technikę, wrodzone wyczucie, niemal szósty zmysł; ale i tak możemy mówić o nieprawdopodobnym sukcesie: wczoraj - niezgułą, jutro - brązowy medalista! Długo przyjdzie czekać na podobny talent! Uroczy szkrab. W podziece przesłał tuzin róż.
- Muszę iść.
- Słyszałeś może? Alan Wiśniewski. Zapisał się złotymi zgłoskami w historii gry.
- Nie bardzo.
- Na pewno, tylko nie kojarzysz. Chcesz może akacjowego króla?
- Słucham?
- Mam w domu kilka, żwieżo wyciosani z kory. Wiesz - zamiast bezproduktywnie siedzieć przed telewizorem, tracić czas na szydełkowanie, zajmuję się wyrobem figurek. Pieniądze z tego żadne, ale przecież robię to z pasji. Kocham ludzi, grę, pragnę zostawić po sobie coś więcej, niż szary zjadacz chleba. Dzieło pracy rąk, bardziej twórcze, nż wyhaftowane makatki. Niech służy takim jak ty, uroczym budrysom. Kto wie, może zdarzy się cud i dożyję chwili, gdy jeden z was sięgnie po złoto? Rozumiesz, Kubusiu?
Nie próbuję dociekać, skad kobieta zna moje imię.
- Mieszkam niedaleko. No chodź, nie myślisz chyba, że przyniosę całe pudło pionków, podczas gdy ty będziesz się rozsiadał jak panisko?
- Nie jestem przy kasie. Pozostali też nie.
- Potraktujesz to jako prezent od ciotki Hanki. Bo mam dobry humor, taki kaprys, chcę zrobić wam prezent.
- Dzięki, obejdzie się.
- Co za głupstwa wygadujesz, synku. Rusz się, raz, raz!
W zasadzie - co szkodzi? Baba nie wygląda szczególnie groźnie.
- Łobuzów z MPO wiecznie trzymają sie psoty - mówi nieznajoma przedzierajac się przez chaszcze.
- Prosiłąm, błagałam, Tadek dawał łapówkę. A oni wraz swoje. Podlewają rośliny środkami powodującymi gwałtowny wzrost. Czujesz chemiczny fetor? Jakbyśmy znaleźli się w laboratorium. Nie ustaliłam składu mikstury, wiem tylko, że jest niezwykle silna. Wieczorem ładnie - pięknie, wykarczuję ścieżkę, wyrwę co do badylka, rano - nie można przejść, takie zarośla. Ile można powtarzać jeden figiel? Rok, góra dwa. Dłużej to ju zakrawa na nękanie. Odkąd sprowadziliśmy się w osiemdziesiątym szóstym - noc w noc ta sama śpiewka. Filowaliśmy jak głupcy. Wreszcie mąż przyłapał intruza na granicy działki. Okazał się niim sześcioletni chłopczyk. Na opryskiwaczu widniało logo Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania. Zapłakany malec nie potrafił opisać, ani podać nazwiska inspiratora hecy. Za dwie paczki chipsów wynajął go pan w roboczym kombinezonie - tyle zeznał. Bo oczywiście nie popuścilismy, sprawa znalazła finał w sądzie. Myślisz, synuś, że Polskja to państwo prawa? Dla maluczkich - owszem, wypruwaj żyły za grosze, podpieraj sie nosem, a jak ci się noga powinie - szczeźniesz za kratami. ,,Duży może więcej" - głosiło hasło reklamowe PZU. Nie masz prawa pamiętać. Wielkiemu wolno wszystko, rozjechać czołgiem szaraczka, konającemu nadepnąć na gardło, by ani pisnął. Najpierw policja i straż miejska nie chciały przyjąć zgłoszenia; rzekomo brak znamion czynu zabronionego, później - znikoma szkodliwość społeczna. Nie dawałam za wygraną, Kuba, jestem zawzięta. Monitowałam do skutku. A prokuratura co? Umorzenie za umorzeniem, niewykrycie sprawcy. Jeszcze mi zasądzono pokrycie kosztów sądowych! Mandat za nieuzasadnione wezwanie! Jeden taki, Parczewski, chciał kręcić sprawę o bezprawne pozbawienie wolności chłopaka. Nie dało się, to o przywłaszczenie mienia, choć zostawiliśmy opryskiwacz na komendzie jako dowód rzeczowy. Ani myślano zbadać tajemniczej substancji, czy nie jest rakotwórcza, jak wpływa na florę, faunę i wody gruntowe. ,,Naoglądała się pani za dużo filmów, a tu nie Ameryka, my nie FBI"- szydził.
Facetka trajkocze jak najęta, ciągnie mnie za rękę w leśne ostępy. Wreszcie, po około półgodzinnej wędrówce, docieramy do ogrodzenia.
- To tu, ciasny, ale własny - mówi otwierając furtkę.
- Przecież to prawdziwa willa! - ironizuję. Wchodzimy na zachwaszczone podwórko. Dom jest malutki, ani chybi (jeszcze nie przeszedł mi wesołkowato - podniosły nastrój) pamięta czasy Franciszka Józefa, lub wcześniejsze.
Dziwne, nigdy wcześniej nie widziałem tego budynku. Poniemiecka mikrorezydencja na terenie dworskiego parku? Szachulcowa chałupina dla służby?
- Ostrożnie, patrz pod nogi, dziecko. Tchórze, prawdziwa plaga. Wszędzie kopią nory. Łatwo wpaść. I kto cię później wyciągnie?
...ona żartuje? Nie jestem krasnalem, do diabła!
W sieni panuje kojący półmrok.
- Za Niemca mieścił się tu lazaret. Komuniści zbudowali czworaki, rozparcelowali majątek Mikołajewskich. Budki wartownicze obok chlewni, nieczynny wiatrak - koźlak obok magazynu broni. Architektoniczny misz - masz, sam cziort nie rozbieriot. Nie minął miesiąc, jak dyrektor znalazł kupca na cegły i deski. Więc rozebrali, jako grożące zawaleniem z powodu niemożliwych do usunięcia wad konstrukcyjnych. Sama pisałam protokół. W oranżerii mieszkali pracownicy biurowi, potem przerobiono ją na spichrz. Do dziś nie można uporać się ze szczurami. Wołki zbożowe, mole, szara pleśń. Drzewa usychają, bądź rodzą gorzkie, suche jak pieprz jabłka, niejadalne gruszki, śliwki - robaczywki. Tak się kończą zabawy głupców w Pana Boga. Mąż pół życia przepracował w Rensal - Mecie, może opowiedzieć, ile beczek toksycznych odpadów przemysłowych zakopano w parku. Po latach przerdzewiały i fru! - wszystko w ziemię!
Oczy przywykają do ciemności. Dostrzegam wiszacy na ścianie obraz. Patrzy na mnie karykatura Mony Lisy, dwugłowa dziewczyna o sinych zębach.
- Agatka. Sama malowałam. Podoba ci się?
- Czemu tak? Nie dało się normalniej? Pani coś bierze?
- Sama chciała, by ją przedstawić w ten sposób, nowocześnie i awangardowo. A biorę, biorę - kadawerynę i putrescynę. Dobre na zgagę i potencję. Bez recepty.
- Hania? - dobiega zza drzwi.
- Ja, a kto? Przyprowadziłam Kubę.
- Nareszcie. Wejdź, co tak stoisz? - mężczyzna w czarnogestapowiskim płaszczu zaprasza do środka.
- Znamy się?
- Możesz nie kojarzyć, chłopcze. Taki kajtek byłeś, ledwie odrosły od ziemi, gdy was odwiedziłem. Wybieram się, wybieram, jak sójka za morze. Niby niedaleko, ale wiecznie coś wypada. Co u Zbyszka, zdrowy?
- Nie wiem i nie interesuje mnie, co pan odpiernicza - zaczynam ostro.
- Mój tato nazywa się Marian i pierwszy raz widzę pana na oczy. Zachowujecie sie państwo jak szczeniaki! Dziś nie prima aprilis. Proszę skończyć wygłupy.
- Gra! - facet puszcza obelgę mimo uszu.
- My tak gadu, gadu, a może partyjkę? Bierz się, młody, stawiamy pod ścianą.
Oniemiały chwytam stolik. Ledwie mogę go przesunąć.
- Z dębu ,,Radzisław"- temu taki ciężki! - uśmiecha się ,,przyjaciel ojca".
- Tysiacletnie, starsze od słynnego Bartka drzewo, padło powalone przez wichurę. Nie uwierzyłbyś, ile kosztowało. Ale, paradoksalnie, na figurki się nie nadaje. Pół grama w tę, dwa atomy wewtę i kurwa klops - spadają z planszy, albo chodzą po łuku, same. Jedna setna cząsteczki przydużo i nie można dokończyć rozgrywki. Po kieliszeczku? Co - z chrzestnym się nie napijesz? Jałowcówka - Tadek wyciąga z barku kryształową karafkę.
- Pewnie! - mięknę. Chcą zabawy - będą mieli.
Izba, bo trudno to pomieszczenie nazwać pokojem, sprawia wrażenie, jakby zamieszkiwały ją świnie. Wystrój, że się tak wyrażę ,,chlewniany".
Na klepisku leży udeptana słoma, w kątach - pryzmy obornika. Siedzę na krześle a'la Ludwik XVII, nieopodal biblioteczki. Rzędy mocno przedwojennych książek, złocone grzbiety dzieł Buvis... Bunois... - przechylam głowę próbując odczytać najczęściej przewijające się nazwisko. Ileż to musi być warte! Starodruki przed wieprze! Antyczne wazy, srebrne kandelabry w gnoju! Płótna pędzla flamandzkich Renoirów, frygijskich Cezanne'ów i mauretańskich Velasquezów na toczonych przez korniki ścianach zapomnianego domu!
- Są! - uśmiecha się pani Halina dźwigając odrapaną walizę.
- Mam nieporządeczek, jak to swieżo po remoncie, ale znalazły się.
- Taaak... Ostatni remont przeprowadzali tu chyba Łużyczanie za czasów Popiela.
- Bernard de Virion, francuski myśliciel doby oświecenia wynalazł nowatorski jak na owe czasy sposób gry. Wsteczny, rozumiesz? Nie znano wówczas laserów, wszystko rzecz jasna odbywało się ,,analogowo". Dziś trąci myszką, jeśli chcesz snobować się na wybitnego znawcę - musisz wyśmiewać virionizm. Tak wypada od co najmniej kilkunastu lat. Nie chcesz chyba uchodzić za lamusa? Pokazuję wyłącznie jako ciekawostkę, nie próbuj wśród rówieśników - Tadek rozciąga długi promień między meblami.
- Są piękne! Majstersztyk! Długo się struga jedna taką? Cholernie kunsztowna robota! - oglądam maleńkie rzeźby. Brązowo - mahoniowe arcydziełka. Psy, koty w koronach, biuściaste damy, laufry o twarzach polityków. X.-wicz z PSL, Y.-szewski Platformy Obywatelskiej. Jak żywi!
- Szybko, rach - ciach i wystrugane. Agacie lepiej wychodziły jak mi.
- Podgrzej - Tadzio podaje pryzmat.
- Dla właściwego
efektu środkowe pola nalezy zagiąć na brzegach. Ryzyko wytrącenia poza poza oś spada niemal do zera. Zobaczysz, młody, jak będą śmigać. Jedynym mankamentem jest tarcie, wydzielający się nieprzyjemny zapach masy bitumicznej. W warunkach domowych to niegroźne, otworzy się okno i po krzyku. Odradzałbym jednak granie na hali, organizowanie turniejów. W Indiach były takie przypadki, nastawiali plansz i parę osób nie wytrzymało smrodu. Ciemniaki! Jak ci duszno, nie masz czym oddychać, to zwyczajnie wychodzisz, zamiast czekać, aż cię wyniosą, nie?
- Rękawiczki, Kubusiu, nie są potrzebne, jak w przypadku standardowej gry. Skóra nie styka się bezpośrednio ze szkłem. Nawet jeśli przypadkowo przejedzie po dłoni - jest nieostre.
- Faktycznie - gładzę wklęsłą powierzchnię.
- Pierwszy raz zetknąłem się z tą zapomnianą sztuką w Krakowie, na studiach. Chłopaki założyli tajne stowarzyszenie, coś na kszałt loży masońskiej. Praktykowali dawny ,,ryt" potajemnie, konspirowali się lepiej od solidaruchów. Niech ojciec opowie, jak w pierwszą srodę miesiaca jeździliśmy na wieś, do jego babki. Tabelkę rozniecało się na strychu, choć to niebezpieczne. Kołowrotki, stągwie, kanki na mleko, prawdziwa rupieciarnia, rekwizytornia filmu ,,Chłopi" i my - niespełna dwudziestoletnie młokosy.
Uśmiecham się w duchu z tadziowych urojeń. Tato jest z dziada - pradziada białostoczaninem i o ile mi wiadomo nigdy nie był w grodzie Kraka, nawet na wycieczce. Poza tym - on i studia!
- Z perspektywy czasu staje sie jasne - Opatrzność nad nami czuwała. Cud, że nie zaprószyliśmy odnia. Wszystko suche jak pieprz. Wystarczyło, by jedna iskra spadła na piernat, stuletnią poduszkę czy kożuch - i pożar jak nic! Shajcowalibyśmy się jak muchy w lampie naftowej.
- Na jakim kierunku byliście? Proszę mi wybaczyć, ale zapomniałem. Europeistyka?
- Widzisz i nie grzmisz! Jak można nie wiedzieć, co ukończył rodzony ojciec? - fantasta gromi mnie wzrokiem.
- Alma Mater to - jak rozumiem - UJ?
- PJ. Politechnika Jagiellońska, zwana Peyotl. Wydział architektury sakralnej.
Krztuszę się ze śmiechu.
- Projektowanie kościołów?
- Przesuń przed czwórkę, bo będzie straszna krzywizna i przegrasz w pierwszej rundzie. Zaczynaj, wujek daje ci fory. ...i kaplic. Ja specjalizuję się w cerkwiach.
- Ma pa... masz jakieś osiągnięcia? - przechodzę z pomyleńcem na ty.
- W Kalwarii Morawieckiej rozpoczęto budowę ławry pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Szach!
Smuga czerwonego dymu przesuwa się po suficie. Straciłem wieżę.
- Gratuluję. Powiedz coś więcej, jaka kubatura, ile naw, kopuł? Z drewna, czy murowana?
- Wejdź na stronę parafii, dowiesz sie wszystkiego. I nie majtaj tak, bo krawędź sie zapada. Wykonuj spokojne, opanowane ruchy. Co najważniejsze - przmyślane. Dobrze, abyś napił się kropli walerianowych. Haniu - jesli możesz...
- Naprawdę, nie trzeba. Wolałbym kolejny kielonek.
- Racja, gdzie moje maniery. Zdrowie Zbyszka!
- Kog...? Zdrowie wszystkich Zbyszków świata, zwłąszcza tych o imieniu Marian!
Gospodarz nie łapie ironii.
Syk! Strącam płytki ,,talerz".
- Bardzo dobrze, synku! Jeden - jeden! - przyszywany tatowujek podnosi promień. Gorące światło przesuwa się ponad głowami.
- Uważaj, bo osmali włosy!
- Co u Agaty? - pytam. Tadeusz z żoną gromią mnie wzrokiem.
- Bez zmian - cedzi lodowato Hanka.
Ups, chyba poruszyłem wyjątkowo drażliwy temat. Dziewczyna najprawdopodobniej nie żyje, albo jest w śpiączce, dogorywa w hospicjum, lub - o zgrozo - wyszła za Araba i wyrzekła sie wiary ojców. Mogła też okraść gnojolubych starych, zakosić matce pierścionki, tacie - szczerozłoty ryngraf z Bozią Nieustającej Pomocy.
- Szach i mat! - woła triumfalnie urojeniowiec. W powietrze wzbija sie chmura gryzącego blasku. Plansza przez moment drży, faluje jakby targana wiatrem, po czym wbija się w słomę. Wystarczyła chwila dekoncentracji i przegrałem, szklana elipsa łamie się.
- Żesz kurwa! - zdenerwowany ciskam pryzmatem o ścianę. Bryzgają lodowate krople.
- Ochłoń. Jak na pierwszy raz - bardzo przyzwoicie ci poszło. Wykazałeś wolę zwycięstwa - pieje zachwycona ,,mamuśka".
- Tak, jasne. Lepiej kupię warcaby, albo idę ponapieprzać w kółko i krzyżyk. Polej. Znów kręci mi się w głowie, chyba od nadmiaru wrażeń. Serdeczne dzięki za miło spędzony czas, ale muszę lecieć. Pa, ciociu, wujku - dopijam jałowcóweczkę. Schizolka zbiera figurki, pakuje mi do plecaka.
- Oj, nie trzeba, mogę grać byle czym, sam porobić pionki. Umiejętności się licza, dopiero potem sprzęt.
- Głupstwa opowiadasz, dziecko drogie! Nie bądź za skromny. Świat jest pełen bezczelnych szuj, któe czyhają na takich jak ty! Potrafisz grać, na laserach pewnie idzie ci o wiele lepiej. Bierz, mam niejeden komplet, do wyboru, do koloru. Sekwojowych nie dam, zeby było jasne - ,,ciocia" puszcza oko.
- Te są przyzwoite, z drzewa słonecznikowego. Jak będziesz szanować, nie pogubisz - starczą twoim dzieciom.
Uściskom i życzeniom nie ma końca. Wreszcie, obładowany klamotami wychodzę z domobory. Na drogę dostałęm reklamówkę szkła, siedem par skórzanych rękawic, ciężkie jak sto diabłów pudło pryzmatów, siatkę kulek. No i pionki.
Świeże powietrze! Ludu święty! Przez cały pobyt u... (właśnie - ciagle nie wiem, jak schizole mają na nazwisko!) nos cierpiał niewyobrażalne katusze. Ufff... Ciekawe, czy każdego napotkanego kolesia tak hojnie obdarowują. Raczej wątpię, żule z dworku już dawno by ich okradły, obżarły, opiły, a może i co gorszego. Chyba jedynie mnie spotkało to szczęś...
Cycki. Tak bardzo niespodziewany widok. Nie małe, wczesnodziecięce, nierozkwitłe pąki, piegi, kropeczki, ale i nie arcyobleśne, obwisłe cycochy starych bab. Piersi, idealne, proporcjonalne, kształtne piersi.
Staję jak wryty. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że to nie zwid, miraż, fatamorgana. One naprawdę istnieją, nie rozwiały się jak sztuczne światło. Z wrażenia niemal wypuszczam suweniry z rąk.
Przy studni, w stroju Ewy myje się dziewczyna. Śliczna, nastoletnia Afrodytka, Wenusica z Milo rodząca się w balii. Nie wiem, czy mam erekcję. Być może.
Odpływam, zostaję zassany przez gigantyczny odkurzacz. Gapię się bezwstydnie na rudy meszek porastający...
Wtem wypada pani Hanka. Z bluzgami. Ruga laskę od najgorszych, kurw sakramenckich, nierządnic, bezwstydnic, szmat, suk i ladacznic, dziwek, puszczalskich i jawnogrzesznic. Zaraz dolatuje ,,wujek" Tadziu, próbuje okryć kocem wstydliwe części ciała dziewczyny.
Że jak tak można, córciu, w tej chwili do chliwa, Agatko, debilko, błagam, no spieprzaj, wracaj, proszę do parnicy, kochana,bo cię nie daj Bóg kto zobaczy i będzie pośmiechowisko.
Ze zdenerwowania język mieszkańców chatynki przeradza się w kargulo - pawlakowy dialekt. Zaciagają podobnie jak w rodzinnych stronach mego ojca. Może więc faktycznie coś jest na rzeczy, źdźbło prawdy w konfabulacjach i groteskowa para faktycznie go znała?
Gołodupa nimfa, Świtezianka znad Wisły ucieka przed rodzicami. Popiskuje jak dziecko, sprawia wrażenie niedorozwiniętej. Kwili, chowa się za drzewami, to znowu bierze garść ziemi i próbuje trafić Tadka w głowę.
No nie! Laska mnie zauważa i mruga. Puszcza oko. To na karku. Duża gałka oczna tuż pod spiętymi w kok krwistoczerwonymi włosami. Długie rzęsy, (chyba) zielona tęczówka. O żesz!
- Co sę gapisz? Pomógłbyś!
Aha - mam rzucić manele i ganiać trójoką naguskę? Zajebisty pomysł!
Bogu dizęki, że Matylda wyciągnęła nas z cholernej budy. Najlepsze lata upływają człowiekowi na pisaniu sprawdzianó, tematów lekcji, zakuwaniu dat Ósmego Rozbioru Polski i Bitwy pod Ciciborem Dużym, wierszy o Murzynkach Bambo, budowy tasiemca uzbrojonego,; podczas gdy prawdziwe życie toczy się poza murami szkoły, a wiedza w niej zdobyta przydaje się psu na budę. Kotu na kojec. Uczą nas bezwartościowego badziewia, po zdaniu matury jesteśmy ciemni jak średniowieczne chłopstwo. Większość nawet nie potrafi grać, przypala figury, albo kończy z kompletnie wypaloną tabelką. Obecny system edukacji zniewala i ogłupia, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Trzeba by go kompleksowo zreformować, wprowadzić obowiązkowe zajęcia z tworzenia plansz.
- Aua! - krzyczę. Płomiennowłosa użarła mnie w ramię. Ma ząbki jak szpileczki.
Chwilę potem obezwładniamy ją. Tadek wyjmuje z kieszeni kajdanki. Laska zmienia się w bestię, szarpie się i ryczy jak opętana, wrzeszczy gardłowo niezrozumiałe zdania. Sałata słowna: ,,Klamry grzechu, świerki wydobyte spod skóry, drenaż szkła prowadzony przez armię jaspisowych figurek!". Jak w filmie ,,Egzorcysta"!Halo - jest na sali ojciec Dejmien?
Dostaję kopniaka w brzuch. Co prawda lekkiego, ale też żadna przyjemność. Wleczemy Agatę do obory. Hanka zakłąda córce obrożę. I na łańcuch, jak wściekłą suczkę, z której i tak nie bedzie pożytku; ale nie godzi się dobić, trzeba cohodować.
- Ajajaj, nie uważałeś, Kubusiu i pokaleczyła. Wiesz przecież, do czego to - to jest zdolne.
- Spoko, nic sie nie stało. Do wesela się zagoi. Jeszcze raz dziękuję za prezenty i życzę miłego dnia. Niech was Bóg błogosławi - zgrywam się.
- Czekaj! Ranę musowo przemyć jodyną!.
- Obejdzie się, to tylko duże zadrapanie.
- Trzeba szyć!
- Bluzę? E tam, stara była...
- Jak ty się odnosisz? Co to za odzywki, ironiczny ton? Marsz do samochodu, gówniarzu!
Tadzio łapie mnie za rękaw i próbuje ciągnać do stojacego nieopodal poloneza caro. Dębieję. Skąd tak nagła zmiana? Okej, jest mega wnerwiony, każdy na jego miejscu by był, anioł by nie zdzierżył, ale... Borderlajn. Są do rany przyłóż, kadzą, by - gdy tylko się odwrócisz - złapać coś ciężkiego i rozłupać ci czaszkę.
- Spierdalaj - uderzam pomyleńca z bańki. Jeden porządny strzał i zaskoczony psychol traci równowagę. Podcinam nibynóżki, sprzedaję solidnego kopa w żebra. Niech się oduczy, pajac jeden, nękać przypadkowych ludzi. Kolegów powinien szukac pośród równych sobie, w Tworkach. Ja nie kumpel.
Żonka obrywa plecakiem, na odlew. Pada jak długa. Niehonorowo jest bić kobietę, ale jestem w amoku. Wybaczcie, bowiem nie wiem, co czynię.
Nie czekając, aż psychole dojdą do siebie, wpadam jak piorun do chaty. Chuj z figurkami, zrobię lepsze. Wywalam cały majdan na podło... na klepisko, przetrząsam szuflady. W barku - dwie butelki koniaku, sangria, tequila, niedopita nalewka, wielki, dwuipółlitrowy szampan. Dobre i to, choć liczyłem na znalezienie forsy. Ani grosza, brudasy przeklęte, ani złotówki!
- Pan w jakiej sprawie? I co to za grzebanie? - pyta zgrzybiały staruszek. Nie słyszałem, jak przyczłapał.
- Kasę dawaj, lamusie! Gdzie trzymasz - pod łóżkiem? No co się gapisz - po chińsku mówię? Pie - nią - dze! - wymachuję scyzorykiem.
Przerażony ramolek drżącym głosem wyznaje, ze w kuchni, syn z synową oszczędzali na leczenie wnuczki i odda wszystko, bylebym tylko nie robił krzywdy.
- Idziemy!
No, to mi się podoba - zajebiście komunikatywny dziadunio!
- Rusz dupę! - poganiam zniecierpliwiony.
- Co to za szmeliwo?
- Wony północnokoreańskie, panie.
- A na chuj mi one? Mam szukać kantoru? Ocipiałeś? Peeleny! Polskie złote - masz?
- Tylko drachmy. Można je jeszcze wymienić na euro...
Mogłem się spodziewać, że w domu wariatów nie ma normalnych pieniędzy. Ciekawe, czym płacą w sklepie - leptonami? Może uprawiają handel wymienny - figurki z drzewa sojowego w zamian za jedzenie? A rachunki za prąd płącą furami nawozu? Chryste, ależ tu capi! Psychiczni czy nie - jak istoty ludzkie mogą wytrzymać w takim fetorze?
Chyba udziela mi się paranoja tego miejsca, ale mam przeczucie, że przy wyjściu czai się Tadziu z siekierą, Hanka z widłami. Wyskakuję wiec okne. I w długą, do furtki. Najciszej jak się da wpełzam w krzaki. Gdzieś tu powinna być ścieżka. Flaszki miło pobrzękują w plecaku. Czołgam się niczym żołnierz na poligonie. Zasanie wykonane, teraz trzeba wydostać się z terenu nieprzyjaciela.
Jest! Biegnę zgarbiony. Na szczęście nikt mnie nie goni. Kluczę, przedzieram się przez gęstwiny. Po paruset metrach udaje mi się wypełznąć na quasi - polanę, łysy placek pośrodku dżungli. Trzeba się pokrzepić.
Tequila, ale dziwnie smakuje. Zastanawiające - flacha wygląda na nieotwieraną, normalnie - dziewicę, a w środku zamiast ,,procentów" - herbata, w dodatku bez cukru. Zawartość pozostałych butelek również niewiele ma wspólnego z alkoholem - stałem sie szczęśliwym posiadaczem kradzionej kawy, mleka, soku z buraków. Niech to diabli, mogłem się przyjrzeć, co biorę!
Zamieniłm stryjek siekierkę na gówno, komplet pięknych figurek i pryzmaty poszły się...
- Ciebie wysłąć po śmierć - człowiek by żył i żył - mówi Pacjent. Siedzi na szczątkach telewizora, przez ramię ma przewieszony długi promień. Nie widzieliśmy się raptem półtorej godziny, może mniej, a odnoszę wrażenie, ze postarzał sie przez ten czas, zmizerniał.
- Jezu, nie uwierzysz, co mi się przydarzyło.
- MAsz gałęzie? - chrypi.
- Lepiej. Te - qui - la! - wyciągam trofiejną butelczynę.
- Daj łyka.
- Proszsz, tylko uważaj - mocna.
- Matylda nie żyje.