9 stycznia 2018
Zmysły zewnętrzne (cz.III.)
VIII. Modus operandi
Dobrze wiesz, Ewuniu, że miewam objawienia. Pojawiają się nieregularnie, ale nad wyraz często, średnio jedno na pół chwili (jednostka masy spoza układu SI).
Najczęściej, spełniając wewnętrzny nakaz, potrzebę, o której głosi popularne w internecie hasło /slogan ,,A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?" - robię o, posuwam się nawet o krok dalej i emigruję na zupełny kraniec świata, trudne do wyobrażenia odludzie gdzieś pod Suwałkami, czy Krasnojarskiem. I nie mam w swej chatynce - lepiance prawie nic poza lampą, w której wiecznie brak nafty, półzardzewiałym wiadrem, które starcza za toaletę, stołu o pokancerowanym blacie, i przedwiecznego radyjka.
Zapuściłem apostolskie brodzisko i kiwając się na zydlu, rzeźbię świątki - piątki, Matki Boskie o kulawych twarzach, niewydarzone aniołki ze skrzydłami zbyt rachitycznymi, by dało się za ich pomocą latać, oligofrenomesjaszy.
Los mój ciągnie się niemrawo od szklanicy do szklanicy, muzyczka góralska wesoło przygrywa, klubowe się ćmią (od czasu do czasu sięgam po przedwojenną fajkę z kości renifera), dębowe ściany porastają cytaty z zacnych i światłych, acz zapomnianych filozofów dnia codziennego - kompanów od butli.
Ileż opowiadań, Ewuniu, napisałem o losach takich bożych prostaczków! Przecież należę do ich kasty. To nic, że nie dobiegam jeszcze pięćdziesiątki. Dziury w sercu zapycham słomą. Halny się nasila. Duchowy emigrant, człeczyna spoza cywilizacji, struga kolejnego Józefa cieślę.
Wagabundzieję, kochana, zapisałem się właśnie na korespondencyjny kurs nomadyzmu. Wędruje mi się w duszy od pnia do pnia. W niedogrzanych izbach pachnie śliwowicą, machorką i trocinami.
Marzenie bywa jak kwiat, co nie usycha, choćbyś w ziemię obok nawtykał petów. Zwiędnie dopiero, gdy go podlejesz. Nie wolno tego robić!
Dziś alter - ego, spracowany ludowy rzeźbiarz, śpi. Cały boży dzień ścierał na tartce muszle zza siedmiu mórz. Proszkiem posypie się włosy Dzieciątka, by się błyszczały. Do bożonarodzeniowej szopki pasuje wszystko, co skromne w swym przepychu. Idą święta, kościelny zapala skrzepły ogień. Wszelki blask ściemniał. Tylko wyobraźnia ciągle zostaje w strefie profanum - jest bezgraniczna, trudno sprawić, by choć trochę przygasła. Ciało staje się w niej słowem. To imię matki rodzaju ludzkiego. Płomień na trzy litery.
IX. Anachoretyzm - zabawa dla najmłodszych.
Treść wiadomości, jaką dosłownie przed momentem wysłałem Ewie:
,,Właśnie wylągł mi się pod czaszką brodaty pustelnik. Wyrósł z innego, większego pustelnika, który był tam od dawna. Taka incepcja - człek we łbie podczaszkowego ludzika, niczym Atena w głowie Zeusa, czy jakoś tak.
Nie mam i nigdy nie miałem komórki, prawie nie oglądam telewizji, gry komputerowe nie istniały dla mnie od zawsze.
Daj Florkowi chatynkę, opał na pięćdziesiąt lat, laptopa ze stałym łączem internetowym, zapas alkoholu, pióra i notatniki... tyle mnie będzie widzieć świat. Obiecuję nie wychodzić dalej, niż na werandę.
Rudera moja nie jest stąd, to sułtanat kurzu, bantustan naftaliny. Babciny design, wnętrza a'la wczesny Bierut. To jednoosobowa wyspa pośród Morza Spokoju.
Dokarmiam wulkany, podlewam winem wszystkożerną różę. Podpisano: Starzejący Się Książę. Serio - gdyby nie ateizm - byłbym idealnym eremitą. Świetnie się w tym odnajduję. W tłoku i zgiełku - gubię. Mrowiskami - brzydzę. Moje alter - ego ma ciągle zamknięte oczy, jest wiecznie POZA (nie mylić z POZĄ). Tylko bredzenia religijnego nie znosi, a tak trochę głupio byłoby zostać samotnikiem - wyznawcą NICZEGO.
Mój rozlatujący się, piętrowy dom przy Paper Street to prozy i wiersze. Tam koczuję. Jestem stamtąd, o krok za każdym. To to jest piękne, wieczne upłynnianie się, bezustanny jedenasty września 2001, walące się na pysk skarbce, cesarstwa mamony.
I jeszcze to, że nie pozostanie nic po mnie. Najpiękniejsza jest świadomość skończoności, poczucie, że nie będzie się wiecznie dryfowało na chmurce w niebiesiech, co jest myślą zanurzoną w mięsie, które zgnije po śmierci tejże myśli.
Naprawdę chciałbyś postawić swoją twórczością pomnik trwalszy, niż ze spiżu? Za rok, pokolenie, przyszedłby wesoły czub z innej frakcji, nieczuły Hun - barbarzyńca i walnąłby weń słoikiem z fekaliami, jak to miało mniejsze z tablicą smoleńską na budynku Sejmu.
Nie zostawiaj nic, bo niczego nie ma, poza chwilowym odurzeniem. Realność to delirka, wytrzeźwienie oznacza śmierć. Tokio, Berlin, czy warszawa to dzielnice Miasta Wojen. Spakuj tobołek, byle szybko. Uciekaj do najbliższej puszczy. Sprawdź, gdzie znajduje się las na suwak - i zaszyjmy się w nim razem, jak w śpiworze. Trzeba odciąć się całkowicie od szumu, czymkolwiek by nie był. Wyhodujmy krainę, sanatorium i erem w jednym: oczyśćmy zmysły. To nie będzie specjalnie trudne. Da się zrobić w minutę.
Wyobraź sobie, Ewuniu, gawrę w kształcie serduszka. Takie nieco kiczowate legowisko dla dwojga uwielbiających się przytulać, kosmatych zwierzaków nieustalonej rasy.
- Twój Flor, myśliciel dumający tylko o jednym. Targany obsesją autofilozof. Niszczyciel. Twój ja".
Palę już trzeciego papierosa. Płomienny tekst pozostaje bez odpowiedzi. Chyba naprawdę znów jestem singlem. Samotnym, wyliniałym kundlem. Kuźwa mać - nie chcę!
X. Obrządki
Spójrz - akcja rozdwaja się, biegnie teraz dwutorowo.
Pewna część mnie ciągle trwa w zawieszeniu - i nie mam tu na myśli hang over, kaca, chyba, że moralnego - ciągle stoi na balkonie, jak pan Julia i czeka na nadejście maila od E. Na zbawienie.
I mam pewność, że ten stan będzie utrzymywać się tak długo, aż coś pęknie, rozkruszy się, eksplo - albo imploduje zasysając mnie wraz z całym bagażem, tornistrem wypełnionym jak przysłowiowy ruski plecak, całym majdanem porażek, do wewnątrz, bym siedział tam po wsze czasy i spędził tę dziwaczną jednostkę spoza układu SI na rozpamiętywaniu. Na szlochu, wiecznym wyrywaniu sobie włosów z głowy, na autolinczu. Bo zbrodnia to niesłychana - zamiast ratować uczucie - pozwoliłem mu się wypalić, rozlecieć - i to, o zgrozo - z zupełnie błahego, absurdalnego wręcz powodu. Przejrzała nastolatka strzeliła focha, po czym rzuciła mnie, bo śmiałem porozmawiać z kimś w internecie. I śmieszno i ... jeszcze śmieszniej.
Podświadomie chyba wciąż czekam, aż się opamięta, pójdzie po rozum do ślicznej, czarnowłosej główki i wybaczy wielkie NIC.
Tymczasem ja właściwy, nieiluzoryczny (choć kto mnie tam wie!) siedzę w cizecie Pawła. Obaj jesteśmy na niezłej fazie. Dwa homo dragusy, zaginione ogniwa ewolucji - między ludźmi, a kosmitami. Czterooki bolid właśnie osiągnął prędkość dźwięku. Konkretnie był to wrzask:
- Zwolnij, kurwa! - językiem poetyckim wyraziłem dezaprobatę dla jazdy dwieście w zabudowanym. Nie ma, że pusto, nikt nie lezie nawet po chodniku. Wytoczy ci się zza winkla narąbany żul, pijana matka z wózkiem - i będzie pozamiatana: albo wspomniany wózek, tyle, że inwalidzki; albo wieczne spoczywanie w urence. W najlepszym razie - pierdel.
Wtedy dostrzegam ją i serce podchodzi do gardła. Najgłębsza w mieście, wiecznie pełna śluzu, szlamu, aż strach pomyśleć, czego.
Nie, nie opisuję swojej byłej, he, he. Wyrwa, głęboka na tysiąc kelwinów, szeroka na sto stopni w skali Richtera, ogromne bajoro na samym środku ulicy.
Było i jest odkąd pamiętam, a liczę już sobie parę wiosen. Dziursko dziwnym trafem niewidzialne dla drogowców, włodarzy. Po prostu nieistniejące rozlewisko w centrum, Dziurkąt Bermudzki.
Okoliczni mieszkańcy chyba też nie widzą, a może przyzwyczaili się do mega - rozpadliny i nie ślą monitów, próśb o interwencję.
A po co to komu? To taki lokalny koloryt, atrakcja na miarę Krzywej Wieży w Pizie. Tamtej jakoś nie prostują, bo straciłaby na atrakcyjności, to my mamy, jak ci durnie, ostatni, pozbywać się dziury dziur, chluby regionu? W całej Unii Europejskiej, Kalmarskiej, Unii Polski z Litwą nie było i nie będzie podobnego okazu.Nasza jest, nasza - na piersi wyhodowana, tuż przy sercu. Bez niej dzielnica stałaby się zwykłą, pospolita wręcz - ot, szary ochłap kraju, miejska odmiana ugoru. Nic tu nie rośnie, kwitnie, nie puszcza pędów.
A tak - jest ona - dorodna (pięćset niutonów w kłębie), chluba osiedla.
Zasypać ja, to jakby pociąć Wieżę Eiffela na złom, zmienić świebodzińskiego Chrystusa w tłuczeń.
- Uważaj! - wrzeszczę. Nie zauważyłem, kiedy Paweł skręcił w Hermaszewskiego. Dobrze znam topografię miasta, ostrzegłbym cymbała, że za chwilę czeka go spotkanie z drogowym Bajkałem.
Za późno. Traaaach! - rozlega się pod kołami niziutko zawieszonego morodera. Potem - pluuuuuuusk! - kilka metrów ponad dachem auta wyrastają spienione bałwany.
No i skasował, bałwan, drogi i unikatowy wóz. Jeszcze się śmieje jak debil, zatem nie dotarło do niego. Trwa w błogiej nieświadomości, myśli pewnie, że to golfina czwórka i wyklepie się u pana Mietka za flachę, a części się kupi na pierwszym lepszym szrocie.
Taki samochód rozwalić w cuchnącym szambem bajorze!
- Nie otwieraj drzwi, bo gnojówka zaleje wnętrze! - strofuję naćpanego przygłupa. Otwieramy szyby i po chwili podziwiamy dekonstruktywistyczną panoramę biedaulicy. Kompletny chaos szarości, wrzask architektury. Bajzel w stylu ,,dotknięty depresją Gaudi".
Bloki walą się i tym samym zrastają ze sobą, koszmar, jakby Frankowi Gehry'emu wylała się kawa na szkic. Projekt rodem z kosza. Brutalizm, że aż w korzeniach zębów czuć, o nerwach wzrokowych nie mówiąc.
Nawet banery, szmaty reklamowe - ponure jakieś i mdłe, od nowości dotknięte chorobą obskuranctwa.
Odnoszę wrażenie, ze do wszystkiego przylepił się niezmywalny brud, osad z komina elektrociepłowni.
Co ja gadam - ta substancja wżarła się w powietrze i przez to widzimy świat w jak najszpetniejszej, półrzeczywistej odsłonie.
- Dzielnica Krokodyli... - szepczę.
- Co?
- Nieważne. Ty- patrz! - wskazuję leżącą parę metrów dalej, dryfującą właściwie, człekopodobną kukłę. Marzanna z pająkiem ptasznikiem na głowie. Obok - resztki roweru.
Pewnie to kolejna instalacja artystyczna jakiejś ledwie odrosłej od ziemi Abakanowiczki - bis.
- Ej, zaraz, Jezu - znam go! To ten rastaman!
- Jaki kur...
- A bo ja wiem? Noł nejm, gostek. Widziałem, jak jechał chodnikiem..
- Nieprzepisowo - wtrąca, zupełnie od czapy, Paweł.
- ... naprzeciwko spędu pielgrzymkowców. Leźli do Kalwarii Toruńskiej, czy Zebrzydowskiej...
- Niepołomicka - bliżej.
- I, wiesz, ja z tego wizualnego kontrastu wyczytałem niejedno. Własny pogląd na sztukę, miejsce w społeczeństwie, jej stosunek w opozycji do...
- Długo leży. Gorąc, już muchy nad nim latają - ćpunidło (wiem - ja nie lepszy) znów wbija mi się w sam środek zdania, rwie myśl i skleja ją wspak, po przekątnej.
Ale fakt, denat mocno nieświeży, zalatuje padliną. Czuć aż tu.
- Musiał jak ty, mieć słabą orientację. Może najezdny? Rozpędził się na góralu - beemiksie i skręcił kark.
- Ojciec koleżanki wracał z knajpy - sorry, z meliny, a były to czasy royalu robionego przez Ruskich z wybielacza, nie przerywaj, nawet w telewizji przestrzegali, by nie kupować z niepewnego źródła i po drodze mu to ace całą energię odebrało, padł twarzą w kałużę, nie miał siły się podnieść i tak został. Utopił się, dopiero nad ranem znaleźli. Kara boska, bo poskąpił na rodzimy polmos, chlał wynalazki. Czyli - pasożytniczy tryb picia. W peerelu za to zamykali - Peru, czyli Paweł, wpada w słowotok, zaraz pewnie przytoczy słowa swojej ostatniej laski. Znów ma gramofon zamiast mordy, megafon jak w teledysku Różowego Floryda. Kolejny ciężki haj, następna cegła w murze, jakim jego głowa obrasta od środka. Traci pamięć, biedak, stacza się w otchłań, demencję. Niedługo przytuli go pan Alzheimer i nie wypuści z objęć. Nie pomogą pieniążki tatusia, szwajcarskie medykamenty, terapie u samego Froyda. Przepieprzył życie dokumentnie, już na starcie.
- Mam guza mózgu - łapie się za skroń zaczynając starą śpiewkę.
- Wielkości jaja kurzego...
- Strusiego - poprawiam nieźle rozbawiony.
- Będziesz się śmiał, baranim głosem, na stypie.
- Złego diabli nie biorą. Przynajmniej nie na zawsze. Zobaczysz - nie będzie tak źle - wydymają i puszczą. Kto wie - może to polubisz i wrócisz dobrowolnie do piekła?
- Hulaj dusza, jego nie ma.
- A za Łojka ile dostaniesz? Co - może czyściec? Dożywotka, bez prawa apelacji.
- To był, chujcu, wypadek.
- Tik - tak win, ! - zegar z pawiem zamiast kukułki odmierza ci ostatnie godziny. I rośnie ciężar powiększa się kamień, jaki będziesz wtaczał pod górę, ciągle i ciągle. Za każdy promil, wciągniętą kreskę, kilometr przekroczonej prędkości, za każdziutkie kłamstwo.
- stul.
Brodząc po jaja w trupiej wodzie, droczymy się jak przedszkolaki. Gadają nami używki, jesteśmy jedynie nosicielami szczęk, dzierżawcami aparatów mowy.
- O ochotkach opowiadałem?
- Na co?
- Jak ,,na co"?
- No na co miałeś? Gastrofaza? Ja kiedyś oszamałem...
Morda, debilu. Larwy takie, ochotki. Czerwone, brązowe, albo czarne. Takiej mniej więcej długości - tu Słońce Peru zrobił bliżej nieokreślony ruch ręką.
- Co z nimi?
- Służą za pokarm dla rybek. Wiesz- Kaśka i Marta - akwarystki, kuźwa. Hep! Będę rzygał. Capi ścierwem. Pewnie za życia wody nie widział, jak rasowy pancur. Teraz to się rozśmierdziało na maksa.
- Rastafarianin. To różnica.
- Mają fioła na punkcie zwierząt, siostry. I trzymały je w lodówce. Kostki zamrożonych robali. W wodzie, beżowe tabletki. Wyglądało to jak takie niemieckie cukierki do ssania, od gardła.
- Fu.
- No fu, dokładnie. Wrzucasz kostkę, ona się rozpuszcza w ciepłym i rybki jedzą mięsko. Szałwiowe.
- Co - robaki? Kuźwa - ciężko się z tobą gada - wygramalam, wypełzuję, wyasfalciam się na glebę. Wyglebiam na asfalt.
- Cukierki. Matka przywiozła z Johannesburga. Nikt nie chciał jeść i tak leżały w szafce z pięć lat, aż się całkiem zlepiły, ze starości i od gorąca. Podobnie, jak te robaki.
- To nie w Niemczech... - próbuję nieśmiało zaprotestować, ale Pawła bierze kolejna, niemożliwa do ujarzmienia fala gadki.
- Żeby było świeże, choć nie musiało, bo to dla ryb - trzymały w zamrażalniku. I raz wiesz - zaprosiłem, kuźwa, kolegów i koleżanki, he, he. Po ile mieliśmy, może po szesnaście lat. Gówniary - przed komunią. Godzina, dwie, zioło, techniawa leci, melanż, już wyrobiłem w sobie odruch, by nie rzygać, samokontrola. Urodzi... Nie - inna okazja. Mało ważne. No i Beata poszła do kuchni po lód do drinkali, bo gorącawa straszna, choć środek, kuźwa, grudnia. Poszukała no i wzięła takie ładne, amerykańskie kostki, może myślała, że to zamrożony burbon, czy metaxa?
- Nie wierzę. Waliłoby padliną.
- Przecież mówię - lód. Żywy. Larwy zatopione, że się tak wyrażę, na kość. No i zalała, durna psita, coca colą, dodała rum. Każdy miał w czubie - no to pijemy. ,,A ty co - od razu z wkładką mięsną?" - Piotrek - nie Piotrek, chyba Ramon wyciąga spomiędzy zębów robala. Wszyscy, jak to widzą - w brecht. Rechot. A momentalnie potem - cofka. bo się kapnęli, że sami się ponażerali świństwa. I galop, kurwa, jeden przez drugiego, do klopa. Najwięcej i najszybciej, oczywiście rzygały dupy. Chłopaki też nieźle.
- Nie wyczuliście wcześniej? Zmyślasz.
- No jakoś - każdy wiesz - neptyk, ledwie stał, środek imprezy, nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji. Kto by pomyślał, że durna cipa nie odróżni lodu od robaków - no kto? Ona normalna?
- Zmarnowaliście karmę dla rybek.
- Co ty. Całe rybki. Wszystkie. A, bo pozbierałem kieliszki i wleliśmy do akwarium breję - alkohol plus ochotki. Niby nic - myślę - nie będzie. A one się zapiły na śmierć, tym robactwem. Normalnie - menelski złoty strzał. Ani jedna nie przeżyła. He - ka - tom - ba, etylowy holokaust - Peruwiańczyk nakręca się coraz bardziej.
- Piękna śmierć - liczysz na mięcho robali, a z nieba spada ci haj, ostatnie, co czujesz, to nieznana dotąd, przyjemna omamica. Dar od losu, od zaprutego świętego mikołaja. Wegetowaliście cały czas w mazi, nieatmosferycznym opadzie, kałuży - srałuży, nie znając tego, co dobre, światłe i piękne, więc wam to nieopatrznie dałem, by was pożarło, raz a dobrze pieprznęło od skrzeli po ogony i byście odwaliły kitę, płetwy, jedniutki raz szczęśliwe, zakosztowały czegoś, co niesie za sobą tyle samo szumu, co odkupienia - prawdy niedostępnej dla skalarów, mieczyków, neonków... - Słońce odpływa za horyzont świadomości tuląc do twarzy grudę mułu, jaką w sobie tylko znanym celu wytargał z kałuży.
IX. Ostatni dekalog tej zimy (bo przecież zawsze jest zima)
I. Doskonal się w codziennym detronizowaniu, deprecjonuj, strącaj z piedestałów, przekłuwaj balony pychy. Oczyszczaj się co drugą chwilę, byś sam nie stał się butny i pyszny. Nie stoisz wyżej.
II. Fakt istnienia muzyki generowanej wyłącznie przez programy komputerowe jest zarazem smutny i straszny. Dźwięk wymaga, podobnie jak słowo, krwi. Siądź do pianina, weź basetlę, okarynę, piszczałki. Graj na cymbałach dźwięcznych, graj na cymbałach gromkich. Wszelki duch niech wolność chwali!
III. Bycie dobrym dla małych, zawistnych, bądź agresywnych ludzi w zasadzie nie ma sensu; resocjalizacje, pełne przepoczwarzenia się z diabła w archanioła zachodzą o wiele rzadziej, niż byśmy tego chcieli. Zatem bezcelowe jest miłowanie nieprzyjaciół, w czambuł, na siłę, na bezczelnego. Kwiaty w lufach karabinów to coś na kształt - powiem brzydko - robienia laski kompletnemu zwyrodnialcowi, zdegenerowanemu do szpiku kości recydywiście, który śmieje ci się w twarz. Są ludzie ze wszech miar godni pogardy i nie zmienisz tego myśleniem życzeniowym. Zacznij od siebie, posadź kwiaty na wypalonej ziemi. Obserwuj samosiejki kiełkujące na zgliszczach, patrz na deszcz, licz jego krople. Goń płatki śniegu, mierz tęczę centymetrem krawieckim. Niektórzy mają w głowach niedające się oczyścić bajora. Pogódź się z tym. Nie każdego da się odmulić.
IV. Nieudana sztuka, dzieła tworzone wyłącznie z chęci zysku są jak garb. Niby to część ciała, a jednak jakaś inna, zbędna, szpetna. Pozostawiam twojemu osądowi - czy da się odciąć i czy warto.
V. Baw się w ganianego z fantazjami, ale - na wszystko, co mi drogie i święte - nigdy, przenigdy nie złap żadnej! Bo zdechnie w klatce już pierwszej nocy, uschnie w doniczce podlana kwasem, solą siarkową. Pozwól im uciec w głąb nieprzemierzonych lasów, rozwiać się na wietrze. Niech pożre je Eol. Udławi się na śmierć, ale umrze szczęśliwy, podobnie jak rybki sióstr Pawła.
VI. Wyrzeczenia są kretynizmem. Asceza, post, czystość - to pojęcia dobre dla średniowiecznych dziadów proszalnych. Mnich spędzający życie na odludziu, pustelnik też jest materialistą - zbiera zasługi, całe skrzynie, kufry zasług u swych zmyślonych boź, liczy na nagrodę w życiu wiecznym. Cholerny dorobkiewicz, o ileż bardziej merkantylny od największego chciwca i skąpiradła, ciułającego talar do talara. Zupełnie inaczej rzecz ma się z naturalną, wrodzoną potrzebą prostoty i wolności, uczucia, za którymi nie stoi opasły Budda, nie dynda ukrzyżowany guru. Myślisz inaczej? Jedź w okresie wielkanocnym na Filipiny i wzorem tamtejszych ,,męczenników" chłoszcz się do krwi, biczuj tak długo, aż staniesz się chodzącym, rozmodlonym befsztykiem. W nagrodę otrzymasz całkiem wygodną chmurkę w zaświatach. No dalej, na co czekasz?
VII. Jeśli sztuka jest blagą, to znaczy, że nasz stwórca to wyjątkowy ponurak i nie wymyślił nas dla żartu. Dość okropna perspektywa.
VIII. Zwierzęta są ateistami. Non - teistami, bo nie są na tyle porąbane, skomplikowane w swej głupocie i głupie w swym skomplikowaniu, by tworzyć w społeczeństwach struktury iście nowotworowe, wyznawać mrzonki. Pomyśl, jakie bezsensowne dziwactwa muszą trapić plemiona istot stojących na o wiele wyższym stopniu rozwoju niż nasz, co głupiego i pozbawionego logiki wszelakiej wyprawiają stwory w innych galaktykach, tylko dlatego, że myślą głębiej i rozumieją więcej. Ideologie to kwadrylion wszechświatów. Wszystkie - zlepione w grudę błota, jaką mój półprzytomny kumpel właśnie przyciska do ust. Jaką całuje. Nie bądź błotożercą. Włącz wentylator, niechaj przewieje ci myśli.
IX. Spacer po lesie, spacer po deszczu - to przykazania same w sobie. Nie trzeba nic dodawać.
X. Ostateczne wyzwolenie nie nadejdzie nigdy. Śmierć? To tylko wyciągnięcie kabla zasilającego. Zgaśnie monitor, wszelkie dane zapisane na twardym dysku zostaną utracone. Nie uciekniesz ze świata, tylko przestaniesz go odbierać. Inne wymiary chyba nie istnieją, nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy, skoro ludzkość o wiele prędzej wydusi się, wymrze na skażonej, przepełnionej przedstawicielami własnego gatunku planecie, niż zajrzy za kotarę do innego pokoju. Kochaj koty. Nie wierz mi, bracie i siostro. Sztuka (zabrzmiało sekciarsko, przyznacie?). Sztuka i ... czegóż więcej trzeba? Naklejek. Żywicy. Niczego.