15 stycznia 2018
Rozprost cz. II- ost.
Impreza, choć trudno ja tak nazwać, spotkanie towarzyskie, zaczęło się rozkręcać.
Przygłuszony alkoholem jąłem opowiadać językiem para - staropolskim, niestworzone historyje, farmazony o zastępach anielskich, edenach, jakie widziałem podczas długich lat nieprzytomności. Oto byłem i jestem święty, naznaczony krzyżem przez Pana.
Zesłał ducha mego w to umartwione ciało, by dać otuchę, ukojenie i pocieszenie strapionym, zapewnić o miłości bezgranicznej.
W modłach nie ustawajcie, zarówno za mnie, duszę niebieską, jak i tych, co męki czyśćcowe cierpią. Zostanę już pośród was do końca, do późnej starości, a jeślibym znów w letarg, otępienie jakoweś zapadł - znak to będzie, że Lucyper świadomość mą pazurami żelaznemi wydarł i na samo dno Piekła, w czeluści nieprzebyte zaciągnął. Jeśliby miała miejsce taka sytuacyja - należy tak długo się modlić, aż zły, widząc płacz i lament rodziny, odda - plotłem brednie. Wszyscy słuchali z otwartymi japami, każdziuteńkie słowo było dla nich objawieniem.
Czegóż ja jeszcze nie naprorokowałem! Widma katastrof, tragedii, zamachów terrorystycznych, dwóch wojen światowych w najbliższym stuleciu, groźba epidemii zarodźca dżumicznego, ponadto - kiła, trąd i zajady.
Nie pozwoliłem się, rzecz jasna, nagrywać komórką. Uznałem to za zbyteczne, albo i groźne.
- Po co? Przecież będę z wami zawsze. Nie można, przesłanie jakie niosę nie powinno być spisane, ani zarejestrowane w jakiejkolwiek formie. Ma istnieć jedynie w przekazie ustnym.
Nikt ze zgromadzonych za stołem nie zauważył, że motam się w zeznaniach, chłonięto moje bajki, niczym słowa ojca Pio, albo papieża. Przecież niepodobna, bym przyniósł światu fałszywe orędzie! Kto jak kto, ale taki ozdrowieniec, cudownie wyratowany z choroby - nie może się mylić!
Od jednego z kumpli Żaneta skombinowała trawkę. Zrobiło się jeszcze weselej, familiarniej.
Rozochocony nieco, zacząłem się przystawiać do Sandry. Puszczalska dziewczyna, o ile można ją tak nazwać, szczerze powiedziawszy bardziej pasują dosadniejsze określenia - nie miała rzecz jasna nic przeciwko. Po ,,aferze filmikowej", kiedy to chłopak sprał ją odkrywszy, że zdradza go i rejestruje to telefonem, po hańbie jeszcze większej, hańbie hańby (czy prostytutka może stracić godność? Oto jest pytanie!) w mojej, jak i okolicznych wsiach była spalona. Taka nie do związków. A teraz napatoczyłem się ja - Grzesiek - niebrzydki człowiek prosto z niebios, eksmitowany anioł. Nic, tylko brać! Wydoić naiwniaka z renty, co do grosika!
- Będziesz moją dziewczyną? Taką na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy? - zapytałem padając na kolana.
A co, jak teatr - to na całego! Jasełka takie odwalę, że popamiętacie!
- Tak, Grześ, tak... - sapała panna nie najcięższych obyczajów.
,,Ojczym" postawił dwie żytniówki, więc wszyscy mieli już nieźle w czubie, zważywszy, że dotychczas raczej unikano picia ponad miarę.
- Krowy trzeba podścielić.
- Co?
- Krowy. Mamuś siedzi, ty Andrzej - też. Idę rozprostować kości. Dość byłem w pozycji nieruchomej, wystarczy. Chodź, Sandruś, pomożesz mi - mrugam porozumiewawczo.
- A, tak - pomogę...
Wymykamy się, zanim urżnięte towarzycho pokapuje się, co naprawdę miałem na myśli.
- Ale tak... w parnicy? - kręci mordą laska.
- Będzie w Warszawie. Ale później. Niech no znajdę pracę, wyrwiemy się z tej pipidówki. Kupię co zechcesz - buciki, torebki, luksusowe ciuchy. Załatwię wszystko, wynajmę mieszkanie. Jestem przecież ceniony przez Boga, zabrał mnie do Pałącu Dusz Wybranych...
Rozpinam rozporek. Pijana dziewczyna uśmiecha się.
- Duży...
- A co - jak cud - to we wszystkich aspektach! Kompleksowo!
- Kocham cię, kocham cię... - kłamię głaszcząc Sandrę po głowie. W finalnym momencie chce przestać, ale dociskam jej tlenioną głowę i kończę. Ileż tego było! Nazbierało się Grzesiowi przez lata posuchy,
- No nie brzydź się, nie pluj. Tamtego kaleki już nie ma. Zapomnij, co widziałaś. Jestem wersją 2.0, upgrade'owany samoistnie. Kocham cię, kocham - przytulam się do kretynki jedynie po to, by ukradkiem wytrzeć o nią wilgotny członek.
- Będziesz moja. Nie oddam za skarby świata, nikomu. Chcesz do stodoły?
- Nooo, czego nie? Ale może potem. Zostało jeszcze coś do, tfu, dopicia?
No tak, ważniejsza wóda, niż facet. Ależ byłby związek...
Wracamy na ,,salę bankietową". Rejczynowa, pijana jak bela, mamrocze zdrowaćki, czy inne koronki. Różaniec wypadł jej z rąk.
- ...wełeły, a nieśmiertelny....
Schylam się - niby po sznureczek świętych koralików. Sięgam ,,mamie" do kieszeni i wyciągam portmonetkę.
- Módl się gorliwie, żarliwie, a gorejąco... - przytulam pseudomatkę i wychodzę. Sandra zakrada się do pokoju, pewnie w podobnym celu - na jumę. Będzie grzebanie w szufladach, znów telefon dostanie nóg.
Potem , już trzeci raz - ta sama śpiewka, zarzekanie się, że na rany Chrystusa - to nie ona. Pewnie Cyganie górscy zakradli się pod osłoną nocy i zwinęli komórkę. Ona? Koleżanka Żanety miałaby zabierać jedyną komórkę w domu? A Boże broń!
- No zapalże, dziadu cholerny! - nie wytrzymuję i rzucam mięchem. Leciwy tarpan wydaje z siebie ostatnie tchnienie.
No, wreszcie! Komu w drogę, temu... kac! Za młodu trzeba używać ile wlezie, czym skorupka do trzydziestki nasiąknie, tym na starość trądzi - jak mawiają żydzi aszkenazyjscy.
Kto nie był za młodu anarchistą, ten na starość będzie piłsudczykom kury szczać prowadzać. Wielu rzeczy trzeba popróbować, zanim ogarnie nas wielka grypa, tu i ówdzie nazywana śmiercią.
Jaką przysługę wyświadczam, jaką zarazem krzywdę, ileż miłosiernego cierpienia zyska przeze mnie i dzięki mnie biedny Grześ, kukłą do tej pory, żyjąca marionetka, serce bijące w kamieniu. Mięso owinięte betonowym płaszczem.
Śpiewam coś po rusku, chyba szlagier zespołu Kino. Jadę zygzakiem, ale kto by się przejmował - polna droga, zadupie.
Pod sklepem jak zwykle - gwarno. Twarze te sae co zawsze - nabrzmiałe, przelane, skisłe. Ludzie będący jak trutka na szczury- czerwone ziarno, bimber chrzczony potem.
Jak ja ich nienawidzę! Motłoch, prostaccy wyznawcy polmosów, lud o głowach zakapslowanych na amen, chłopy - wyszczerbione kufle.
Hamuję dość gwałtownie. Wszystkie oczy - wiadomo. Milczenie. Urwane rozmowy o pszenżycie, krowie, co zdechła podczas cielenia się i Franku, który już drugi miesiąc siedzi za niezapłacone kolegium,.
Wysiadam i pewnym krokiem idę w ich kierunku.
- Dzień dobry! - rzucam z uśmiechem. Nikt nie odpowiada. W sklepie - tak samo. Ludzie patrzą wilkiem. Hieną. Szakalem.
Kupuję trzy wina i jedną litrówkę, napomykam coś sklepowej o imieninach wujka Andrzeja. To powinno uciąć domysły, chwilowo pozamykać japy. Kuzyn przyjechał pożyczonym tarpanem. Nikt przecież w zdrowym mężczyźnie nie rozpoznaje Grzesia, nieszczęsnego kaleki, co tylko leży i znosi cierpienia w pokorze.
,,Chyba za grzechy praojców go tak skarało" - ileż razy słyszałem podobną, kretyńska śpiewkę!
Nieszczęsny młody mężczyzna pokutował za nieokreślone przwewiny antenatów, zbrodnie,c o do których nikt nie miał wątpliwości. Takie fakty zaistniały i basta!
Głowiono się nawet, który z dziadków, po mieczu, czy po kądzieli, sprowadził na wnuka ową plagę.
Może Dragański, ojciec Ręczynowej, nawywijał co będąc w partyzantce, zgwałcił jakie niebożątko ledwie od ziemi odrosłe, albo skopcił nie tę chałupę, co trzeba? Lub jego brat, Stach - awanturnik pierwszej wody, może który z chłopów łomot spuścił, zeźlił do tego stopnia, że przeklął ród bojkiego chojraka?
Pradziad, Hieronim, podobno miał swoje za uszami - aż troje nieślubnych dzieci. Czyżby zatem - jeden z bastruków, nie zaznawszy ojcowskiej miłości, rzucił klątwę na jurnego hulakę?
Tak kombinowano, plotkarze gubili się w domysłach, to temu, to innemu przodkowi przypisując winę za fatalny stan Grzesia. A jego po prostu los nie lubił - i tyle w temacie. Nie żądne komplikacje okołoporodowe, opicie się wodami płodowymi, a zwykły pech. Tragiczny.
Bywa i tak. Fatum przeobrzydliwe.
Zatrzymuję się w lasku. Paręset metrów od domu, a nie mogę się pokazać. ,,Matula" miała żałosne grosze przy sobie. Wyżłopią wszystko, opoje.
Ech, żeby wystarczyło na więcej trunków...
Pokrzepiwszy się trzema Czarami Knurowa - wracam na chatę. Pijcie, pijcie - mi już wystarczy.
Podgonimy trochę akcję, libacje są de facto nudne: gadka - szmatka rozpłaszczonych twarzy. Dzienne Polaków rozmowy o polityce, nie wiedząc nic o polityce, o siewniku, bronach i kultywatorze.
Jedynie Sandra - jak zawsze po pijaku - trzymała poziom. Najniższy z możliwych. Idealny. No po prostu dusza towarzystwa.
- Bańdziesz mojo synowo - bełkotał bezzębnie pan Andrzej polewając samogon. Że też miał skitrane takie rzeczy, świętoszek cholerny! Nie zdziwiłbym się, gdyby nie mogąc znieść gehenny przybranego syna, jakiej musiał być świadkiem - po kryjomu si,ę zaprawiał i był już ciężkim alkoholikiem.
To zwyczajne, takie ludzkie. Czasami inaczej się nie da.
- Pij, pij, kochanie, póki możesz. Jak będziesz się spodziewać naszego pierwszego dziecka - wiesz - dziewięciomiesięczna abstynencja... - ledwie kontaktując rozpiąłem spodnie dziewczyny. Nie oponowała.
W dół. Ręka w majty. I flaszka.
- Co ty, kuuuuu....
- Żaneta jakby wyrwała się z głębokiego snu.
- Nico - poję narzeczoną.
- Ej, wyciągaj, głupku - rozbawiona Sandra nie bierze za złe żartu.
Jak pisał poeta ,,na melinie czas wolniej płynie".
Rejczynowa zasnęła w najlepsze, siostra z lubą - też.
- Pół do piątej po południu, kiedy to zleciało? - przyszywany ,,tatuś" spogląda na radziecki zegarek.
- Krowy wydojone, siadajcie, ojciec . Nie mata jeszcze na podorędziu jakiejbądź flachy?
- Chu. Wysechło źródełko. A ty, kurde, nie jeździj na bańce. Ledwieś wstał, od rana łazarzujesz, a już złamałżeś prawo.
- Aniołó do więzienia nie biorą, spoko. Wszystko działa w najlepsze, jak ten sławnost'. Gniotsa, nie łamiotsia - szturcham lubą. Nic, zero reakcji, wygląda, jakby na nią przelazło kalectwo.
- E, idę sam, jak tak - zakładam bluz. Zimno jak w psiarni, a przecież początek lataa. Mam dreszcze pijackie.
Kurtka.
- Trzymaj się, tatko. Nie biorę tarpana, nie bój się.
I odchodzę. W las. Nie za daleko, by mnie znaleźli. Zaraz Dębowska będzie gonić krowy.
Chwieję się. E - ep! Jeszcze pozostaję w cudzym ciele.
- I raz! Dwa!
Duch jak w łódce podczas sztormu.
- Trzy! - napieram całą świadomością. Poszło! Pełznę rakiem, z ust i nozdrzy, z uszu i otworów ciała, o których nie chciałbym głośno mówić, sypią się tryby, śrubki, pełzną lepkie kable.
- Ghhhhaaaah! Bleeeghhh! - wymiotuję swoją maszynową duszą. Blaszane mrówki, żuczki, zarazy pełzakowate, rozkawałkowana dusza włazi w glebę. I głębiej. Tap, tap, tap... i nie ma - przy dróżce leży biedny Grzzesiek, w stanie, w jakim przewegetował całe swoje smutne życie.
I budzę się, już we własnym ciele. Trzeźwy, niestety. Podczas transferu, skoków nie można zabrać ni promilusia. Największa wada tej magicznej sztuczki.
Biednego syna Rejczynowej znalazła, jak przewidziałem, Anielka Dębowska.
Ło Jezu, ło Jezu - lamentowała pewnie z e zgrozą i w szoku.
- Któż cię tu, biedaczyno, wyciągnął w ostępy, na manowce? - załamywała niedomyte ręce.
Skandal wybuchł nielichy - dwie, albo i trzy gminy, ościenne powiaty dudniły o kalece wyciągniętym, wywiezionym jak niechciane psisko.
Przyjechała karetka, policja. Posiedziała Rejczynowa z gachem nie pamiętam, jak długo. Napruci jak bele, a syn im uciekł (?). Został porwany (?). Kto wie, co zaszło w owej patologicznej rodzince, na pozór tak porządnej i dbającej o biedaczyska.
Ileż korowodów było, ile spraw sądowych! Nawet Żanetka była o coś tam podejrzana.
- Grzeeeś... Grzeeeeś... - Sandra, oprzytomniawszy, nie mogła uwierzyć, iż jej nowy chłopak, ten, który niedawno tak czule pieścił butelką, powrócił do stanu sprzed cudu.
Po wyjściu na wolność okazało się, że głęboko wierzący, prości ludzie łyknęli moją bajeczkę o porwaniu duszy przez szatana. Ileż to modlitw, różańców, aktów strzelistych zostało wypłakanych, wyjęczanych w intencji powrotu Grzesia do zdrowia!
Był cud, ale za sprawą Lucypra się cofnął! Czorcie! Oddawaj ducha!
Pielgrzymki na kolanach, leżenie krzyżem w kościele, rwanie sobie włosów z głów, ach - czegóż ci ludzie nie zrobili w swojej naiwności, byleby wyciągnąć syna, pasierba i brata z pazurów czarcich. Śmieszna, zabobonna wiara, średniowieczny kołtun.
Nikt, rzecz jasna, nie uwierzył w historyjkę o nagłym ozdrowieniu Grześka. Mówił, pił z wami, sam poszedł? , co odpowiadano na takie ,,brednie". Mam szczęście - nikt nie przebadał nieszczęśnika na zawartość alkoholu we krwi.
Mam jednocześnie pecha - to zagmatwałoby sprawę jeszcze bardziej. Pojawiłyby się zarzuty o wlanie na siłę, spojenie osoby ciężko chorej, co mogło zagrozić jej życiu i zdrowiu.
Nie pomogłyby lamenty, skargi, złorzeczenia- Belzebub pozostał nieugięty, co nieomal pchnęło matkę Grzesia... nie, nie w kierunku myśli samobójczych, nie w objęcia śmierci.
Ku butelce. Ojczym - jak się domyślacie - zaczął pić jawnie. W trupa, na całego. Niech się dzieje co chce!
Gospodarstwo - licheńkie, co prawda, ale zawsze - jeszcze bardziej podupadło. Ostatnia chudoba poszła ,,na przelew". I na lekarstwa, pampersy, które znów trzeba było kupić - cały zapas spalił zdrowy Grzesiek.
Z czasem historia, tak nieprawdopodobna, na granicy niemożliwości, poczęła się zdawać mitem, bajką zasłyszaną na wsi, owocem zbiorowej halucynozy (,,a mówiłam, stary - nie kupuj bimbra!"), I już - już Rzęczynowa z gachem byli na dobrej drodze, by wmówić sobie, że całe zdarzenie im się jedynie przyśniło, wbić sobie do głów, że sytuacja nie miała miejsca, bo i jakim prawem, nie, to absolutnie nie mieści się w głowie; gdybym złośliwie nie wniknął jeszcze raz w biednego Grześka.
Byłą wówczas święta niedziela, Matki Boskiej Jakieś Tam, Zielnej, Chlewnej, czy Chlebowej. Mało ważne.
Rozmodlone powietrze. Do tego stopnia, że nawet latające nad garem bigosu muchy składały skrzydełka do ojczenaszowania.
Dziesięć gromnic u wezgłowia łóżka chorego. Klimat - od czasu mojej ostatniej wizyty - niezmiennie podniosły. Stułę można w powietrzy powiesić i będzie wisiała.
Mielą się ozory, stygnie obiad, kolana wrastają w podłogę. Leżę, jakby nigdy nic.
Ufff, poszli. Najpierw ,,matka" potem ,,ojczym". Naprani, jakby dopiero co z poprawin wrócili.
- Żanetka - szepczę najciszej, jak potrafię. Dziewczyna odwraca się zaskoczona.
- Ćśśś, Chodź, nachyl się.
- Mamo!
- Cicho. Jezu, chodź bliżej. Chcę ci coś powiedzieć. Słuchaj... ja udaję. Całe życie, od początku do końca udaję to porażenie. To taka forma okrutnej zabawy. Nie wierz w paraliż, przykurcze. Jestem zdrowy jak byk, o! - tu podnoszę jedną ręka szafkę nocną.
Tylko ty będziesz o tym wiedzieć. Durna stara łyknęła haczyk jak wygłodniały sum. Wiesz, jak bawi mnie, gdy zmieniają pampersy, karmią, podnoszą rzekomo bezwładnego synka? Codzienna, nieustająca komedia. Wiem - są dla mnie tacy dobrzy i kochani. Ale nie mogę, zrozum - nie mogę być inny. Chęć zgrywów przeważa, dominuje w mym charakterze nad uczuciami synowskimi. Tego nie da się wyleczyć - śmiertelny żartowniś jestem. Zimny drań, co to rechocze w duchu patrząc na ich starania, urabianiu sobie łap po łokcie, dla bezprzytomnej kukły. Widzę, słyszę, rozumiem więcej, niż wy wszyscy razem wzięci. Nie mów nic starej. Idź po Sandrę - muszę jej wyznać prawdę.
- Ty skur.... - tu ,,siostra" nie wytrzymała. Dostałem siarczystego ,,plaskacza".
- Gnoju, bydlaku, ty bezduszny...
Dalej nie słuchałem. Jeśli jesteś w obcym ciele krótko, do około trzech kwadransów - możesz opuścić je lekko, bez skupiania się, wyrywania siłą woli z głowy innego człowieka, jak wyrywa się chwast z ziemi, kleszcza spod pachy.
Tak właśnie odleciałem - bezboleśnie, nie gubiąc z ust ani jednej śrubki, nie szamocząc się.
Epilog? Prosty jak sznurek w kieszeni, banalny, jak babina sprzedająca dewocjonalia w Licheniu.
Kramara - tak bym skończył - zdjęciem kobiety, dookoła której wiszą Janowie Pe Dwa, Benedykci Szestaści, Mateńki Jasnogórskie.
Wszystko zmierzało do finału - stoiska z kiczowatymi pamiątkami. Co przez to rozumiem? Jeszcze większa dewocję matki Grześka, nasilenie się konfliktu między nią a córeczką, która - przekonana, że brat udaje - kategorycznie odmówiła pomocy przy nim. Znienawidziła jak psa.
Nie było końca wyzwiskom, biciu biednego kaleki. Parę razy nawet został oblany herbatą. Na szczęście nie gorącą.
- On łże, mówię wam, to oszust! Wstawaj, rusz dupsko! - wrzeszczała podobno szarpiąc brata. Ledwie udało się ją obezwładnić.
Co tu dużo pisać - rozwaliłem familię sąsiadów od środka, dzięki czarom zapanowały w niej nie tyle nawet niesnaski, co zapanowała tam jawna wrogość, nienawiść.
Pandemonium - ja, demon z tej samej wsi jestem panem chaosu. Dzięki mojej magii nienawidzicie się, uwierzyliście w Mefistofila - złodzieja dusz niewinnych. I chlejecie. Butelka i różaniec, kieliszek stojący na Biblii - tak można zobrazować wasze życie.
Miotacie się, jak zwierzęta w klatkach, pomiędzy kruchtą a gorzelnią, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Bezsilność, złość, chęć zabicia brata - potwora, który przez trzy dekady leci w kulki.
Nawet prostacką Sandrę cała niewytłumaczalna sprawa dotknęła.
A miało być tak cukierkowo: Warszawa, wieczna laba, butiki, galerie handlowe... A on leży i udaje chorego, wał.
Najważniejsze pytanie: czemu tak okrutnie postąpiłem w stosunku do i tak ciężko doświadczonej przez los rodziny?
Dla jaj. Po to się przecież człowiek uczy czarnej magii, wertuje księgi tajemne sprzed stuleci, grymuary, zaklęciowniki - by porobić sobie śmiechy. Lepszego powodu niż żart - nie może być. On jest siłą napędową, spiritus movens życia. Bez niego jest się złamanym patykiem.
Albo po prostu taki ze mnie nieczuły skurczysyn.