27 stycznia 2018
Ogrzewalnia II/ II
III. Pust' wsiegda, budiet piekło.
..nie śpi chyba, budzi się.
Otwieram oko. Niepewnie. Strużyna światła. Ziąb, aż do kości. Dziwnie się splata: czuję, jak mroźny poranek przenika mnie do cna, jakby odrażające, lodowate niebo zwaliło mi się na głowę, wżarło do krwiobiegu, wniknęło w każdą komórkę udręczonego ciała. Brrr... Jakby cię, człowieku, oblano wódą, syberyjskim spirytusem. Zamrażara na zewnątrz i w środku.
Florian w rożku. Na patyku. Filety z mrożonego Florka.
- Cze... czego... szukam w ustach odpowiednich słów. Ozór odwykł od polskiej mowy. Bliżej mi do poligloty posługującego się wymarłymi językami wołżańskimi.
Albo dojdę do siebie, albo będę gadał po mieszczersku, czy muromsku.
I ten niewyobrażalny chłód...
Dźwigam zezwłok. Pięknie, nie ma co. Zasnęło się, kuźwa, opojowi pod drzewkiem. Co ja świętowałem...? Zaraz, czekajcie, dokumenty, dokumenciska, wszystko dam, moment...
No oczywiście, w kroku - plama. Ubawione mordy w mundurach. Ja pierniczę. Kompletna pustka - w głowie, w kieszeniach. Ani wspomnień, portfela, ani dokumentów. Zero bezwzględne.
- Obrobili mnie. Parzycie... - z rozbrajającą szczerością pokazuję puste karmany.
- zrozumcie, ludzie - idę na operację. Będą mi wstawiać bańkę wyłódczą, o tu, pod żebra... - plotę farmazoniady. No już, już, zabierać bloczek mandatowy. Ja się tu kończę,, umieram ze strachu, łapiduchy będą mnie kroić na prosektoryjnym stole, więc z nerwów, przyznaję, wypiłem dla kurażu troszeczkę, niedużo, łyczek, łyczunio. A co - nie można? Jakby wam groziło wstawienie bańki wyłódczej - a to bardzo poważna operacja - rakiem byście łazili, nie trzeźwieli przez lata!
Zaczynam trajkotać jak najęty, z każdym kolejnym słowem - szybciej, bardziej zapalczywie. Że co oni sobie myślą, jak w ogóle mają czelność indagować obywatela zmagającego się z nieuleczalna kapsoprowizacją wyłódy? Ależ mnie to boli, że aż... aż...
I wtedy, sam nie wiem dlaczego, zakładam filtr na rzeczywistość. Po prostu rozciągam na nią przezywany niedawno sen, narzucam na telewizor kolorową płachtę. Kontrolowane majaki, wykrzykując z emfazą dyrdymały o konieczności drukowania książek w jidysz, w sanskrycie, oczywiście wyłącznie dla mamony, rzucam się z pięściami na dzielnych stróżów prawa. I zanim zdążyli się osłonić przed ciosami - gryzę, szarpię, rozdzieram mundurowych patałachów. Jestem zły i realny, oni - z papieru.
W jednej chwili stają się ludźmi - konfetti, śmieciem, po którym nikt nie tęskni. Można ich rozsypać w dowolnym miejscu. Rozwieją się na wietrze.
Postaci z programu telewizyjnego, przeterminowane, nieważne. Minęła pora emisji seriali, w których graliście główne role. Zredukowałem was - nawet nie do roli statystów. Wypadacie z obsady, zostajecie skreśleni z listy płac.
Już, już, wyjazd stąd!
Wielobarwne obrazki, jakie wyświetlają mi się przed oczami, tak zwana rzeczywistość, bajka opowiadana każdego dnia przez milczące, tchórzliwe bóstwo... zbyt poważne to, zbyt piękne, by mogło być skażone waszymi burackimi mordami. Pały, gnije, niedomyte, świeżo wypuszczone z klatek, humanoidalne...
Bryzgają flaki, ścięgna, krew, furkoczą odłamki kości, strzępy granatowych mundurów. Jeden wielki film non - camerowy. Antonisz zmartwychwstał i maluje mi kolorowe bajuchy na powiekach, gałkach ocznych. Rozgrzaną igłą wydrapuję autoportrety na chmurach. Na czerwonych jajkach zniesionych przez smoki.
Jedynym prawem jest szaleństwo, obowiązek bredzenia. Bez tego, w krainie normalności wszystko minie, niczym dom zbudowany przez głupca na piasku. Największą stabilizację zapewnia chaos. Kompletne ześwirowanie macht frei. Zgłupienie daje wolność!
Szare społeczeństewka dają się prowadzić na smyczy. Każdemu - komiwojażerom, przywódcom nowych ruchów religijnych, dają dupska za miskę ryżu, batonik w szklanym opakowaniu, za bentleya z czekolady.
A ja siedzę na tronie i ognistą rózga chłoszczę przygłupie stada. Bawię się w tresera lwów, poganiacza mówiącej zwierzyny, nadzorcę niewolników.
Każdemu na plecach każę wytatuować piętno, ex libris (oczywiście po angielsku, coby na całym świecie zrozumiani) : ,,Hey, we've got some free time this afternoon, Why won't we dig up grandpa and see how he's decomposed?"
Wiem, przygłupiasty tekst i nieco za długi. Podobnie jak ten, który właśnie czytacie. Mówię do was przez kartki. Mój głos jest czysty i wyraźny. Śpiewam zanurzony po szyję w spadających banknotach. Malwinka, co jak żadna prostytutka, nie pocałuje nikogo w usta, nawet mnie...
Malwinka przygrywająca na basie. Po niej długo, długo nikt. Dziś śpiewam wyłącznie dla wyższego stopnia znizmu. Bez niego nie przetrwam w dziwacznym mirażu. To człowiek tworzy metamorfozy. W tysiącach gęb odbijam się, coraz bardziej karykaturalny, przypominający dzikusa, szamana z naszyjnikami z kości, pióropuszem z kazuarów, pawimi wachlarzami przy samej dupie. Zmieniam się w potwora, dziczeję. Nie podchodźcie na odległość mniejszą, niż dwa wersy, bo ugryzę. Jad buzuje w szarym człowieku, w szarym człowieku, łączy się ze słowami starych piosenek.
Obejmuję seryjnych morderców, tych słynnych panów, o których tyle czytałem w liceum. Prawdziwe gwiazdy!
Jestem kobietą, uległą i pasywną, żywą zabawką. Rodzę słodkie dahmerzątka, urocze Karoliny Kot, Florusie Marchwickie. Ze studentki robię płaszcz. Nie pasuje, więc pod osłoną nocy wrzucam do pobliskiego bajora. Za parę dni znajdą go wkręconego w śrubę przerdzewiałej na wylot barki. Reszta ciała do dziś spoczywa w moim ogrodzie, gdzie smutek gości. Pod kamieniem, który przywlokłem z wycieczki do poprzedniego snu.
Kara od nieistniejącego boga - to głaz, którym zabijałem błogosławionych i świętych (najmocniejszy cios, w skroń, dostał taki jeden Szczepan). To meteoryt rzucony przez archanioła Florka, by rozłupał ci czaszkę.
IV. Ruska pępowina
(Jeśli nie podoba ci się ten - swoją drogą idiotyczny - tytuł rozdzialiku - śmiało możesz nadać inny. Jako autor - pozwalam. Z resztą - na dobrą sprawę - nie mam nic do gadania.)
Wiecie, jak wyobrażam sobie Niebo? W dwojaki sposób: albo jest to oaza szumu, chaos, z którego można odłowić poszczególne emocje, taką zupę z pływającymi na powierzchni rękami, głowami, resztkami anten telewizyjnych; niestrawny śmietnik; pisankę zrobioną ze zbuka.
Uważaj- - gdy pęknie skorupka - zaleje cię szlam! Już drży, wzbiera. Zaraz rozniesie się fetor siarkowodoru!
Druga wizja niebios, krainy szczęśliwości wszelakiej, to mój pokój. Banalne - powiecie. I będziecie mieć rację. Wersalka, dwa fotele, komplet wypoczynkowy w złote listki, biurko, stolik pod telewizor z wybitą (niechcący i na trzeźwo) szybką, cała masa płyt z przeobrzydliwym techno, którego nie słuchałem od czasów gimnazjalnych, kasety z muzyką poważną (nagrywałem z radia, lepsze to, niż kupowanie; z resztą -bywam tak chamsko, cwaniacko oszczędny, że nie zhańbiłbym się przepłacaniem za tak banalną rzecz, jak dźwięk), krzesło, odtwarzacz DVD stojący na starym, ale sprawnym, kineskopowym LG, komputer. Więcej rzeczy nie pamiętam.
Meblościanki nie liczę - jest tak krowiasta i zajmuje tak wiele miejsca, że właściwie jej nie ma. Paradoks, jak wszystko w moim uniwersum.
A pod parapetem - dominanta, dysharmonia, coś burzącego spokój i nudę obrazka, jaki właśnie opisałem.
Dziesiątki martwych myszy, jedna na drugiej, w kopczykach.
W różnych stadiach rozkładu, świeżo zdechłe, jak i te nieźle nadpsute. Leżą i cuchną, piętrowo. Łycha dziegciu w beczce miodu spadziowego z najsłodszych dup.
... zgadza się (tu uprzedzę pytanie) - to jest metafora. Ale nie szarych, mikrych, nędznych żyć, ludzkich losów. Tak banalny nie jestem.
Zajrzyj głębiej, pod spód, odchyl czerep swojej, świeżo wypełzłej z Czyśćca dziewczyny. Ma to zapisane na taśmie perforowanej.
To twoje - moje - nasz, to opowiadanie każdego zmarłego Polaka. Nawet tych, którym nie dane się było urodzić.
To treść listu. Przeprosiny. Domyśl się kogo i za co prosimy o wybaczenie.
Jeszcze głębiej, zdzieraj futro! Patrz: rysunek. Poczekalnia, może noclegownia. Setki bezdomnych obszczymurów zapamiętale smalcują wiersze w danych im przez pielęgniarkę brulionach.
Kaligrafują piękne strofy w sanskrycie. Choć żaden z nich nie włada sanskrytem. Tworzą ten język na własny użytek z bełkotu równych sobie lumpów, z krzyków, szumu ulicznego, szczekania reklam, odmóżdżajacych, serialowych dialogów.
Zapisują wszystko ołówkami kopiowymi, wypasionymi piórami, by za chwilę podrzeć, zgnieść, zniweczyć całą harówę.
Po północy siadają z powrotem do kajetów. Ślina kapie na wężykowate kulfony.
Wystawiają jęzory, nasi poeci z bożej łaski, starają się pisać jak najstaranniej.
Czegóż tam nie ma! Co prawda ani słowa o wolności, płciowości, polityce i dziesiątkach innych, jakże przyziemnych spraw, ale i tak jest ciekawie.
Niech żyją ich poematy! W ogniu! Bo tylko tam trwa się najdłużej i najprawdziwiej! Bo co nie pochodzi, czy choćby nie otarło się o ogień, z założenia jest kalekie, wybrakowane.
Drwij z niepełnowartościowych wierszy wodnych, tłuczonych na ilość we wszelakich kałużach, sadzawkach, z poemaciątek - rozbryzgów.
Wyjdź z domu podczas deszczu. Stań na schodach. I patrz w górę - ileż tam wierszy! Śmiej się - wszystkie to grafomania na jeden i ten sam temat.
Najlepiej pisze się płomieniami. Niski nakład - wystarczy fiolka benzyny - i widzisz - jesteś poetą!
Cokolwiek ułożysz - rzuć w kierunku pomnika Dzierżyńskiego, księży poległych w walce z abstynencją, pod nogi postaci z mniej, lub bardziej durnego monumentu.
I nie troszcz się o to, co będzie dalej - zgarną cię do suki, na komisariat, wygarbują skórę? Przecież żyjesz na kartkach bzduropowieści!
Musisz być niedokończony, nierozpoznawalny. Mały, rozmazany Ty, wydany w dwóch egzemplarzach.
Rób co chcesz - przecież tak naprawdę nie istniejesz. Nie musisz mieć sensu, początku, ani końca, jak to pseudoopowiadanko. Mnie też nie ma.
Istnieją tylko płomyki. Coraz większe.
V. Defenestracja parska
Naprawdę sądziliście, że ten tekścik skończy się w jakiś cywilizowany sposób, będzie początuszek, środeczek, puenta?
Jak dzieci... jak dzieci...