Proza

Florian Konrad


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

28 stycznia 2018

Euhemeryzm cz. I/ II - OST.

VI. Grabarz należący do Mensy 
  
- Odpowiedź A jest na pewno nieprawidłowa - Rut ciągle głowi się nad stosunkowo prostą zagadką. 
- Dałabyś już spokój. Nie wiesz co mówić, to siedź cicho! - mówię walcząc z niesprawną zapalniczką. Działała przez dobre trzynaście lat. Teraz odmówiła posłuszeństwa, zapewne przez wilgoć. Paskudna pogoda, niedługo przemokniemy do suchej nitki, krwinki zmienią się w płatki śniegu. 
- A może... 
- Morda. Bo jeszcze kto usłyszy.  
- Na pewno wiesz, co robisz?  
- A skąd! Jedziemy na żywioł. Najwyżej coś się spieprzy. 
- Ojcze nasz, któryś jest... 
- Zamknij mor... 
Zdenerwowany omal nie rzucam się na dziewczynę. Widząc, że to nie przelewki, jeszcze chwila i przedzwonię, Rut przestaje nawijać. Stoi grzecznie z latarką, obserwuje, jak rozkładam sprzęcicho.  
- Dwa kabelki wsuwa się pod szczelinę, pod płytę. Muszą dotknąć piasku - szepczę.  
- Aha. 
- Wiesz, co to jest? - wyciągam z plecaka blaszane ustrojstwo. 
- Bańka. 
- Palnik samowyparny. Kupiłem z Agencji Mienia Wojskowego. Na ropę, benzynę, olej opałowy, roślinny, na co chcesz. Zapalaj. No słyszysz, co mówię? Pospiesz się, trzeba rozgrzać te dwie. Nie będziemy tu sterczeć całą noc! Dawaj, śmiało, jeszcze! Ja podłączam monitor. 
- Nie uda się, za duży wiatr. 
- Grzej, nie gadaj. Powinno się połączyć przy minus dwudziestu, a nawet w gorszych warunkach. W Jakucji ludzie wywołują, to tu ma się nie udać? Teraz widzisz, co robię? Trzeba zeskanować napis z tablicy nagrobnej. Pieczołowicie, każdą literkę, najlepiej dwa razy. Inaczej system nie zbierze danych.  
- A co, jak kogoś pochowali bezimiennie, jako N.N.? Albo jakaś cyfra jest niewyraźna? 
- Wywali błąd, albo wyszuka niewłaściwą osobę. To takie nekro - google; tyle, ze samo nie poprawia literówek. Jeśli źle się wklepie - bo da się i tak, na upartego, z klawiatury - i dajmy na to można uzyskać kontakt z kimś, kto się jeszcze nie urodził. Albo przeciwnie - wpisz daty urodzenia i zgonu - na przykład siedem bilionów lat przed nasza erą - i na ekranie ukaże się żyjący wtedy człowiek. Ktoś spoza mierzalnego czasu. 
- Pieprzysz. 
- Jest o tym program dokumentalny na youtube. Obejrzyj, jak nie wierzysz. Ej, czekaj - iskrzy! 
- To dobrze, czy źle? 
- A jak, kuźwa, myślisz? Gdzieś jest zwarcie! O masz, zaraz się przepali! Zakryj to do diabła, bo śniegu napada do środka! 
- Nie mam dziesięciu rąk! 
Mnę w ustach naprawdę wulgarne słowo. Zrzucam kurtkę i okrywam nią układy scalone. Jeszcze trochę i nici wyszłyby z całego spirytyzmu. Setki razy naprawiany trup, mumia informatyczna, ledwie działający elektrośmieć. 
Zygzaki na monitorze. Chyba coś się kluje.  
- Większy płomień, bo nam ucieknie! Dobra, jest! 
Zarys twarzy. Rozpikselowana, drgająca głowa. Bezpłciowe to - to, trudno określić, czy to w ogóle kiedykolwiek żyło. Może ukazała się nam atrapa kukły manekina, coś wielokrotnie nieprawdziwego, ułuda ułud. 
- Tato? - Rut wgapia się w monitor. Postać nie odpowiada. 
- Ogrzej jeszcze. Krystalizuje się. Agata! Co do diaska robi w...? 
Duch - nie duch, w ogólnych zarysach przypominający sławetną Agatę Jabłońską, znienawidzonego przez drogowców babsztyla, kobietę, której upór, determinacja na długie miesiące zatrzymały budowę autostrady S- 385, uśmiecha się do nas. 
- Przecież ty żyjesz.. 
- Theorethycznie - thak - dudniącym głosem odpowiada widziadło. Chce się parsknąć śmiechem, ale jakoś nie wypada.  
- Życie tho thylko sthan przejściowy phomiędzy Czehnią, a Szahością. Dhopiero ghdy umrzesz drughi raz - uzyskasz idhealną biel. 
- Ty - co ona bredzi? 
- Podkręć bardziej. 
- Thylko cisza, ahktyczna biel się liczy, to do niej wszyscy zmierzamy. Nic nie oczyhcza lepiej, jak milczenie. I wthedy nasthanie blaskh... 
Obraz się rwie, tnie, zawiesza, faluje. Przerażeni widzimy, jak z oczodołów, nozdrzy, uszu i ust potwora zaczynają wypełzać robaczki. A właściwie - obłe ludziki. Nie widać wyraźnie twarzy, ale po ubraniach, posturze można rozpoznać, kto to. Setki, tysiące małych Rut, kłębiących się Florianów szumuje, spada, pełznie po policzkach maszkary. Wwiercają się jej we włosy, niektóre... wyłażą na zewnątrz! Przez monitor!  
Jesteśmy w szoku. 
- Zadepcz! Zadepcz! 
Przez moment tańczymy tarantelę na grobie świętej pamięci ojca Rut. Humunkulusy zmieniają się w węże.  
W desperacji podnoszę dziwnokomputer (ciężki jak cholera!) i ciskam w ciemność. Łup! Rozbija się w drobny mak, przy okazji łamiąc krzyż na jakimś zabytkowym nagrobku.  
Ekran ciemnieje.  
- Chciałeś wywoływać duchy, a mal mnie nie... nie... - Rut zalewa się łzami. Jest kompletnie roztrzęsiona. 
- Nie wiem, chyba wirus KGB namieszał w systemie. Kompletna blokada kompa, włamanie do skrzynki mailowej. Zmiana zdjęć profilowych na fejsie na plansze z godłem ZSRR. Wreszcie - spalony twardy dysk.  
- Aż mnie mdli. 
- Nie haftuj, bo wiesz - robale - uśmiecham się gorzko. 
- Chodź do domu, bajka skończona. Morał - w innym wymiarze. 
  
VII. Pig squeal 
  
Przerwanie pępowiny, odłączam się od Rut. Syk, nieznośny syk dobiega spod podłogi. Za oknem śnieg buzuje, pieni się. Płatki szampana, roztrzaskane szkło wiruje w powietrzu.  
Padam na górę miśków. Zmęczyła mnie ta wizja. Chyba zaraziłem się grypą, zarodziec przeziębienia wżarł się w mięśnie.  
Ranka przestała krwawić. Telegazeta po chińsku, pisane wspak hieroglify migoczą przed oczami. Przesadziłem z hipnozą, za dużo tego, jak na jeden raz, za ostro. Muszę odpocząć, zebrać siły, zwlec się z góry zasyfiałych zabawek. Ciężko będzie. 
- Kim ty... jesteś... - mówi przerażona Rut. Tęczówki jej zbielały zupełnie, odpłynęła do z nich krew, zwiędła trawa.  
- Jestem nikim. Włóczęgą, wagonem towarowym dzbanem wina. I żyletką - jeśli podejdziesz zbyt blisko. Jeden mesjasz to powiedział. Taki z połamanym krzyżykiem na środku czoła. Charles Manson - może słyszałaś? 
- Pytam poważnie.  
- Kuźwa, rut - a kim mam być? Umiem tak odkąd pamiętam, od zawsze. Cud boski, ze za dzieciaka nie wykorzystywałem tych zdolności. Na studiach też nie, choć korciło, by zahipnotyzować profesora. Taki jeden się uwziął, wiesz: nosiłem wtedy irokeza i w ogóle punks not dead, co nie? I jakoś nie odważyłem się, by go telepatycznie zmusić do wpisania mi choć trói w indeksie. Jezu, takich rzeczy się po prostu nie robi. Etyka mi zabrania. Etos grzecznego szkraba, co to chodzi regularnie do spowiedzi, a przed snem zmawia paciorek. 
- Jesteś ... yyy...medium? 
- Gdzie tam. Coś mi odbiło, by wyświetlić ci taką wizję: bierzemy steampunkowego kompa i idziemy na grób twego ojca, by wywoływać ducha. Dobre, nie? Kabelki wsuwa się pod płytę, he, he. Tu myślałem, że pęknę ze śmiechu, ledwie stłumiłem. Nie wolno, podczas hipnotyzowania trzeba być śmiertelnie (sic!) poważnym, choćby wymyślało się największe bzdety, tworzyło w świadomości drugiej osoby istny cyrk, slapstikową komedię z Chaplinem. Wystarczy raz się zaśmiać  - i możesz nie wyjść ze sztucznego uniwersum, zapaść w surrealistyczny sen na zawsze. Wciągnie, jak ruchome piaski, kolorowe bagno. Staniesz się błędnym ognikiem i nic nie zdoła cię wybudzić, nawet najlepszy lekarz. Będziesz się błąkać w wyobraźni, szklanym labiryncie bez wyjścia. 
- Skąd to wiesz? 
- Intuicyjnie. Nawet starzy nie mają pojęcia o moich zdolnościach. Skrywałem je, chyba z wrodzonej skromności, nie kręciło i nie kręci mnie wybieganie przed szereg, wyniosłość, zadufanie. Takich ludzi postrzegam jako skończonych, narcystycznych dupków. Mógłbym być cwaniakiem, aroganckim prezesikiem korpo, politykiem, czasem nawet myślę, że umiałbym władać światem za pomocą hipnozy. Tak i Jafar z disneyowskiego Alladyna, sterujący sułtanem. Kardynał Richelieu, nawet nie szara, a czarna eminencja na tylnym siedzeniu limuzyny w biało- czerwone pasy. Ode mnie zależałoby, gdzie skręci. Tylko - po czorta mi to? Dla kasy? No sorry... 
Nalewam szklanicę burbona, whisky, czy co tam było przelane z oryginalnej butelki do brzucha żaby. Tak - żaby. Rut, kochająca różne dziwaczne i durnowate przedmioty ma taką fikuśną karafkę w kształcie ropuchy.  
- Popsułeś komputer, skur... - domorosła pisarka jak w amoku szarpie za kable, wali w klawiaturę marki IBM (tatusiek poskładał strucla ze stu i jeden złomów, każda część z innej parafii; próbujesz rozebrać nowospalony moduł, rozlutować sklejuchy kalafoniczno - cezowe i nigdy nie wiesz, na co natrafisz. Sam cziort nie rozbieriot. Nie muszę chyba dodawać, że rodziciel nie zostawił Rut żadnych schematów urządzenia, domyślam się, że nie było ich wcale, istny don Justo Gallego Martinez informatyki klecił dzieło życia na oślep, na czuja, skręcał przypadkowe elementy na chybił - trafił. Ktokolwiek odgadnie pierwotny zamysł, ideę, jaka przyświecała konstruktorowi kolażu, zasługuje na Nagrodę Nobla z dziedziny literatury, psychiatrii, ichtiologii klinicznej, na wszelkie możliwe do uzyskania tytuły, dyplomy i zaszczyty.  
- Cała powieść skasowana. Ani jednej litery, widzisz? Tyle wersów, lat pracy psu w du... 
- Nie ma czego żałować. Większego pożytku by z niej nie było. Grafobzdura, epos o niczym i dla nikogo, bezwartościowy ochłap z liter.  
Wtedy otrzymuję pierwszy cios. Kłębek kabli trafia mnie w skroń. Zaraz po nim lecą karty graficzne, karty pamięci, tarota, karty bankomatowe.  
Rut, pijana i wściekła, demoluje komputer i biurko ojca.  
Garść długopisów, dawno zaschnięte parkery i pelikany, kałamarz ze skamieniałym atramentem, wyszczerbione kubki, lampa naftowa bez klosza. Na koniec leci monitor CRT o pożółkłej obudowie. 
Próbuje mnie przechytrzyć, cwaniara, zamknęła oczy. Wejście do umysłu - zaryglowane.  
Scyzoryk - w ramie. Ostrze - jak w masło. Kant połamanej płyty głównej w ranie.  
Nadciąga sen, burza, którą przeżyją jedynie magowie, córki konstruktorów, potomkowie edeńskiego szatana - kusiciela, za grzech antenata po wsze czasy zamknięci pod podłogą.  
Weź głęboki wdech, kochanie; nie wiem czy tam, dokąd cię zabieram powietrze nie jest na kartki, reglamentowane jak fajki w Stanie Wojennym, albo dostępne wyłącznie dla posiadaczy legitymacji jedynie słusznej partii - Polskiej Zjednoczonej Unii Zmarłych. 
Spójrz ostatni raz, uważnie, na deliryczny, żywiczny, psychopatyczny bajzel. Postaraj się zapamiętać jak najwięcej. Już nie zobaczysz domu w puszczy, pociesznej graciarni. Ktokolwiek wróci z wyprawy na ciemną stronę Merkurego - nie będzie mną, ani tobą. Znienawidź zawczasu tę hybrydę, przeklnij w tylko sobie znanym języku.  
Najważniejszy, bo jedyny czytelnik twojej powieści, Łazarz, mutant, pozszywaniec doktora Frankensteina, fan, apologeta, najzajadlejszy krytyk przyjdzie na świat minutę po naszej śmierci, wspólnym, słodkim zaniku.  
Computer macht frei - głosi napis nad furtką wiodącą do świeżo zburzonego domu Agaty. Zapomnijmy o ludziach, którzy zostają na dole. To zniewolone zwierzęta, zbyt wierne i ślepe, by odważyć się podnieść głos, pomyśleć o buncie, burkowie w klatkach, na łańcuchach, spętani, zakneblowani i w kagańcach. Ich jedynym przykazaniem jest WARUJ. 
Daję ci wolność. Binarną, zerojedynkową, szczęście marki APPLE.  
Wybacz, popadłem w patos. Milknę już. Pora zamknąć wszystkie karty przeglądarki. Gasną diody. Jedyne, o czym myślisz, to reset, słowo- chmura. Siedzi na niej aniołek z głową węża. Pije cydr, koszerny. Ostatnia butelka, innych nie będzie.  
Zrąbałem drzewo poznania. nie było łatwo się go pozbyć, przecież nigdy nie istniało. Trudno walczyć z powszechnym mitem, aby go całkowicie wykorzenić, trzeba zastępu takich telepatów jak ja.  
Są w ogóle jacyś prawdziwi? Nie mówię o hochsztaplerach, telewizyjnych Copperfieldach, biegle operujących techniką ukrywania prawdy, dymem i lustrami.  
Chyba jestem jedyny w swoim rodzaju. Pan czarownik, kosiarz umysłów. Człowiek - bzdura, jeden z zasyfiałych pluszaków, wiecznie zapłakany miś leżący na szczycie góry trupów.  
Twój Florek, kuglarz zza wody, przybłęda, zagraniczny turysta. Kulka mięsa z kamiennym sercem. Niedopita butelka coli. 
Interpretuj to jak chcesz. 
  
VIII. Zmorowacizna 
  
Śnieżyca ustała. Pustka, głucho, niczym w rozszabrowanej chałupie Agaty (a właśnie - co u niej? Wygrała sprawę ze SKAWSKĄ?). 
Rut stoi przede mną, cała w bieli. Suknia ślubna z kilometrowym welonem.  
Uśmiecham się. Wiem, że w prawdziwym życiu nigdy nie włożyłaby podobnej szmaty.  
Poruszamy ustami. Nie pada ani jedno słowo. Stagnacja, marazm, nawet porządnej zimy tu nie ma.  
Oboje myślimy o tym samym. Już czas, Flo. To odpowiednia chwila, Rut(tak na marginesie - nie, żebym się żalił, jęczał, utyskiwał, ale czemu do jasnej cholery jestem ubrany w seledynowy garnitur i miniówę? I czyj to był pomysł, bym miał na nogach obszyte futerkiem gumofilce? No czyj? Pokaż się, mądralo!). 
Wychodzimy przed dom. Zaspy niemal do pasa, mój biedny golfina prawie zasypany po dach.  
- Wyglądamy jak pajace - myślę do Rut. Kiwa głową, że tak.  
Patrzę na świeże, surowe słońce. I dalej, wyżej, ponad atmosferę. Spojrzenie pokonuje miliony lat świetlnych. Gapię się przez czas, ery geologiczne, wymiary, rzeczywistość, przenikam materię, antymaterie, czarne plamy na mapach, białe dziury w historii, nieoświecone, kamienne wieki, krainy złota, lodu, mleka i wapna.  
Jestem, wołam cię, chłopczyku. Chodź, pogadam, nie widzieliśmy się od czasu ostatniej spowiedzi.  
Miałem wtedy o dziesięć lat za dużo, próbowałem udawać dorosłego. Dziś jesteśmy rówieśnikami, młodniejemy z prędkością światła. Niedługo pożre nas wiecznie rozrastające się Słońce.  
Dwóch szczeniaków, zbyt małych, by samodzielnie oddychać, spłonie w wulkanie, z którego nie urodzi się nowy glob.  
Pióra zdechłego feniksa pozlepiane lawą. Koniec wszelkich mitologii. Nastanie bezczas, jedna z ukrytych, pustych er. Biała plansza kontrolna. ERROR - wyświetli na monitorze rozbity komputer. 
Nic nie wyświetli.  
Srebrna chmura przepływa po niebie. Ma kształt człowieka. Bezwładne ciało, ludzka padlina dryfuje nad Puszczą. Zasłania Słońce. Zaćmienie, z którego nie sposób się wyleczyć.  
Zjawił się, tak jak się spodziewałem, kompletnie martwy i bezpłciowy, dotknięty hipotermią, brzydki, sztuczny bożek psów, starych panien. Bóg maszyn, nie produkowanych od dawna modeli komputerów, z których dałoby się co prawda poskładać jeden, jako tako działający uberkomputer, ale jedyny człowiek, jaki mógłby to zrobić właśnie umarł; bóstwo hipochondryków i zbieraczy wszystkiego, co popadnie. Międzyreligijne NIC. 
Przylazłeś, bo zagwizdałem.  
- Wierzysz w katedry - gwoździe, darzone tak wielka czcią, że nie burzy się ich, lecz obudowuje autostradami, kościoły wyrastające niespodziewanie pośród dróg szybkiego ruchu? Ja też nie, to ściema, wirus Mossad zainfekował tę bajkę. 
"Wpłać milion szekli na podane konto, a będzie normalniej" - głosi hebrajskojęzyczny napis na ekranie starego monitora IBM. 
- To On? - pyta w myślach Rut. 
- No. 
- Jakiś niepodobny. Znaczy - inaczej go sobie wyobrażałam. Za chudy, zabiedzony jakiś. Pewnie nie dojada. Czym to - to w ogóle się żywi? Gwiezdnym pyłem, mgławicami? 
- Cholera wie. Może pożera samego siebie. Autokanibalizm jesieni, jak u Dalego.  
- Tam nie było "auto" w tytule. 
- To teraz jest. 
Gdy tak gadamy telepatycznie, zanika poczucie czasu. Zrywa się wiatr i marzniemy do kości, szpiku. Lodowacieją serca.  
Ponad chmurami leci biały orzeł. W pazurach trzyma samolocik z papieru. Model Yokosuka MXY-7 Okka, załogowej bomby dla kamikaze. Wypuszcza. Plastikowa replika samolotu dla samobójców trafia postać w głowę. Celny strzał, niemy bożek rozpryskuje się jak bańka mydlana.  
Straceniec pikuje z prędkością dźwięku. Zaraz spadnie na Las Kabacki.  
Z chmury bryzga czerwono - zielony deszcz. Topi śnieg. Oczy Rut odzyskują dawną barwę.  
Łuna w oddali. Spłonął bohater, najodważniejszy heros w dziejach. Kim był? - zdezorientowana córka konstruktora gubi się w domysłach. Nie zadręczaj się kochanie, i tak nie zgadniesz.  
To ja, bliźniak mitycznych Samsona i Herkulesa. Już w kołysce zadusiłem wypełzłego spod podłogi zaskrońca - dusiciela. Z wiekiem utraciłem niemal wszystkie magiczne zdolności. Pozostała jedna - umiejętność zmieniania luster w pryzmaty.  
Oklaski, panowie, komedia skończona. Za wcześnie, by bić brawo, drogie panie. Dramat dopiero się zaczyna. Reszta snu dośni się komu innemu, osobie spoza mierzalnego czasu.  
O niej była megapowieść pisana długie lata przez Rut. Na szczęście tekst został utracony. O pewnych sprawach lepiej jest nie wiedzieć, nawet we śnie.  
Kto wie, w jakim więzieniu przyjdzie się obudzić  (do wyboru: świat realny, baśnie z mchu i paproci. Właściwą odpowiedź podkreślić na czerwono, wężykiem. Cała ta opowieść to przecież jeden wielki żart) i kto będzie przesłuchiwać (posiadacze długich, rozdwojonych jęzorów proszeni są o obcięcie tychże zawczasu, by nie chlapnąć niczego). 
Zatopmy się zatem w białej jak śnieg, czystej niewiedzy, spalmy w kominku wszystkowiedzące księgi. Potem wrzućmy tam pachnące żywicą pluszaki.  
Resztę pochłonie wirus Stasi. 
 






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1