6 lutego 2018
Wyiskrzenie cz.III.
VII. Roślinopust
Pierwsze, co widzę po przebudzeniu, to laska w cytrynie . Nie pomyliłem ani jednego słowa, jestem przy zdrowych zmysłach.
Wiecie, jak wygląda laska w cytrynie? Musze przyznać, że stanowi mało przyjemny i apetyczny widok. Przede wszystkim - ślina, hektolitry zielonkawej cieczy cieknące szeroką strugą z ust. Pfuj!
Po drugie - łachmany, całe ubranie w strzępach, ubabrane ziemią i błockiem. Sukienka na nieszczęśnicy plugawa, podarte majty - na kostkach.
No i oczywiście - włosy. Pomijając rozmemłany makijaż, co może się zdarzyć trzeźwej nawet, śpiącej królewnie, szczególnie obrzydliwe było, że... ta, którą zastałem we wraku przedwojennego citroena, nie miała na głowie włosów. Zmierzwionych, skołtunionych, fryzury, jakby piorun w miotłę strzelił - nieważne, jak próbowalibyśmy określić owo coś znajdujące się na czerepie dziewczyny - żadna miarą nie przystawało do tego określenie "włosy".
Zalany ropą naftową chrust, śmietnik po bombardowaniu szybkorozpuszczalnymi drażetkami, gniazdo, w którym padła i rozłożyła się ptasia rodzina... to i tak mało, by choćby w połowie oddać grozę owego hiperkołtuna. Tu kończy się język mówiony, trzeba się posiłkować rysunkiem, gestami, a i tak pewnie większość ludzi nie uwierzyłaby, że można mieć na łepetynie to COŚ. Kłak spod ogona yeti.
Wzdrygam się z odrazą. W co u licha musiała wpaść laska, by aż tak się uświnić? Na cyku postanowiła zrobić sobie wycieczkę po kanałach, pozwiedzać wszystkie szamba w województwie?
Ileż w tym liści, szmat, aż się nie chce myśleć, do czego wykorzystywanych wcześniej zwitków papieru...
- E - ej... hallo, wstajemy - najdelikatniej jak potrafię, stukam w szybę. Jak się nie trudno domyślić - brak reakcji. Szlaufka, bo tak chyba powinienem mówić, śpi w najlepsze.
Zaglądam do sagana z tyłu wozu. Nooo... myślałem, że będzie gorzej, że oszamała całego herdziula. Dobrze, że tylko tyle. Jest młoda, a jeszcze by kojfnęła... Tego się zawsze boję - przypadkowego przedawkowania. Nie swojego. Jedyne, czego bym nie chciał, to sprowadzić na kogoś śmierć, być mimowolnym mordercą. Żaden towar nie jest wart tego, by...
Wiadomo, co chciałem powiedzieć. W skroniach budzą się młoty pneumatyczne, kafary udarowe, więc człapię do chaty. Nieźle musiałem być zrobiony, pierwszy raz zdarzyło mi się, bym nie mógł wrócić do łóżka (może nawet nie miałem siły, by podnieść się po przewrotce) i nocował na dworze.
Tomek zaraził mnie patolstwem, chyba niedługo obaj będziemy degeneratami jak Zbycho. Syniowi niewiele brakuje...
- Co tu się... - głos więźnie mi w gardle. Otwieram drzwi i staję w progu jak wryty. Demolka, bajzel, rzeźnia!
Wszystkie meble jakie mieliśmy, stuletni kredens, krzesła, stół, nawet oba wyra - w kawałkach, kompletnie rozwalone.
Na podłodze walają się rozbite termosy, skorupy pucharków. Ściany i sufit (nawet w sieniach!) - zbryzgane czerwienią. Duszno, ciężki zapach. Oczywiście nie farby.
Krwawa jatka, do kompletu brakuje jeszcze oplatającej pomieszczenia od góry do dołu żółtej taśmy z napisem POLICE - LINE - DO - NOT - CROSS - CRIME - SCENE.
Czuję, że ogarniają mnie mdłości, pod gardło podpływają fale gorącej śliny.
- Co... - stękam trzymając się za usta.
- Tato... tatuś... jak dobrze, że jesteś... Rzucił się na nas, skurwysyn, chciało, bydlę jebane, okraść. Głodny był, a u nas przecież nic... Dostał białej gorączki, jakby pierwszy raz miał styczność z towarem.
- No, musiał już od dawna planować. Pewnie przyjechał z zamiarem, by nas tu wszystkich powyrzynać, jak świnie - siedzący w kącie Siwczuk trzyma przy głowie nasiąkniętą krwią szmatę. Jest w samej bieliźnie, słynny biedapłaszcz, a raczej jego żałosne resztki leżą koło fajerek.
- Gadamy se normalnie, o wszystkim i o niczym, wiesz, jak to jest po galarecie, a ta kurwa nagle zrywa sie ni z tego, ni z owego, zaczyna szarpać pana Sylwka. I drze się, że głodny. A przecież żarł już za nasze, bo kupiliśmy od niego wszystko... Całymi łychami wpieprzał, a nagle zaczyna zgrywać dziecko z Somalii... Stanąłem, oczywiście, w obronie Sylwka, krzyczę, że co pan odpierdala... Chciałem ich rozbronić - a ten kosę wyjmuje. I mało - mało, a by mnie pchnął!
Opieram się o ścianę. Matko, właśnie niechcący przykleiłem się do...
- Dobrze, Florek, żeś od razu padł. Zamordowałby, jak nic. Toż wiedział, skurwysyn, że pan masz pieniądze. Każdego z nas by... jak wieprzaka, bez zmiłowania... - przejęty Siwczuk znów sprawia wrażenie pańszczyźnianego chłopa. Gdy jest podenerwowany - dokonuje się w nim autozwieśniaczenie, burakizacja na całego. A przecież on, chyba, jak i ja - z dziada, pradziada - mieszczuch.
Wiecie, o czym teraz myślę? O wampirze. Tak, o nietoperzu z ludzką głową, który przyleciałby z (pustych!) lasów i wyssał całą krew, jaka wsiąkła w staryzne bale, oczyścił nasz dom z juchy.
Czepiam się owej bzdurnej fantazyjki, trzymam, niczym koła ratunkowego, albo tratwy. Trzeba skoncentrować się na czymś, najlepiej zabawnym, irracjonalnym, by nie myśleć o bólu głowy i rewolucji w żołądku; rozbawić się, opowiedzieć sobie bajkę na dzień dobry. Nie chcę przecież haftować jak kot, zieleniną.
A nie, sorry - koty pawiują na szaro.
Po omacku, trzymając się ściany, wychodzę, a raczej wypełzam na dwór. Żadne powietrze, świeże, bądź nie, jakikolwiek poranny chłodek nie ukoi zgrozy i ohydy, bezmiaru mdłości.
Ci tam, o bebechach ze stali, siedzą w najlepsze, podczas gdy ja... lepiej nie kończyć.
- Kto?
- Co się durno pytasz? Czarownica z cytryny!
- Nie rozumiem.
- Zajdź, zobacz, kto tam siedzi. Kolejna do brydża. Dobrała nam... dobrała MI się do towaru.
- Florek - nie żartuj. Wiesz, cośmy wczoraj...
- Rusz dupsko, jak nie wierzysz! Dziewczyna. Chyba jeszcze żywa. Choć na pierwszy rzut oka sprawia inne wrażenie.
- Nie gadaj durnot. Jeszcze cię trzyma.
- Ani trochę. Zielenina weszła gładziutko i się rozpuściła we krwi. Nie wierzycie - idźcie, jeszcze tam leży, dogorywa, ćpunica.
- Dzisiaj nie pierwszego kwietnia, daruj sobie, tato - Tomek podchodzi bliżej i kuca obok mnie.
- Wiesz... wcześniej nawet zwierzaka żadnego nie zabiłem. No, poza pająkami, może jeszcze kiedyś chrząszcza się rozdeptało, czy coś w tym stylu. Ale to przecież prawie nie istoty żywe. Bezmyślne. Co takie czuje?
- Więcej, niż ty - dodaję z przekąsem. Synalek nic sobie nie robi z leciuchnego przytyku.
- ...mikroskopijne niekiedy żyjątka. Nie wyrywałem skrzydełek, czy nóżek... A teraz takie coś - człowiek. Wiesz, jak się czuję? Jak cholerny hitlerowiec, czy inny terrorysta z Al -kaidy, mudżahedin. Zabiłem go, rozumiesz? Czło - wie - ka, ludzką, kurwa, istotę. Pchnąłem w bebech jego własnym majchrem. Pan Sylwek trzymał.
- Przytrzymywał. To różnica. Licz się ze słowami.
- Grzeczniej! Uratowałem ci dupę, dziadek! Byłbyś na jego miejscy teraz - w srebrnym po uszy. Z martwą wodą we łbie.
- Nie kłam, Tomek. To nie było w samoobronie. Co ja - oczu nie mam? Zabiliście go z zimną krwią, pewnie bez powodu. Odbiło wam od herdegówna, dostaliście agresji... Jezu - przecież tam jest rzeźnia. Dom psychopaty, seryjnego mordercy. zrobiliście coś potwornego... - z trudem łapię oddech.
- To nie tak. Każdy w chwili bezpośredniego zagrożenia ma prawo do samoobrony - wygłasza Siwczuk z emfazą.
- Pewnie - zaszlachtować kogoś jak świnię, potem pokroić. Święte prawo.
- Zaraz - jakie pokroić? Myślisz, że myśmy go...?
I zaczynają się śmiać (specyficzne poczucie humoru!).
- Gdzie tam, młody go trochę pokaleczył, fakt, ale nikt nie rżnął na kawałki. Czort wie, skąd w nim było aż tyle krwi. I to pod jakim ciśnieniem! Fontanna normalnie, albo gejzer. Gorące źródło. Całą chatę zasyfiło ścierwo, nim zdechło.
- Nie chcesz opowiadać, to nie. ale po chu zmyślać? A łóżka, kredens - kto rozpieprzył?
Zapada groźna cisza. Milczenie, z każdą chwila coraz bardziej złowrogie. Kaci patrzą na mnie wilkiem.
No i wydało się - najprawdopodoobniej chcieli odebrać mu pieniądze, puścić w samych skarpetkach, do tego jeszcze zastraszyć, żeby przywoził towar za friko. Koleś się postawił, więc w ruch poszły noże, siekiery. Zrobili z niego befsztyk.
- Osiemdziesiątkę mam. Prawie. coraz gorzej się czuję. Ale, aż się sam dziwię - jak trzeba - potrafię z siebie wydobyć... wykrzesać trochę siły. Tomek pomagał ciągnąć. Po herdewinie każdy mocniejszy się robi, wiadomo. Ale żeby aż tak? Wywlekliśmy za bety na dwór. Zdjęło się drzwi z obórki, wiesz, by było jak trzeba. Ale potem otrzeźwieliśmy i myślimy: gnoje, bandytę, co chciał nas powyrzynać - mamy nieść z honorami? A wała. Dobrzy ludzie zasługują na godny pochówek, nie skurwysyny. Zrezygnowali my z drzwiów, no nic - wleczem za łubranie - język Siwczuka dostosowuje się do jego hiperprostackiego wyglądu, mutuje w kierunku bliżej nieokreślonej gwary. Może wszystkich gwar na raz?
- Zaspane jak czorty, mokre od potu - dociągnęlimy jakoś. Młody oświetlał drogie latarkom, coby się nie stracić we ćmie. Mgła z bagnów, stęchłe, skisłe paruje, błędne ogniki łażą. Musi co tam gnije, jaki zwierz olbrzymi.
- Torf... - wtrąca się Tomek. Nikt go nie słucha. Stoję w śmiesznej pozie, półzgięty, oddycham głęboko, dyszę niczym astmatyczny parowóz. Przypominam klauna, w dodatku wyjątkowo nieśmiesznego, wiem to. Herde - kac bywa poniżający.
Sylwester, chyba z rozemocjonowania, a może i również syndromu dnia następnego - wieszczeje do reszty. Staruch musiał mieć przodków na najzapadlejszych wiochach, dziurach, przy których nasza kolonia jest niemal metropolią; wywodzić się z chłopstwa i to małorolnego.
Z genów prześwitują mu portrety szczerbatych prapradziadków, w butach szumi słoma ze strzech ich domostw. Nosi Siwczuk we krwi, może sam o tym nie wiedząc, przetrwalniki buractwa; jego horyzonty są ciasne, mózg - obficie nawieziony obornikiem i obudowany sztachetami.
Serce? A gdzie tam! Burak ćwikłowy. Zamiast płuc - gumofilce. W bruzdach na twarzy - świeżo zasiane ziarno, włosy białe od dymu z kurnych chat, głowa - spróchniała dzieża, w której może wyrosnąć jedynie zakalec.
- Co tera robić, dumam nad brzegiem: tak po prostu rzucić - nie po bożemu, bez słowa modlitwy, jakoby psa topić. Chciał ja się choć przeżegnać, a tu patrzę - młody oblewa nieboszczyka ropą.
- Benzyną.
- Jeden ciul. Masz rację - benzyną, bo buchnęło od razu gwałtownie i tak...
- Słusznie, ze podpalił na brzegu. Antoni mówił, że jakby wrzucić kogoś po prostu, jak śmieć, worek kartofli - nic z takiego "pogrzebu" nie wyjdzie - rzeka po upływie nie więcej jak doby odda ciało i już zawsze będzie wyrzucać. Nie przyjmie zwłok, z którymi żywi się obeszli bez szacunku. Może gusła, takie tam bajania, nie zdziwiłbym się, jakby sam to wymyślił, z nudów. A może jest w tym ziarnko prawdy.
- Słyszałem, tato ma rację, gadał tak przy zielonym.
- Licentia poetica, radosna twórczość własna, albo prawda.
- Tertium non datur. W tę, albo wewtę - Siwczuk nieoczekiwanie kończy ze zgrywaniem chłopka - roztropka, wraca do obecnych czasów.
- Długo się jarał?
- A co my - mamy zegarki? Po galarecie czas zapieprza, godziny się kompresują.
- ...został szkielet...
- Dobra, to teraz zajmijcie się jego panienką. Przywlókł ze sobą jakąś menelówę, może nawet bezdomną. Wiecie, jaki był: potwór - nie potwór, aby... Śpi w cytrynie. Skoro tak sprawnie wam poszło, macie wprawę w mordowaniu... Idźcie, jak nie wierzycie. Nie zwidziało mi się, jest tam. Trzeba sprzątnąć ścierwo, po co ma capić. Tylko weźcie przez szmatę. Nie dotykać gołymi rękami, bo potem ciężko je będzie domyć, he, he. Aż się lepi, wywłoka. Ja zostaję. Rzygam na samą myśl, że mógłbym dotknąć taką...
Poszli, znaleźli - jak mówią słowa kolędy. Dziewczynę, jedną nogą w grobie. Nie oddali jej czci. Dali w ryj. Na nic się zdały: bicie na odlew w twarz, krzyki, szarpanie za włosy, kopniaki. Czarownicy nie chciała wrócić świadomość (gdy Tomciu opowiadał mi, jak Siwczuk, dostawszy białej gorączki, próbował dobudzić wiedźmę poprzez okładanie jej kijem, a potem usilne, lecz skończone fiaskiem próby włożenia go jej do pochwy - choć nie ma się czym chwalić, wykazałem się wyjątkowym brakiem empatii - ale wręcz płakałem ze śmiechu).
Cóż było robić z adeptką czarnej i (zwłaszcza!) zielonej magii? Podpalić na żywca, w dodatku za niewinność, sam fakt zabłąkania się tu, znalezienia w niewłaściwym miejscu i czasie, podżarcie tych paru litrów lury? Aż takimi zwyrodnialcami nie byli, ani synio, ani Sylwester.
Wygnać, przepędzić? Kogo? Obficie śliniące się zwłoki?
Przynieśli więc łachmaniarę, klnąc na czym świat stoi, wymyślając jej od najgorszych suk i szmat; położyli w kącie mieszkalnej rzeźni. I niech trzeźwieje, byle z dala od towaru.
- Nagietek? Szałwia? Znasz się na ziołach? - spytał Tomek wyrywając denatce z dłoni suchy badyl.
- Nie bardzo. Może to krokus- symbol trzeźwości? Bardzo do niej pasuje, he, he.
- Gdybyś, baranie, nie zmarnował ostatniej dobrej kłódki - byłoby czym zamknąć sagan. A tak - wartę, kurwa, honorową wystawię, będę pilnować dzień i noc? Wróci - wyżre wszystko. Potem ściągnie na głowy psiarnię. Zabiliście jej kochasia. I koniec balu, panno lalu. Pierdel. No co się gapicie - doczyścicie ściany z krwi? Spalimy ją razem z chatą i zamieszkamy u Sylwka, durnie? - krzyczę. Wszystko mi jedno, co ze mną zrobią. Przestałem ufać Siwczukowi. Z poczciwiny zmienił się w bandziora. Tomek jest nim już od dawna. Właśnie przejrzałem na oczy.
Nie boję się skończyć jak Judow. Co mam do stracenia? Własny syn rozpruje mi brzuch, gdy pokłócimy się o pieniądze? Tutaj to bezwartościowa makulatura, nawet na skręty się nie nadadzą, bo wszystkie grudki kochany Tomuś był łaskaw spalić poprzedniego wieczoru.
Towar? Niech żrą, utopią się w paskudztwie. Następnych litrów brei nie będzie, chyba, ze skądś, najpewniej spod ziemi, wytrzasną jeszcze jednego producenta i dilera, który będzie im dowoził... zaraz!
- Kurwa - spaliliście go razem z butami? Takie dobre miał wodery, akurat do przeprawiania się przez rozlewisko.
- No coś ty! - Siwczuk stawia do pionu przewrócony stół.
- Myśleć trza o wszystkim.
- Dobra, jak tylko trochę podeschnie - pójdę po samochód Zbycha. Przyjadę, zabunkruje się go w stodole. I już - po człowieku. Zero śladów. Koleiny się rozmyją. Żaden czort go nie będzie szukał na takim zadupiu. Rozpłynął się w mrokach historii, wpadł do kadzi z herdewinem, albo zżarły go myszy, niczym Popiela.
- A ona?
- Wpieprzyć tak mocno, żeby bała się podejść na sto kilometrów. Skatować. Przydałoby się też ciachnąć palec, a najlepiej dwa.
- Nie wygląda na taką, co da się zastraszyć. To szajbuska. Psychopatki nie liczą się z konsekwencjami czynów, działają na spontana. Prędzej ona ci utnie, wiesz co.
- To co ma być - kolejny trup, do kolekcji? - podnoszę ceramiczne skorupy pucharka, zlizuję resztki zielonej zawartości.
- Fu, palony trup nie śmierdzi tak obrzydliwie, jak ta menelówa.
Wbijam wzrok w martwą od dawna roślinę. Kłujący kwiatek z gatunku Placebum sapiens - najinteligentniejsze zioło w magicznym herbarzu alchemika. Leczy wszystkie możliwe choroby, zna odpowiedź na każde pytanie.
Na moment zawieszam się. Czym są osiągnięcia medycyny; wysiłki całych generacji lekarzy, wolontariuszy; tysiące godzin testów; hektary ran; wybroczyny na skórach zwierząt laboratoryjnych; kilometry igieł, którymi szczepi się, zakaża; niezliczone okazy wirusów zdeponowane na wypadek wojny w podziemnych magazynach; wypalone podczas testów królicze oczy; morza surowicy i płynów do dezynfekcji; kartony ampułek z arszenikiem eksportowane do krajów Trzeciego Świata w ramach pomocy humanitarnej zamiast jedzenia; machiny eutanazyjne dla najmłodszych, z wbudowanymi podajnikami herdewinu, by uprzyjemnić odchodzącym malcom ostatnie chwile; cóż znaczą wszelakiej maści wahadełka, różdżki i używane przez szamanów podczas obrzędów, pomalowane w jaskrawe barwy czaszki egzotycznych zwierząt; jaką wartość ma ślina utleniona, woda otoczona nimbem i wylewana w czasie egzorcyzmów, oleje do namaszczenia chorych; ileż ten cały majdan, drogocenny chłam jest warty w porównaniu z rachityczną roślinką, na którą patrzę?
Jak puste byłyby bez niej księgi sprzed dekad, grymuary, woluminy opisujące w nieprzetłumaczonych dotąd językach rytuały wytwarzania perpetuum mobile, kamieni, z którymi dałoby się pofilozofować, podręczniki do nauki latania na miotle, biolokacji, tudzież innych, mniej widowiskowych zajęć paranormalnych.
Albo czadzieję od nieznośnej woni krwi i niemytego ciała żywego stracha na wróble, albo właśnie przytrafia mi się kolejny raz ILUMINACJA! OTWARCIE WSZYSTKICH CZAKR NA RAZ, WRÓT DO INNYCH WYMIARÓW!
...łe, to chyba jednak tylko pospolity kac.
- Przenieście ja do parnicy. Kto wie, co siedzi w kołtunie. Może aż się roi od wszy, albo innych mend. Tego by tylko brakowało - rzucam przez ramię nie odrywając wzroku od badyla. Piękny jest, choć przecież taki brzydki.
IX. Herdewigate
Coraz częściej myślimy o ściśnięciu się. W punkcik na niebie, mniejszy od gwiazdy, jeden gorący piksel, plamkę drżącą między chmurami. Aby nasze siedmiokątne ciało stało się w większym stopniu monolityczne, zwarte tak silnie, że wręcz ...jeszcze bardziej nieistniejące, przenicowane na drugą, mniej połyskliwą stronę.
Poniżej - nie ma już na co patrzeć, wszystko, co pozostało w zasięgu heptaoka nie jest godne, by na nie patrzeć, psuć wzrok.
Któż bowiem z własnej i nieprzymuszonej woli, nie mając w tym określonego celu, patrzyłby w skupieniu na taniec larw kłębiących się w padlinie, czytał z uwagą książkę telefoniczną, w dodatku próbując uczyć się na pamięć jej obszernych fragmentów? Zachowania bezsensowne, a przy tym żałosne.
Tak więc i my nie znajdujemy przyjemności w obserwowaniu truchła.
Kolonia jaką znamy umarła tej nocy wraz z Judowem. Nie, żeby było kogo żałować. Jednak - mord to mord, najgorsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć. W dodatku popełniony z tak haniebnie niskich pobudek.
Czerwień i zielenina zalewające oazę spokoju. Pokalanie - bo inaczej, nie zahaczając o patos, określić zaistniałe wydarzenie? Wypadkiem przy pracy, przypadkową eksplozją w laboratorium ćpunologicznym podczas powtarzania w nieskończoność eksperymentu mającego zbadać wpływ rozwodnionego herdewinu na ludzki organizm (ktoś zapisywał wyniki obserwacji? Chcielibyśmy zobaczyć te notatki!). Można też nazwać dosadniej.
Coś szalenie istotnego zostało wręcz splugawione, skarb sprzed wieków utonął na dnie rzeki, której nazwy lepiej jest nie wymawiać.
Następnego ranka woda wyrzuciła go na brzeg pod postacią grudy błota. Czujemy czerwony szlam w źrenicy, tęczówka mętnieje.
Karać cię, młodociany bandyto, niegdyś prostoduszny głupcze w małachajce? Nie mamy kompetencji, by ferować wyroki, osądzać czyn. Niech płonie ognisko nad światem, pożar pierwszego stopnia, bez okoliczności łagodzących, ognisko, za rozniecenie którego w najlepszym razie czeka bezterminowy pobyt w więzieniu.
Odrzućcie wszelką nadzieję na apelację wy, którzy to zrobiliście.
I wy - hordy ewentualnych naśladowców. Wyzbądźcie się nawyku życia, gdy tylko w waszych głowach zaświta równie straszna i szalona myśl.
Potępienie? Poza naszą jurysdykcją. Możemy karać jedynie widziadła, skazywać na śmierć zmyślone gatunki zwierząt, słuchać spowiedzi srebrnej rzeki, grzechów szeptanych przez drzewa w pobliskim lesie.
Jesteśmy, widzimy doskonale, śmiesznie nabzdyczeni z tym swoim sileniem się na podniosłość.
Wymóg chwili - zdarzyło się bowiem coś, co nie zasługuje na zbrodnię przemilczenia (w tym jesteśmy mistrzami!).
Więc znów - w trans, Florciu! Najedz się do przesytu, nie zapomnij poczęstować swoją nową koleżankę. Przynoś jej w dłoniach, raz za razem, cienki płyn, wodnisty haj. Nie przejmuj się, że większość towaru przecieknie ci podczas drogi przez palce. Z uronionych kropli - może - wyrośnie pokolenie pancernych ziół.
Otwórz usta na siłę i wlewaj w nie strużki wizji. Nie zadławi się, ma wyjątkowo silny organizm, bardzo uzależniona od zielonego. Przedawkowanie to dla niej nie pierwszyzna.
Wiesz, Florku, ona nawet to lubi. Doza większa, niż ustawa przewiduje - i dobrze, powyżej pewnej granicy nie ima się człowieka bad trip, nie grozi irracjonalny strach.
Na granicy między śmiercią a jawą stoi mężczyzna o czerwonej, przepitej twarzy. W plecaku ma termosy. Puste, oczywiście. I zwitek szarego papieru, na którym mógłby zapisać recepturę czystego jak łza herdewinu, nie żadnej tam lury; sporządzić testament (choć jedyne, co poza nadgniłą ładą miał, to długi).
Najciszej, jak to tylko możliwe, zapadamy się w głąb siebie, siedmiokątne oko zamyka się nad kolonią.
Powieka, ciężka jak chmury, spada w ułamku sekundy. Rzęsy, ostre niczym brzytwy, kroją srebrne i martwe drzewa. Pękają ostatnie dachy i stropy, sypie się migocące próchno. W powietrzu latają korniki i drzazgi, moment później niebo, jak zawsze o tej porze roku wzorzyste, styka się z ziemią.
Na ciałach Siwczuka i Tomka osadzają się kryształki soli, osiada popiół.
Z łez to, z ciał skremowanych pobratymców? Nie pytajcie.
Pamiętający Drugą Rzeczpospolitą, wiecznie uśmiechnięty citroen dumnie pręży garb. Pusty, nie chlupie w nim ani gram herdewinu.
Nieszczęśliwa siódemka: wyparował strach - wszystkożerne zwierzę. Nałóg, drapieżca, zmienia się w gorącą parę, całe kłębki mgły. Na wzgórzu (jakby ktoś się uparł,a by sobie poegzaltować, może je nazwać Har - Magedon) pozostałeś jedynie ty, Florku.
Jej nie liczymy, przecież ciągle śpi. Bezprzytomni mają prawo głosu jedynie w wyjątkowych przypadkach: wojny, zamieszek, czy innej hekatomby. A ta właśnie nastała. I się skończyła. Heptatomba.
Zapomnijcie wszystko, czego patrząc w niebo nauczyliście się podczas lekcji miriadyki. Kolory przestały się bawić ze sobą w berka, kotka i myszkę, zamknięto nielegalną dyskotekę założoną na sklepieniu niebieskim. Spośród aniołów wyłoniono ekipę sprzątającą do usunięcia świetlistego bajzlu.
Kolonia (o ile jeszcze się nie domyśliłeś - karna) rozsypała się w proch pod naciskiem powieki. Wszystkowidzące oko definitywnie oślepło, krew i rdza wniknęła w liście, by nabrały zdrowego, jesiennego koloru i zwiędły.
W baku przewróconej na dach łady nivy herdewin łączy się z benzyną w mieszankę niewybuchową.
Patrz: Siwczuk i twój syn powiesili się na nitkach babiego lata. Rzeka przestała wzbierać.
Zdejmij dziewczynie z twarzy maskę hańby, zrzuć perukę. Widzisz? Kamienna czaszka. Całkiem podobna do twojej. Możecie się nawet zamienić.
Albo, jeśli się nie boisz - przedzierzgnij się w skórę swojej kumpeli. Na moment - stań nią.
Śmielej,w chodź w głąb, aż poczujesz opór, lekkie ukłucie. Ciepło, chyba przyjemnie, skoro się uśmiechasz.
Tylko się nie zadomawiaj! Trzeba zwrócić co się pożyczyło, bez zbędnej zwłoki. Za siedem sekund obudzisz się trzeźwiejszy, bez bólu głowy.
Raz... Dwa... Odliczamy, niczym Kaszpirowski przed laty. Po drugiej stronie szklanego ekranu śmieją się telewidzowie. Nie uwierzyli.