10 lutego 2018
Wyiskrzenie cz. VI. - PRZEDOSTATNIA
XII. Nasz przytulny hadal
Cwaniaczyna pokazuje czarną czeluść, wyrwę po drzwiach wiodących do - chyba - lochów.
- Wejść, do ciemnicy? Bez latarki, świeczki, telefonu, by oświetlić drogę? Mamy się wypieprzyć ze schodów na ryj? Jeszcze czego. Sam se właź - obruszam się.
- Jest komóra, jest. Czegoś pan taki strachliwy? - autografiarz wyjmuje z kieszeni przedpotopowego smartfona z niedojedzonym jabłkiem w logo.
- Ty pierwszy. Znasz teren.
- Bojuch cholerny - szydzi ze mnie wiedźma.
Nasz przewodnik znika w mroku. Tuż za nim - kołtunica. Wchodzę jako ostatni. Zaśmiecone schody nie wyglądają zbyt pewnie, kołyszą się na wszystkie strony przy każdym kroku. Są spróchniałe do cna, przeżyte, pogryzione zębem czasu. Wyplute z niesmakiem. Nie chcąc się potknąć i sfrunąć z nich, stąpam najostrożniej, jak tylko się da. Serce łopocze w piersi. Tik - tak, tik - tak - klapie wewnętrzny metronom.
Chcąc - nie chcąc, łapie "Kaśkę" za rękę. I choć to doprawdy dziwne, by nie rzec kuriozalne, czuję, że jest to męska dłoń.
Dziewczyna gwałtownie mutuje, sekunda po sekundzie przeistacza się w faceta. W mdłym świetle wiszę, jak jej rysy zmieniają się nie do poznania, wyrastają wąsy, broda, kark grubieje, cała sylwetka powiększa się. To już nie chude rączki,a bary atlety, muskulatura na nich jak u kulturysty, sukienka rozrywa się i ukazuje się jak najbardziej (nietrudno odróżnić nawet w ciemnościach) męskie przyrodzenie.
Na bicepsach, same z siebie, tworzą się marynarskie tatuaże: kotwica, palemka, pod którą tańczą cycate girlaski mające na sobie jedynie spódniczki z trawy, łódka (szalupa ratunkowa?), w której kiwają się schlane wilki morskie. Ulep włosowy, najobrzydliwszy kłak, jaki kiedykolwiek widziałem, zsuwa się z głowy i leci w czarną otchłań. Na łysym jak kolano czerepie - tribale, błyskawice, rozpięty między uszami szlaczek. Zygzak, na którym od biedy można by powiesić pranie. Do tego - jakieś niby - to więzienne bazgroły.
Szpilki o połamanych obcasach, na których przykuśtykała moja kompanka, zmieniają się w porządne, wojskowe trapery.
Nie dziwię się tej nagłej przemianie. Los, jak wspominałem na początku, bawi się mną (nie ZE mną, jestem dla niego plastelinowym żołnierzykiem, ginę co dzień na innej wyimaginowanej wojnie) wplątuje w często niewiarygodne historie, zsyła całe połacie surrealizmu, oceany groteski. Idę po rozedrganej linie nad przepaścią. Na dole - tony betonowych cukierków, sprzedawana na odpustach dzieciakom wata szklana, ławy sejmowe, w których zasiadają tresowane hieny, politycy zbierający padlinę, żeby się pożywić, gmachy kościołów, bożnice satanistyczne, drewniane macewy w kształcie uroczych pentagramów, cmentarze choleryczne, na których dzieci bawią się w berka, kreskówki wyświetlane na murach krematoriów.
Wstydzę się przed samym sobą. Mam obawy by wyznać, co czuję. Jest, było we mnie, odkąd się urodziłem. Albo i dłużej, tkwiło między gwiazdami, zawieszone na cienkiej żyłce w oczekiwaniu na dogodny moment.
Wreszcie spadło z wysokości, przebiło mi czaszkę i wplotło się miedzy zwoje mózgowe. Choć może to zabawne, zacząłem myśl, którą naprawdę boję się dokończyć, nie mówiąc już o wyartykułowaniu, czy - o zgrozo - podążaniu za jej głosem. Wewnętrzny cenzor, moralista karci za samo jej posiadanie. Choć przecież urodziła się bez mojej woli, przypałętała, niczym bezdomne, zapchlone psisko!
A może by jednak... No dobrze, powiem sobie na ucho, wyszepczę bezgłośnie pod nosem.
Widząc nagle, nieoczekiwanie objawione, wyrosłe niemalże spod ziemi ultramęskie, nagie ciało, czuję... podniecenie.
Chyba się przesłyszałem.
Tak, podniecenie, endorfiny, fenyloetyloaminy, hormony seksu buzują we krwi, tańczą jak oszalałe tarantellę, oddech staje się ciężki. Staje. Staje mi. W płucach lęgną się jeżowce, jeżozwierze, jeżyny, jestem tak kosmicznie najarany, że brak mi tchu. Astma napaleńcza, apogeum duszności. Członek próbuje wydostać się ze spodni.
Nigdy, przyznaję bez bicia, nie działała tak na mnie żadna kobieta. Ba - jakikolwiek człowiek! Spada na mnie odium świadomości, spychana odruchowo w głąb czaszki myśl, że moje wszystkie dotychczasowe związki, udane, bądź mniej, nawet (ciągle przecież trwające) małżeństwo z matką Tomka, minuty, sekundy seksu, randki, kolacyjki, wysyłanie sprośnych SMSów, maili, rytuały godowe, wdzięczenie się, uwodzenie, najprzeróżniejsze zanęty, komplementy, że ten cały kram, momentami trudny do udźwignięcia na grzbiecie, ciężar niewyobrażalny, był jedynie fasadą, fototapetą, najżałośniejszą z masek, zasłoną dymną, za którą ukrywałem prawdziwe ja.
Orientuję się, że nie jestem nawet biseksualny, czuję wstręt do kobiet, nieuleczalną odrazę. Spychałem to głęboko, zamiatałem pod dywan. Jednak było, żywe i gorące, tętniło we mnie, niczym drugi puls, bijące wstecz, w przeciwną stronę utajone, kolejne serce.
Nie zaznawałem (choć jeszcze chwilę wcześniej zarzekałbym się, że było wprost przeciwnie!) satysfakcji w kontaktach z płcią przeciwną, I nie chodzi jedynie o sferę intymności, to rozciągało się poza sypialnię, rzutowało na wszystkie płaszczyzny. Budynek niewidzialny, jednak rzucający cień na całe miasto, wysoki i groźny, kompletnie pusty w środku, niezamieszkały nawet przez szczury i gołębie, duchowy Ryugyong Hotel, za zbliżanie się do którego na odległość mniejszą niż pięćset stóp można wylądować an całą wieczność w obozie pracy, bez prawa do korespondencji; żelbetowa góra śmierci, ponura i przeklęta.
Rozbijają się o nią ptaki, ich szkielety leżą u stóp fallicznokształtnego monolitu, budynku - widma.
Jestem - stwierdzam pierwszy raz - stuprocentowym gejem. waniliowym oczywiście. Kajdanki i pejczyki nie są z mojej bajki. A ona...on... Pragnę objąć go, czymkolwiek jest, przytulić, wreszcie - zlizywać pot z muskulatury. I mleko z miodem, olejek lawendowy, cytrynowy, ssać go, taaak, nie wypuszczać z ust.
Oto wolniutko, kroczek za kroczkiem, stąpa przede mną adonis, inkarnacja prawdziwego adonisa, autentyczna rzeźba grecka, ożywiona specjalnie dla mnie tchnieniem jakiegoś miłosiernego bóstwa.
Właśnie dokonałem przed sobą ostatecznego i nieodwołalnego comming outu i już przenigdy nie wrócę do więzienia, nie dam się zamknąć w szafie, pośród moli, stuletnich garsonek prababć, meloników i fraków, w miejscu cuchnącym stęchlizną, naftaliną i starością, wręcz... śmiercią. Dokonało się - szepczę nieco teatralnie. Wyzwoliłem jednoosobowy obóz koncentracyjny, runęły wieżyczki strażników, drut kolczasty zardzewiał do cna i rozsypał się w proch.
Padam samemu sobie r ramiona, nie wiem, jak mam dziękować za uratowanie od niechybnej śmierci głodowej. Patrzę w twarz sobie - żołnierzowi bratniej armii. Nie potrzebuję lustra, by dostrzec łzy spływające jemu - nam po policzkach. Wzruszenie ściska za gardło, dławię się i krztuszę nie mogąc znaleźć odpowiednio wzniosłych słów podziękowania, jednocześnie śmieję się ze swojej pompatyczności, kompletnie zbędnej w takiej chwili. Stało się przecież to, co miało się stać, co od zawsze było stolarskim ołówkiem zapisane w księdze losu (tylko ciut grubsza od telefonicznej, papier o wiele gorszej jakości, siódmego gatunku, makulaturowy).
Nie potrzeba wzniosłych przemówień, silenia się na patos, jakiejkolwiek celebry. Odnalazłem swoją naturę, w odpowiednim (chyba!) miejscu i czasie wcisnąłem nigdy nieużywany włącznik. Nad głową zabłysły zorze, rozświetliły się neony, girlandy lampek choinkowych. Nowonarodzenie - święto obchodzone raz w życiu, w kompletnym milczeniu. Nie powinno się nawet o nim wspominać.
Wzniesienie toastu lampką taniego wina musującego, które udaje szampana - kompletnie w złym tonie. Nawet uśmiech nie uchodzi. Święto, które wypada jedynie zdusić w sobie.
Przyspieszam nieco kroku. Jezzzzu.... Ależ mam ochotę pocałować ja, spijać, ssać, miesić w ustach... Najsłodsza landrynka, delikates kupiony w nowootwartym sklepie z jadalnymi zabawkami, prawda wyczytana na odwrocie kartki z kalendarza, bilecie pociągu jadącego donikąd, obwieszczenia o powszechnej mobilizacji.
Zaciągam się do Wojsk Obrony Integralności, biorę do ręki bagnet.
Zaciągam się wonią skóry, potu, zapachem mężczyzny, o jakim nie pragnąłem i nie śmiałem dotąd nawet marzyć.
Kobiety są jedynie wycinankami z gazet, jednowymiarowe, sztuczne, niczym manekiny na wystawie. Mają na sobie przecenione kiecki, kolekcje z ubiegłego sezonu; w głowach - przecenione myśli; do tego - kupione na wagę twarze, ciała nabyte w ciuchlandach. Wszystko, co się z nimi wiąże - jest mizerne, złej jakości, przereklamowane. Powinno się im zabronić wychodzenia z domów przed zmrokiem, by swoją obecnością, wyglądem, nie psuły dobrego smaku.
Islamscy fundamentaliści mają jednak rację nakazując swoim babom chodzenie w burkach, od stóp do głów zakutane w (najlepiej czarne) szmaty. Cokolwiek się wiąże z płcią przeciwną - zakryć, zamalować nieprzezroczystą farbą, wymazać korektorem, zrzucić z najwyższego piętra Burj Dubai i patrzeć, jak się rozbija na milion kawałeczków. Nie sklejać, przenigdy!
Dotknęła mnie galopująca maskulinizacja, męskoseksualizm. "Kaśkę" - tym bardziej.
Płeć to sprawa umowna, można ją zmieniać dowolną liczbę razy w życiu. Operacje powinny być darmowe, refundowane przez NFZ i episkopat; przeprowadzane w trybie pilnym na stołach ofiarnych w każdej świątyni.
Znieść obowiązek posiadania dowodów osobistych! Wprowadzić ustawowy wymóg zmiany personaliów - najlepiej, by obywatele co tydzień nazywali się inaczej!
Dziś jesteś Janem Kowalskim, jutro - Krystyną Nowak, pojutrze w ogóle nie masz imienia, ani nazwiska, bo to przeżytek, relikt epok mniej wyzwolonych, czasów, gdy trzeba się było określić, zadeklarować przed panem urzędniczyną, lub sędzią, czy jesteś mężczyzną, kobietą. Nie dało się (zaściankowość!) mieć dwóch płci jednocześnie.
Okropne kajdany, dyby, w które zakuwano Bogu ducha winnych ludzi nie patrząc, czy są konserwatystami, czy wręcz przeciwnie - kochają wolną miłość, są zmiennokształtni, polimorficzni, poliamoryczni, sami decydują, jakiej są narodowości, płci i rasy.
- Pieprzeni naziole! - chcę wrzasnąć na wszelkiej maści kneblatorów, pisarzy ustaw ograniczających prawa człowieka, katabaserie i ich przydupasów - dewotki w beretach z egzotycznych zwierząt, słuchaczy toruńskiej rozgłośni (raz jedyny w życiu, oczywiście przypadkiem, miałem wątpliwą przyjemność włączyć Radio Virgin).
- Pieprzone bożki! - złorzeczę siedmiokątnemu oku, za sprawą którego zniknęły ostatnie ślady kolonii, zginął mój syn, Siwczuk. Przez które tyle lat żyłem w kompletnym oczadzeniu, nie mając pojęcia, jak bardzo jestem stłamszony przez kraj, społeczeństwo, przez samego siebie.
Przeklinam wszystkowidzącą, ostrą kulę. Kocham ją. Nienawidzę, gardzę i równocześnie nie mogę bez niej żyć.
Czy to ona zainicjowała przemian ę czarowniczki? Nie zdziwiłbym się. Już mnie nic nie zaskoczy, nawet nalot kosmitów w różowych perukach, wielogłowych aniołów z ognistymi rózgami w łapach.
Robię dwa kroki w ciemność, przeskakuję po parę stopni na raz.
I przytulam się do lepkiego od potu, rozgrzanego ciała mężczyzny. Prąd przeszywa nasz wspólny organizm.
Napięcie, natężenie, wolty, waty, kilowatogodziny, tęcze skrzące się za horyzontem.
Jestem diabelnie napalony,no - skoro mnie nie odpycha - chyba również. Chemia, skraplanie się. Parujące feromony, zapach ognia, na nowo rozpalonych zórz.
W największej i najgłębiej ukrytej bibliotece, tajnym archiwum Securitate, GRU, CIA, FBI oraz NKWD, w lochach watykańskich odnalazłem tomik wierszy, piękną poezję napisaną szyfrem. Jak dotąd nikomu nie udało się go złamać.
Przewracam na pozór puste strony. Kartkuję coraz szybciej. Wzbija się lepki i parzący kurz, osiada na policzkach i szyi.
"Matros" pomrukuje coś pod nosem w dziwnym narzeczu, być może języku przywleczonym z wojaży po morzach i oceanach z jednej z dzikich wysp zamieszkanych przez kanibali.
W jego głosie pobrzmiewa nutka nostalgii, świeci blade słońce, wśród spienionych fal płyną obłoki. Chmury toną w wodzie, uderzają o burty łajb. Macki Krakenów i innych groźnych gadzin, płazin, wyciągają się z głębin, by porwać okręt. Na niebie świecą fosforyzujące rozgwiazdy. Horyzont przecina świat na dwie części. Mój bezimienny mężczyzna, wtedy - kapitan żeglugi wielkiej, kompletnie się tym nie przejmuje. Widzi we mgle,w ciemnościach. Kosmos, choć składa się wyłącznie ze słonej wody, jest dla niego miejscem...
- Aua! potykam się i omal nie sfruwamy obaj ze schodów. Odruchowo łapię partnera za szyję, wtulam się.
Wewnętrzny kompas wskazuje jedyną słuszną drogę - w dół. Cokolwiek nas tam czeka, musi być pięknem, czystą sztuką, arcydziełem. Nawet, jeśli będzie To worek śmieci. Albo wiadro rozwodnionego herdewinu, którego żadną miarą nie można nazwać narkotykiem. Lurowaty płyn do mycia gardeł - też ujdzie.
Czteroręki i czteronogi stwór spełza na dno miasta, do piwnic. Namiastka piekła - czyż nie?
- Macie swój statek - nasz przewodnik oświetla komórką drewniany szkielet. Ogromny, przeolbrzymi, konstrukcję z desek, bali, pni, czort wie jeszcze czego.
- Co to jest? - wytrzeszczam oczy. Obraz, jaki widzę, nie jest podobny do niczego, co znam. Próbuję złożyć go w głowie, dopasować do rzeczywistości, dookreślić.
Plątanina sznurów, lin, węzłów króla Gordiasa.
- Nie poznajesz? Statek Jowasza.
- No dobra, teraz poważnie - gdzieś ty nas zaprowadził, człowieku?
- Nautilus 86, tak go nazwał. Projekt życia starego durnia. Parędziesiąt lat budowy, decha po desze, mozolnie klecił, baran, tę swoją arkę Noego. Nie mógł się zdecydować, czy chce mieć galeon, czy łódź podwodną, więc zrobił hybrydę, kretyn.
Mrużę oczy. Faktycznie - drewnotwór w połowie przypomina olbrzymi piracki okręt. Rufa zaś, to... chyba śnię - ORP Bielik. Nawet taki napis widnieje na blaszano - deskowej ,,płetwie".
Żaglica, marlin z wielkim szpikulcem. No nie! Ten statek ma... skrzela i parzydełka z gumy - nie gumy. Uśmiecham się.
- Jak natchniony świr się uprze - to nie ma zmiłuj - nic na świecie nie będzie go w stanie przekonać, że się myli. Upór maniaków bywa nie do pojęcia. Zwykły człowiek już po pół roku plunąłby na tę ideę, przestał zbijać czort wie co. A ten - nie, zawziął się. Wszytko co miał, biedny dureń, zamiast przechlać, jak Pan Bóg przykazał, pieniężył prawie za bezcen. Nie miał potem gdzie mieszkać, to kimał na łajbie. I rósł, nowotwór mózgu, wżerał się od spodu w tkankę miasta. Cholera jasna wie, jak on potem chciał wyciągnąć dziada - przez drzwi? Trzeba by pół ulicy rozkopać, aby wydobyć zbijucha na powierzchnię. Pewnie rozleciałaby się, krypa, przy pierwszym szarpnięciu dźwigiem. I kto by miał to zrobić - po co i za ile? W dodatku wieźć przez pół Polski, nad morze? Srebrna rzeka - przecież za mała, by po niej pływać takim kolosem.
Wdycham bijący od statku szalonego, zapach stęchlizny i próchna. Od iluż lat tu stoi, porzucony przez Boga i ludzi, zostawiony po śmierci konstruktora na pastwę pleśni? Pół wieku? Dłużej?
- Strawił chyba na to całe życie...
- Nawet dłużej. Gadają, ze jego duch ciągle tu jest. Nocami da się słyszeć stukanie niewidzialnych młotków, odgłosy cięcia...Bzdury - nie bzdury - kto wie? Fakt faktem - czub wpakował w ulepa, zbijucha masę pracy i kasy. Nie założył rodziny, cały świat zawęził mu się do podziemi i łajby. Pasja? Mania raczej, obsesja rozpieprzająca wszystko, jak taran, walec, co rozjeżdża na płasko.
- Co racja, to racje, Przykra sprawa. A właściciele tej budy - czemu pozwolili klecić czort wie co w piwnicy?
- Przecież jego brat, rodzony, albo cioteczny, wybudował ten bar. Jak miałby się nie zgodzić - kto by przepędził? Niegroźny dla innych, dla samego siebie, kuźwa, destrukcyjny pierdolec... Pewnie było na zasadzie: a siedź se, bylebyś nie przeszkadzał. Łomotu nie słychać na powierzchni. Nie wygonił go pod most,w końcu - brat...
- Poświećże tam - o! - wgapiam się w ziejącą rozpadlinę w miejscu niewybudowanej nigdy burty. Teściu zegarmistrzyny jednak nie bajerował. Ciężko stwierdzić, o co do licha mogło mu chodzić, przeżarty Alzheimerem, rozwodniony niczym herdziul od Judowa mózg wygenerował dziwaczne połączenie. Mnie, ex - czarowniczki z tym miejscem, dziwołodzią niepodwodną, nas obojga - w jedno, niepodzielne ciało.
- No, jak widać. Tyle lat spędzić na bezsensownej robocie, harować w imię sam już nie wiem czego. Mrzonek, rojenia sobie, jak to będzie dobrze żeglować po morzach i oceanach, zawijać do egzotycznych portów, podrywać Hawajki i Murzyneczki, być królem życia, sam sobie sterem, żeglarzem... A może, kurna, był prepersem, przygotowywał się na Trzecią Wojnę Światową, a łajba naprawdę miała być nową arką Noego? Ech, czort wie, już nie ustalisz. Czegoście chcieli to zobaczyć?
- Hmm... W zasadzie - nie umiem powiedzieć. Tak po prostu. Wychodzimy, nie? Zaraz ci padnie bateria i zostaniemy w mrokach. A co ja - kret? Ciemno jak w...
"Mój" mężczyzna milczy. Jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Mina - niczym u maski pośmiertnej. Chłodny spokój przechodzący w obojętność. Zimny wzrok.
Od chwili przemiany nie powiedział ani jednego normalnego słowa. Skwierczy coś, trzeszczy i szumi w języku morza, zrozumiałym chyba wyłącznie dla ryb i skorupiaków.
A, sorry - jeszcze szkielety spoczywające na dnie martwej, niegdyś lśniącej srebrem rzeki znają tę gwarę.
- Dobra, nie bój żaby. Coś się ogarnie - autografiarz wyciąga z kieszeni zapalniczkę.
XIII. Droga dostawcza
Znów się otwieramy. Nie można być złączonym dłużej niż dobę, to grozi utrata odrębności, zrośnięciem się z pozostałymi, drugą, nieodwracalną śmiercią, zanikiem całości. Wchłonięciem się w przestrzeń, pustą jak kosmos. Bezdźwiękiem.
Następuje rozprężenie i znów jest nas siedmiu. Choć jest nas jedno. Oko patrzy na pojedyncze atomy. To był gwóźdź z twojego domu. A to - kość udowa Tomka.
Wiatr miecie mikroskopijne cząsteczki skór, włosów i spróchniałych bali. Zmiażdżona historia kolonii, groby pokrywające się pyłem. Drewno, w które wsiąka pot, ślina, krople błyszczącej wody.
Przeklęte miejsce zostało niejako odczarowane, zdjęliśmy nigdy nie rzuconą klątwę. Teraz może się tu osiedlić każdy. Nie bójcie się, już nie ma widziadeł, fantasmagorycznych hybryd. Strachy wszelakie odeszły do lamusa, stały się niemodne.
Budujcie tu domy, zarabiajcie pieniądze na letnikach, otwierajcie gospodarstwa agroturystyczne. Możecie nawet (do niedawna - nie do pomyślenia!) głośno wypowiedzieć nazwę rzeki. Jest czysta i zdrowa. Oligocenka święcona, jej źródła zostały pobłogosławione przez wszystkich okolicznych papieży.
Bryła jaka jesteśmy, heptagonalna hiperświadomość, rozpływa się na chwilę między chmurami. Otwiera się korytarz, przestrzeń nie wypełniona powietrzem, ale nie próżnia, przestrzeń wydarta z realnego świata, antymaterialna luka między sylabami (najwyższy rangą bożek próbował powiedzieć "miłość", ale głos uwiązł mu w gardle, nastała groźna, trwająca całe milenia cisza).
Podobno dla mieszkańców kolonii byliśmy niczym bóstwa. Albo jedynie domyślali się naszej obecności.
Czy to ważne? Istnieje jednak ktoś nad nami, o wiele mniej definiowalny, nie dający się objąć umysłem, twór, który... (tu znów następuje wciśnięcie pauzy, pogłębia się pustka pustki, wyłom w świetle).
Chodź, Flor, do góry. Znajdź pierwszy szczebel. Potem pójdzie jak z płatka, będziesz szedł po drabinie do krainy zwanej przez wierzących Niebem.
Stada domorosłych Ikarów, trzepocząc skrzydłami, zlatują się nad rzekę, której nazwa nie jest już przeklęta, obsiadają rudziejące drzewa.
Skleć więc skrzydła i ty, nie ma na co czekać! Otworzyliśmy ci przejście. Tylko głupiec nie skorzystałby z nadarzającej się okazji. Chcesz sczeznąć w podziemiach warownego miasteczka na zadupiu? Dosyć się już namieszkałeś poza cywilizacją, na obrzeżach dwudziestego pierwszego wieku!
Zamiast kapcanieć do reszty - wróć. Droga wolna. Jesteś przecież całkiem niegłupim facetem, ktoś taki nie zasługuje, by za życia pokryć się mchem, zapuścić paprocie na sięgającej do pasa siwej brodzie.
Powinieneś mieć telewizor, komputer i komórkę, do tego całą biblioteczkę wartościowych książek. Żadne tam czytadła dla kucharek i pracowników PGRów, lecz lektury adekwatne do wieku: Plastusiowy pamiętnik, Co słonko widziało, Mahabharatę, O psie, który jeździł koleją.
Podaliśmy kilka przykładowych tytułów, by cię ukierunkować. Resztę dobierzesz sam, dębowe półki zapełnią wie woluminami sprzed wieków.
Wyjdź spod ziemi na światło dzienne. I wyżej, leć ku niemu. I obejmij je, tak mocno, aż zgaśnie. Nie ma po co, ani przed kim udawać. Kończy się era półprawd.
Tak niewiele nas czeka.