16 lutego 2018
Parweniada cz. IV - OSTATNIA
VI. Napiętnowanka
Dwoje dzieciaków: głuchy trzydziestoparolatek i jego starsza dziewczyna zostali wybrani najpiękniejszą parą mijającego roku. W głosowaniu esemesowym wzięli udział niemal wszyscy mieszkańcy mojej wsi. W ich ocenie nasz związek charakteryzuje się wyjątkową, niespotykaną w dzisiejszych czasach trwałością i wiernością.
Zdeklasowaliśmy pseudomałżeńskie stadła celebrytów: Beyonce z Jayem Z, prezydenta z kolejną w tym roku Pierwszą Damą, byłego wiceministra cyfryzacji z partnerem.
Heh, coś w tym jest, że pomimo wzlotów i upadków, różnic poglądów (różnica wieku nigdy nie była dla mnie istotna, po jakimś czasie trwania naszej relacji kompletnie przestałem ją zauważać, wręcz o niej zapomniałem, w moich oczach byliśmy po prostu parą rówieśników, niekiedy nawet zdawało się, że to ja urodziłem się wcześniej), mniejszych bądź większych spięć, udało nam się nie rozstać. Mały, codzienny cud podszyty większym, wprost niemożliwym do wyobrażenia.
Że tez nie plunęłaś na kogoś takiego jak ja!
Ewidentnie nie nadaje się do bycia z kimkolwiek, poza kotem, stadem myszy, jakie rozpanoszyły się ostatnio w domu. Poza niewidzialnymi przyjaciółmi z dzieciństwa.
Nie jestem dobry w byciu partnerem, pomimo szumnych deklaracji rzadko można na mnie polegać, ma problemy ze słownością.
Nie chodzi o bycie antyzwiązkowym, źle pojętą wolność (bycie pozbawionym szczęścia - to wolność? Bzdura, równie dobrze bezdomni mogliby się cieszyć z braku dylematów związanych z wystrojem wnętrz; kuźwa, bycie pozbawionym tego, co dobre i niosące radość to przecież zniewolenie, bycie zamkniętym w więzieniu bez ścian), skrajne samotnictwo, bycie odludkiem, wręcz anachoretą.
To tez nie jest kwestia braku poczucia własnej wartości, uważania, że zbyt głuchy jestem, aby sprawdzić się w roli partnera, za brzydki, albo za mało kontaktowy, niezaradny. Nie z takimi gamoniami kobiety zakładają rodziny, wiodą szczęśliwe życie.
Chodzi o brak doświadczenia w byciu w długotrwałym związku. Jestem jak więzień, który świeżo opuścił zakład karny, odsiedziawszy dwadzieścia pięć lat za kradzież batonika w sklepie.
Słabo orientuję się w realiach, popełniam szkolniackie błędy, co chwila stawiam fałszywe kroki.
Ciężko zliczyć, ileż faux pas zdarza mi się w ciągu miesiąca, czy choćby tygodnia.
Dziesiątki. Jak choćby ostatnio, gry niemal rzuciłaś mnie za jedno nieprzemyślane słowo. Wiem, nie powinienem był mówić "przestań mnie prześladować"", ale byłem zmęczony całonocnym nicnierobieniem, walką na śmierć i życie z brakiem weny, walką wręcz o pół wersu, wyduszenie z głowy choćby dającej się jako- tako czytać strofoidy.
A ty zaczęłaś wypytywać, z kim piszę na fejsie. I nie dałaś się przekonać, że z nikim prócz ciebie, a to, że odpowiadam z opóźnieniem wynika jedynie z faktu, że zwyczajnie padam na ryj, a nie, że właśnie romansuję ze stadkiem tinderowych kurwipoetek.
Pożreć się i niemal rozstać z tak bzdurnego powodu mogliby siódmo - ósmoklasiści, nie ludzie bądź co bądź dojrzali. A jednak nieomal do tego doszło, przez wieczór i noc związek wisiał na włosku.
Na szczęście udało się go odbudować. Na naszą zgubę. Będąc razem wywołaliśmy z lasu Złe, ściągnęliśmy nieszczęście. Trzeba było pozostać przy pisaniu wierszy, to na nich skupić całą uwagę, włożyć energię w poezjolepstwo, trzymać rączki na kołdrze i ani myśleć o nieprzyzwoitościach.
Niedobra wróżka rzuciła na nas klątwę, w fabryce posylwestrowa załoga źle skręciła cię z przypadkowych elementów. Prędzej czy później musiałaś się rozsypać. Żyłaś z piętnem brakoróbstwa, mutacją mechaniczną.
Odpowiadasz za moją śmierć, ja za twoją. Przekłułem ostrym piórem bańkę mydlaną. Nastąpiła eksplozja.
Zmiotło pół wsi.
VII. Kod odpadu
Pomimo hektarów ostrej waty w uszach, słyszę, jak tato rozmawia z Przemkiem w kuchni. Nie mam siły ani ochoty podnosić głowy, jest mi dobrze na podłodze, na poziomie gleby. Nie odrywam się od wystygłego ciała Pięknouśmiechej. Oparłem głowę na jej ramieniu. Lewe ucho i tak jest półmartwe, zabetonowane na całego.
Prawym wyłapuję strzępy zdań, półfrazy, ćwierćsłówka.
A żeby ich! Zmarła mi ukochana, niemal na naszych oczach czterech chłopców straciło życie, a oni ględzą o dużym fiacie pana Ździśka.
- ...napalił się, jak szczerbaty na orzechy. Pojęcia nie miał o motoryzacji, ostatni raz prowadził za komuny. A tu się nadarzyła w jego mniemaniu taka okazja: błyszczący lakier, radiomagnetofon, pokrowce ze skóry cielaka, w dodatku niedaleko. Stary był, zniedołężniał, a prawko leżało w szufladzie, to postanowił kupić. Powtarzam - zero rozeznania, o necie nie mówię, ale żeby choć kogoś popytał, co i jak. Byłem wtedy gówniuchem, z szesnaście lat, ale jako - takie pojęcie się miało. Przyjdź pan kiedyś, to pokażę stos Motorów, Auto światów, Auto motor i sportów - jaki mam. Równy ze mną - taka kolekcja. Do tej pory kupuję różne gazety. Trzeba się interesować, co nie? - nawija Przemas.
- Pierwsze, co mnie tknęło, to rocznik - osiemdziesiąty. A były już lata dwutysięczne. Czyli samochód miał ze dwadzieścia dwa - trzy lata, co nie? A to już trup.
- No... - potakuje ojciec.
- I jeszcze cena - tysiąc pięćset złotych za strucla. Myślę - za dużo. Nie, żeby mnie obchodziło, ale w końcu sąsiad, chciałem, by nie wtopił w dziadostwo. Nie znasz się, to zaraz cię jakiś cwaniaczek przekręci, co nie? Kupiłem Anonse, patrzę - a tam pełno kredensów, bo jeszcze wtedy ludzie jeździli, nie to, co teraz - zabytki klasy zerowej. Ale jakie ceny! Pięćset - osiemset złotych - góra,w dodatku za młodsze roczniki. Niosę gazetę, jak mi, durniu nie wierzysz, to się na własne oczy przekonasz, że nie warto. A ten cymbał już kupił! Przed domem stoi nowy nabytek. Na początku parsknąłem śmiechem, że naiwnych nie sieją. Potem - żal mi się zrobiło. Ze starością nie ma żartów. Weźmie cię to nieuleczalne choróbsko, nie od razu, bo to jest proces, ale tym gorzej, bo nie wyłapiesz momentu, kiedy cię dopadnie deficyt intelektu i skończysz z Alzheimerem, w pampersie, albo staniesz się ofiarą naciągaczy. Mało jest takich cyników? Sprzedają gary, cudowne pościele, urządzenia pseudomedyczne, jakieś, kurde, kosmodyski, magnetyzery kwantowo - jonizujące, co to leczą właściwie każdą chorobę.
- Kolega.
- Co?
- Ździcho z Bebem zawsze tacy koledzy, chyba nawet on był chrzestnym jego syna. I zobacz - jakie gówno wcisnął. Mógł po cichu powiedzieć - słuchaj, to jest szmelc, nikomu nie gadaj, ale tobie nie sprzedam właśnie z tego względu, żeśmy kumy - mój stary za nic ma poprawną polszczyznę.
- Ale nie , taki gnój to umierającemu sprzedałby najgorszy chłam. Hoch... - jak się mówi?
- Hochsztapler.
- Właśnie. Wciśnie byle gówno, aby tylko zarobić.
- I jak potem wyszło?
- No jak? Nie chcieli Ździśkowi podbić przeglądu, nawet po znajomości. Leszek aż się za głowę podobno złapał. "Oczu nie masz, nie widziałeś, co kupujesz?" - krzyczał. A tam - całe podłużnice wygnite, prowadnice, wszystko - nadwozie do podwozia przywiązane DRUTAMI. Masakra, jednym słowem.
- Słyszałem, że jeszcze progi były z pianki, ale nie wiem, czy to prawda.
- No. Podwójnie się naciął - nie dość, że przepłacił jak za nowszy egzemplarz, to w dodatku kupił szmelc, co nie powinien metra przejechać inaczej, niż na lawecie. Szrot po prostu, warty tyle, ile waży. Cwaniak zamiast zdać na złom, to wykolegował przyjaciela.
- I co?
- Coż - postał baran przed warsztatem aż do zamknięcia, przeglądu oczywiście nikt nie podbił. I wrócił, jak tylko zaczęło się ściemniać. Potem mówił, że duszę miał na ramieniu, bał się prowadzić grata. Jechał ze dwadzieścia na godzinę "żeby jakiego kalectwa nie narobić, sobie i komu". Wrócił jak niepyszny, postawił pod chałupą. Helenka mu pewnie niezłą awanturę zrobiła, że tyle pieniędzy w błoto poszło. I po kumplach, chciał chodzić na policję, sądzić się, po zmroku, albo rano, jak na drogach nikogo nie ma, a zwłaszcza policji, pojechał do Beba, wpierw grzecznie, chciał załatwić sprawę, polubownie, anulować umowę kupna - sprzedaży. A tamten - że nie, widziały gały co brały, jesteś dorosły i czegoś nie obejrzał dobrze? Było zajrzeć pod spód, schylić się. Żadne wady ukryte - wszystko widać tam jak na dłoni. Chcącemu nie dzieje się krzywda, a poza tym - przestań mnie nachodzić od świtu do nocy, bo zaraz zadzwonię na policję, że nękasz, w dodatku jeździsz bez ważnego przeglądu samochodem stwarzającym niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. Ale wał!- Przemek udaje, że się oburza, a przecież na miejscu Beba zrobiłby identycznie, albo i gorzej, jeszcze wszem i wobec rozgadałby, jaki to interes życia zrobił wciskając naiwniakowi moto - śmiecia.
- Prawników Ździcho się chyba bał. Że zabuli jak za zboże, więcej, niż ten cały fiat kosztował, że zedrą skórę, a jak nie będzie miał z czego zapłacić, to jeszcze komornika naślą.
- To już potrójny baran.
- No. Kupił gdzieś okazyjnie, może na złomowisku, tylne klosze od starego fiata, jeszcze sprzed pierwszej modernizacji w latach siedemdziesiątych, z Januszem jakoś wymienili, zaszpachlowali dziury i wmawiał od tamtej pory każdemu, że to rarytas, unikat z początków produkcji, pierwszy wypust.
- Nabierali się ludzie?
- A skąd! Toż każdy wiedział, że to wrak od Beba. Nawet tablice te same, bo nie przerejestrował na siebie.
- Co za człowiek.
- Heh. Twierdził, że mu szkoda używać, by się nie zniszczył. A do stodoły nie wstawił. I tak zarósł ten biały kruk. Teraz to już pewnie próchno kompletne, tyle lat nie ruszane. Pociągniesz traktorem, to się na dwie części rozerwie. Na coż ci on?
- Będę rozbierał. Klosze tylne, jak to ja mówię "mustangi", bo trochę podobne do mustangowskich, szyby, silnik na części - cokolwiek da się jeszcze uratować - wykręcę, umyję. I - na allegro. Może się zwróci zakup. A reszta - na żyletki.
- I tak to, Przemek, zraził się do motoryzacji nasz Zdzisław. Więcej nie kupił nawet motoroweru.
- Tylko od dwa tysiące trzeciego stoi? Wygląda, jakby od wojny nieruszany.
- Bo widzisz jak to jest z podszykowanymi trupami - trzymają się na lakierze. Z zewnątrz cacy, a pod spodem - wżery, wygnite dziury, że ręka się mieści. Tak samo z kobietami po operacjach plastycznych, he, he. Potem trzeba bez ustanku konserwować, na jednym zabiegu się nie kończy. A jak taka, nie daj Boże, zaprzestałaby - to od razu się posypie, jak ścierwo. Zlecą się muchy, złożą jajeczka w oczodołach.
- Czemu na niego mówią Beb?
- Bo jest gruby, szyi nie ma i tylko faluje podgardlem, jak gada. Trzęsie głową i mówi na nos, takie "beb, beb" - jakby bekał.
- Tak?
- Coś ty, Przemek. Toż to od imienia - Benedykt.
- Wiedziałem, tylko się droczę.
- Jasne, jasne.
Wtulam się w ciebie, Weljanusiu, mocniej, niż powinienem. Przepraszam za każde, nawet najmniejsze zło, jakie ci wyrządziłem, za wszystkie kłamstwa, mijania się z prawdą, lawirowanie, często zupełnie niepotrzebne, za okazywanie się dwulicowym dupkiem, udowadnianie, że w powiedzeniu "facet to świnia" nie ma ani krztyny przesady. Wybacz mi nawet zło wsteczne, nie ukryte pod płaszczykiem dobroci, ale będące nią w istocie, wszystko, co poczytywałaś za niewłaściwe, każdy, nawet nieopatrznie pomyślany wulgaryzm. Kląłem, klnę i chyba już się nie oduczę. Na domiar złego zwulgaryzowałem cię, nauczyłem knajackiej mowy. Przez całe dotychczasowe życie byłaś grzeczna i miła, nawet nie przeklinałaś. Aż tu na twojej drodze stanął typek spod najciemniejszej gwiazdy, literacki kaskader, który umie grać wyłącznie potwory, złoczyńców, być dublerem Danny'ego Trejo, Roberta LaSardo i innych wytatuowanych od stóp do głów aktorów o zakazanych mordach.
Wiem, że to niełatwe, ale postaraj się się wybaczyć świństwo, które nieomal ci zrobiłem. Chciałem zachować się gorzej, niż potwór. Nie ma usprawiedliwienia dla podobnych myśli, chęci wykręcenia ci najokrutniejszego numeru , jaki można sobie wyobrazić.
Z powodu urażonego ego planowałem przewrócić ci życie do góry nogami. Zemsta porzuconego kochanka. Żałosny przejaw słabości. Jestem dupkiem, moja droga, nie raz miałaś okazję się o tym przekonać.
Wspomniana wojna o słowo niemal zakończyła się gorzej, niż dramatycznie: chciałaś się ze mną rozstać z powodu jednego wyrazu. Nie dawałaś się przeprosić. Zdajesz sobie sprawę, jak się czułem? Wydrwiony, wyśmiany przez los z powody błahostki, odrzucony de facto bez powodu. Przez kilka czarnych godzin byłem psem przywiązanym do drzewa, pozostawionym na pewną śmierć przez wyjątkowo bezdusznych państwa, których nie przestał kochać nad życie.
Nie dramatyzuję, nie popadam w melodramatyczną egzaltację - naprawdę, Alinko, oddałem ci się w pełni. Totus tuus. Z drugiej strony - "sęp miłości" - jak to określił pewien grafośpiewak, egoista nastawiony wyłącznie na to, by brać.
"W moich genach drzemie hiena" - pisałem w jednym z gorszych wierszy. Bydlę, po prostu gnój nie zasługujący na to, by opiekować się świnką morską, chomikiem, a co dopiero mówić o byciu w związku z kobietą.
Ale... postaw się w swojej sytuacji. Ciągle nie oswoiłem się z myślą, że nie jestem tylko side projektem, kimś pobocznym, na lewo, że choćbym nie wiem, jak wielką miłość ci okazał - nie zdecydujesz się odejść od męża. Bezustanne bycie na bocznym torze, ukrywanie się, nasze nieczęste spotkania (musiałaś wymyślać coraz to nowe wymówki, by usprawiedliwiać wyjazdy, więc wiem, że też nie było ci z tym lekko, jednak summa summarum świadomość, że musisz dźwigać balast tajemnicy lawirować, w niczym nie pomagała, nie umniejszała wagi mego balastu; wiesz, ile razy chciałem postawić sprawę na ostrzu noża: wóz, albo przewóz - wybieraj - nie ma sensu żyć w rozdarciu, szarpać się w ten sposób, grać na dwa fronty, zwłaszcza widząc, ile to szkód przynosi dla każdej ze stron) - to potrafi skazić najczystszy związek, skruszyć milionletni pomnik.
I gdy odeszłaś, na krótko co prawda, ale zawsze, kiedy przez błahostkę porzuciłaś śmiertelnie zakochanego w tobie mężczyznę - wyszedł ze mnie pan Hyde, dokonało się przeobrażenie i z potulnego romantyka z różą w zębach i piórem za uchem, zmieniłem się w najczystszej maści skurwysyna.
Wzięty pod but, zglanowany egocentryczek postanowił podłożyć ci megaświnię. Skoro rzuciłaś mnie przez głupiego fejsa, tak przyziemną rzecz jak portal społecznościowy, więc i będziesz cierpieć przez fejsa. Spieprzę ci życie na odległość. Zdalnie sterowana zemsta. Rozkosz bogów o twarzach szakali.
Wyobraź sobie, jaką minę miałby Krzysiek, gdy zobaczyłby wiadomość. Oczy jak pięć złotych, zmarszczone brwi. Grymas złości zmieszanej z niedowierzaniem. Po chwili - wściekłość, wręcz wściekłość.
Naprawdę jestem zły, Pięknouśmiecha Alu. Tylko prawdziwemu potworowi przyszłoby do głowy wysłanie twojemu mężowi i synowi fotek, jakie sobie zrobiłaś w łóżku i wannie. TYCH fotek.
Kiedy cię o nie prosiłem, nie było w tym nic z wyrachowania, nie miałem potrzeby zachowywać się cynicznie. Jechaliśmy różowym kabrioletem przez bajkowy ogród. Nagle, z powodu nieuważnie powiedzianego słowa - sielanka runęła, wehikuł miłości stoczył się z nasypu w przepaść.
"Dzień dobry, nie znamy się, ale chciałem powiedzieć, że ma pan ładną mamę (żonę). Do tego - jest świetna w łóżku. Taka kobieta to skarb - napisałbym w wiadomości do rogacza, albo twojego syna. I wysłał, wraz z kompletem nagich selfików, na których prężysz się, pozujesz w erotycznych pozach, niczym zawodowa modelka. I, oczywiście - nasze wspólne fotki. Poseksualne. Kilka zdjęć, na których leżymy nago,w tuleni w siebie.
Agacie, twojej przyszłej synowej - tez bym wysłał, z adnotacją: "Nie każda teściowa to stereotypowy babsztyl z piekła rodem, niektóre są naprawdę spoko. Zdrowa dupa".
Dziewczyna Krzyśka, ale i on sam, do końca życia nie zapomnieliby tych obrazów. Zdradzany mąż - tym bardziej. Świętobliwa żonka okazała się... wiesz sama kim. Rozpustniczką.
Pewnie nie wybaczyłby, wniósł pozew o rozwód i kazał się wynosić, w końcu mieszkacie w jego rodzinnym domu.
Przez parę czarnych godzin chciałem, abyś została na lodzie, zgnojona przeze mnie. Abyś była sama, bez oparcia w najbliższych.
Na szczęście sytuacja się wyprostowała, wybaczyliśmy sobie wszystko, co złe. Jednak nie zmienia to faktu, ze jestem najpospolitszym dupkiem, w chwilach jak ta wypełza z człowieka prawdziwy gnojek. Omal nie spadłą maska cukierkowatego zakochańca, który gotów jest pójść w ogień za swoją wybranką, oddać życie, wleźć dla jej kaprysu do bajora i nazbierać nenufarów.
Ja to ja, pseudomarzycielski egotyk, nie dość, że głuchy, to jeszcze półślepy, nie widzący dalej, niż czubek własnego nosa.
Złapałaś się na haczyk (no dobrze już, przyznaję - samo wyszło, nikt z nas nie planował, że ta relacja będzie trwać dłużej, niż miesiąc), połknęłaś zakrzywiony kolec, który dokonał spustoszeń w twoim ciele, rozstroił kruchy mechanizm.
Nie potrafiłaś żyć z kimś tak beznadziejnie zakłamanym, dwulicowym, jak ja, podświadomie wyczuwałaś, że lukier, jakim są przepełnione moje słowa, to w rzeczywistości jad, domyślałaś się prawdziwej natury.
I w końcu wszystko runęło, na łeb, na szyję, na gumoleum, kryształowy zegar roztrzaskał się w driebiezgi.
Leżymy przy pustym i zimnym łóżku, wystygli, prości. Starto na proch kamienie, na których wyryłem ci miłosne wyznania. Ściema ściem rozwiewa się, unoszona wiatrem.
Przytulam się do wyrosłej w nocy, delikatnej skały. Ciała z aksamitu. Czuję tętniące w tobie gwoździe, żyletki, ostrza, hacele, guziki, igły, pineski, stalówki wiecznych piór.
Nie rozkładasz się, choć pewnie tak stwierdziłby niejeden ślepy profan. Nadchodzi eksplozja, wiem to. Nadciągający, różowy kataklizm. Niedługo umrę rozszarpany przez tryby, kawałki rozerwanych monet, kapsle od butelek drogich wód mineralnych, klamerki, wichajstry i wszystko, co mieścisz w sobie, kochanie.
Improwizowany ładunek wybuchowy, pułapka zastawiona przez jakiegoś boga - rurabombera, który miał dość patrzenia, jak marnujemy sobie życie udając szczęście, uczucie. Przerwałaś żenujące widowisko.
Zanim zajdzie słońce, fala uderzeniowa zmiecie z powierzchni ziemi popegeerowszczyznę, nasz mały, śmieszny w swej nieudolności światek, miejsce zaprojektowane przez partacza.
Zawali się chałupina Wolańskich, ojciec Przemka zreflektuje się i, po latach nieobecności, wróci na łono rodziny; nawet, jeśli od dawna jest trupem.
Jeszcze chwila, Pięknouśmiecha - i pojedziemy na ostatnią w tej bajce przejażdżkę. Kultowy duży fiat przerobiony przez hobbystę na karawan, dowiezie nas do celu. Nie przejmuj się, że nadwozie się trzyma na słowo honoru, grat musiał robić za taryfę przez długie lata, albo stać po dach w wodzie, że to pewnie popowodziowy strucel gotów rozlecieć się na kawałeczki, gdy przekroczę dozwoloną prędkość choćby o pół kilometra na godzinę.
Bardziej martwi już nie będziemy.
Kroki. Zdecydowane, męskie. Ojciec mamrocze coś półgębkiem do ... Przemka? A skąd! Ktoś przyszedł. I zbliża się. Lekarze, sanitariusze z kaftanem bezpieczeństwa, policjanci, grupa uderzeniowa antyterrorystów? Kogoś ty do diabła wezwał?
Za moment skończy się czas, jaki usiłowałem, na bezczelnego, wydrzeć od losu, porwie się w strzępy zdjęcie, jakie naszyłem, by zakryć niemożliwą do wygojenia ranę.
Terrorysta - nieudacznik zapomniał podrzucić bombę. Laski dynamitu z nieodłącznym, hiperwyraźnym, ciekłokrystalicznym wyświetlaczem, leżą na dnie jego plecaka. Biedny gapa ucieka, ile sił w nogach, byle dalej od miejsca, które chciał zniszczyć. Czas płynie nieubłaganie.
- Dzień dobry - mówi twardo i jakby z ironią stojący w drzwiach mężczyzna. Nie chce mi się rozlepiać oczu, by zobaczyć, kto zacz, dostrzegam jedynie, że ma na sobie coś w rodzaju munduru. Może to uniform sprzątacza, ubrańsko robocze osoby zawodowo zajmującej się usuwaniem padlin, komeżka ministrancka, albo kombinezon sapera. Może pracownicy zakładu pogrzebowego przyszli po nas oboje?
Nie odpowiadam nic. Dość już się dziś nagadałem w myślach, o czymkolwiek się dało, rozgryzłem każdą trapiącą nas sprawę, przeżułem. Mamałyga o konsystencji plasteliny stanęła w gardle i zalepiła je. Nie dałem rady przełknąć oślizgłego gluta, jakim stałą się nasza bajka, poemat spisany naprędce i bez przemyśleń, powstały jedynie po to, by go opublikować w internecie na jednym z wortali dla literatów - amatorów. Może jako przestrogę dla innych, dopiero uczących się poezji, by wiedzieli, czego mają unikać, by nie skończyć jak ja: chory na ból i szok, zakutany w wiskozową mgłę, żałosny tchórz.
- Zabieramy! - rozkazuje twardo., lecz z wyczuwalnym sarkazmem, blaszany głos.
Obłapiają nas niezliczone palce, lasy rąk, robaki, glisty, pędraki, wciskają się do oczu, ust i nozdrzy. Zostajemy podniesieni z podłogi, wysoko, aż pod sufit. Nasuwa mi to skojarzenie z papieżem siedzącym w sedia gestatoria, poległym wojownikiem znoszonym na tarczy z palcu boju.
Niemal dotykamy kwadratowych chmur, jakie porastają niebo. Nie oponuję, zgadzam się na ten dryf, wykarczowanie z miejsca, w którym w zasadzie chciałem zostać (gonitwa myśli, być może nazajutrz zmieniłbym zdanie).
Staję się bierny, obojętnieję na rozgrywające się wydarzenia. Pogodziłem się z pustką, jaka na mnie spadła. Choć wiem, że nie powinienem, rozciągam ją na resztę życia, które z chwilą twojego odejścia postanowiłem dobrowolnie i nieodwołalnie zmarnować. Pokazałem, co potrafię - poza cierpiętniczym użalaniem się - niewiele.
Kapituła przyznała mi Order Orła Białego, a ostatni pozostały przy życiu juror Ogólnopolskiego Konkursy Mesjanistycznego ogłosił zwycięzcą. W nagrodę mogę udać się na zasłużoną emeryturę, urlop od samego siebie. Nakryć się z głową i nie wyłazić, dopóki nie wybuchnie ostatnia bomba wodorowa, nie dopalą się wieżowce odległej Warszawy.
Pakują nas do karetki pogrzebowej, karawanu - erki. Przywarłem do twego ciała najmocniej, jak potrafię. Tragarze nawet nie próbowali rozdzielić, widząc ów żelazny uścisk.
Jedziemy do Dokądkolwiek (maleńkie, trzyhektarowe miasteczko wybudowane ubiegłej nocy za parkanem cmentarza komunalnego). Trzęsie jak diabli, pod kołami auta pękają kocie łby.
Układam w myślach wierszyk o poecie mającym romans ze znacznie starszą od siebie kobietą. Trzystupięćdziesięciozgłoskowiec, którego nie sposób zapamiętać.