22 lutego 2018
Chicotte cz. II. - OSTATNIA.
Chce zamknąć oczy, nie czuć, nie widzieć, a najlepiej - znaleźć się jak najdalej od paskudnego zgniłka.
U mnie tak jest ze wszystkim, co nie mieści się w pewnym kanonie, obrzydzenie odczuwam nawet słuchając rapu, czy widząc na ekranie telewizora nielubianego polityka.
Chodząca dekompozycja, zalarwienie dźwiękowe, wizualna ekshumacja. Trudno się więc dziwić, że nie ucieszyłem się czując wiadomy zapach.
Wyobraźnia od razu przeniosła mnie do leprozorium, zmieniła w jednego z dotkniętych trądem nieszczęśników. Czy można trafić gorzej?
Ech, gdyby truchło leżało choćby za regałem... Wzięłoby się szczotkę, szufelkę, zmiotło syf i po problemie. A tak? Zrywać panele, wełnę mineralną zawierającą wszelkie potrzebne w codziennej diecie milroelementy, dzięki którym dom nie choruje na pleśń i grzyb, ani toczeń rumieniowaty.
Wolne żarty - ile zapłaciłbym za powtórne ułożenie, przyjmując oczywiście, że demontaż odbyłby się bez żadnych strat, obchodzilibyśmy z tekturą jak z jajkiem i żaden panel nie zostałby złamany?
Paręset złotych? Skąd ich nabiorę?
Gdyby było mi choć trochę do śmiechu, za żartowałbym nieco czerstwo jak (nomen omen) mysz kościelna. Nie w głowie mi jednak wygłupy. Martwię się działaniem sił nadprzyrodzonych. Choć oczywiście daleki mi do przesądnej babiny z początków dziewiętnastego wieku, nie powinienem wierzyć w gusła, ale jak tu być septycznym, gdy smród pojawia się, jakby włączony, emitowany przez niewidzialne urządzenie umieszczone za kaloryferem przez złośliwego chochlika, dokładnie z chwilą zamknięcia przeze mnie laptopa?
Banalne wytłumaczenie, jakobym wsiąkał w świat wirtualny na tyle, że satracał umiejętność odbierania bodźców płynących ze świata jak najbardziej realnego, internet był dysocjantem, powodował deprywację sensoryczną (jako stały bywalec Wikipedii znam różne ciekawe terminy!) nie wchodzi w grę. Co ja - mam trzynaście lat, by tak dawać się porwać różnym yourubom, czy instagramom, trawić dnie, noce, godziny na graniu w League of Legends, czy Queke'i '96?
Człowiek nomen omen pełnoletni, a więc ukształtowany (przynajmniej w założeniu), pełen, kompletny niejako, powinien znać umiar, jeśli dawać się ponosić, oddawać bez reszty, to jedynie twardym narkotykiem, takim jak alkohol, czy miłość.
Siedzenie przed taflą plastiku miałoby zastąpić życie, równoważyć, albo i przewyższać doznania rzeczywiste? Zgroza, mierzi mnie nawet sama myśl o takim stopniu odmóżdżenia.
Reasumując: smród jest wyczuwalny jedynie w chwilach, gdy telewizor, radio, a zwłaszcza komputer pozostają wyłączone.
Zbyt dziwne to, by uznać za przypadek, za bardzo nieracjonalne. Musi za tym stać czyjaś myśl, świadome działanie, chęć zrobienia mi na złość, zakłócenia snu, popsucia wieczornych fantazji erotycznych.
Bo i jak robić coś, eufemistycznie rzecz ujmując nie trzymać rączek na kołdrze, gdy wokoło waniajet niczym ze świeżo otwartego grobowca? Zwyczajnie nie da się, paskudny zapach powoduje zaburzenia fantazji (choć na tę nigdy nie mogłem narzekać), zmyślone dziewczyny mutują, przychodzą do mnie garbate i trójrękie, pomimo, iż usiłuję wyobrazić je jak najbardziej zdrowe.
Odbiera mi się chęć na przednocne świntuszenie, pcha myśli na cmentarz, do zakładów medycyny sądowej, bym wąchał wyciągniętych po roku z rzeki topielców, bezdomnych znalezionych w stanie prawie całkowitego zeszkielecenia, raczy się mnie wycofanymi ze sklepów wędlinami, którym nie pomoże już żadne odświeżanie, nikt bowiem nie uwierzy, że fosforyzujące w ciemnościach mięso nadaje się do spożycia.,
Leżę i jestem truty, nasiąkam wszystkim, co najwstrętniejsze, inhaluję niezliczoną liczbę beztlenowych bakterii gnilnych, drożdżaki, pleśniawki, ukwiały, zarodniki hub i muchomorów sromotnikowych. Zarodniki myszy przedostają się do płuc. Może niedługo usłyszę dobiegający z klatki piersiowej chrobot?
Ej, bzdury gadam, jak zwykle o takiej porze. Na głowę nasuwa się cień, przykrywa ją i nie jestem zdolny do racjonalnego myślenia.
Zasnąć się boję, opowiadać samemu sobie straszne historyjki - tym bardziej.
Przeniósłbym wyro do kuchni na tydzień, góra półtora, by to, co gnije zgniło i wyśmierdziało się do reszty, ale stary wstaje do roboty wcześniej, niż ja. Tym samym zafundowałbym sobie niepotrzebną pobudkę o czwartej trzydzieści. Nie potrzebuję być tak rano na nogach, a przecież raz zbudzony już nie usnę, mam tak od dziecka.
Więc odpada, trzeba zacisnąć zęby, nozdrza i cierpieć. Wszystko, co złe wolno się kończy - jak mawia staroarmalnowickie porzekadło. Trzeba mieć nadzieję, że tak nie będzie w tym przypadku...
(Ostatnie, co przychodzi mi na myśl, zanim zostaję objęty przez Morfeusza, to kuriozalne słówko wąchotrup. Czyżbym stworzył sobie przezwisko?)
II. Dysocjant, albo historia tęczówki
Musi tu gdzieś leżeć, przecież szczur, na mysz, tym bardziej zdechła, nie pociągnęłyby go ot tak, to nie błyskotka, którą mogłaby zwędzić sroka.
Siedzę na podłodze i dumam. W zasadzie jest mi do niczego niepotrzebne, dziadkowi tym bardziej, jemu nie trzeba już nic poza modlitwą i zapaleniem od czasu do czasu znicza i świętym, wiekuistym odpoczynkiem, ale gdyby się nieoczekiwanie znalazło - zaraz wymyśliłbym mu jakieś zastosowanie, im bardziej zwariowane, tym lepiej.
Wraca mi humor, od paru dni spod paneli mniej capi, więc i chandra przechodzi.
O - lalka, chyba Agnieszka nazwała ją Little Mary. Co za syf, włosy wypadają całymi garściami, plastikowa twarz kruszy się, farba dawno wyblakła.
Po jaką cholerę ona trzyma takie parchy, w dodatku na półce, na eksponowanym miejscu, zamiast pozbyć się w diabły, albo chociaż schować w piwnicy? Tęskni za minionym bezpowrotnie dzieciństwem, czy może sztucznie się odmładza, w ten sposób udaje przed sobą młodszą, niż jest?
Dziwne postępowanie: nie stać cię na operacje plastyczne, botoksy i inne zabiegi medycyny estetycznej, to przechowujesz nadgniłe artefakty przeszłych er, szmacianki w zetlałych sukienczynach, Barbie bez głów.
Według mnie to ociera się o chorobę umysłową, ale cóż - nie mój cyrk, nie moje lalki.
Z tej dałoby się zrobić rzeźbę abstrakcyjną, Polifemkę. Niech no tylko znajdę oko, zaraz wprawię Małej Marysi na środek czoła, kłaki zastąpi się taśmą wyprutą z kaset VHS i magnetofonowych. O - do tego płetwa na plecy, zamiast rąk - szczoteczki do zębów.
Albo dziwaczeję, albo... e, ponad wszelką wątpliwość - jednak dziwaczeję. Nie wystarczy mi już „arcydzieło” w postaci kołka z powbijanymi doń zardzewiałymi gwoździami, jaki dumnie stoi w kącie (coś przeskrobał, albo wstydzi się, że w ogóle istnieje), hardo prężącego na parapecie metalowe wdzięki roweru diamant, pełniących rolę żyrandola puszek po farbie olejnej dulux, całych stert waliz, pudełek z różnistą zawartością (od dziurawych garnków (odpryski emalii - niczym mapa tajemnej krainy, jeśli się dobrze przypatrzeć - widać nawet granice państw), przez poelektroniczne szmeliwo, układy scalone i rozcalone, diody i kable USB, USG, KGB I ZChN, skończywszy na szpilko- duperelach, wyklejankach włóczkowych, przymocowanych zszywkami do desek piórach gołębi i gęsi.
Zbieram co popadnie, hoduję swą menażerię w oczekiwaniu przełomu, mitycznego dnia, w którym obudzę się i będę wiedzieć, po jaką cholerę jest mi ten cały majdan, jakąż to rzeźbę postmodernistyczną zbuduję z gumowych korków do wanny, sklecę z egret i kupionych na starzyźnie obudów peerelowskich telewizorów.
Może przyjdzie czas, gdy obudzi się we mnie artysta konceptualny, wizualny, maniakany, który poziomem zdziwaczenia będzie przewyższać Warhola i Dalego razem wziętych.
Jeśli nie - trudno, nic straconego, barachełko, jakie od lat kitram w swej pustelni przecież jeść nie prosi, utrzymywanie go przecież nic nie kosztuje, może leżeć i leżeć w oczekiwaniu na nowego właściciela, który zrobi z niego użytek, lub po prostu trafić na śmietnik, gdzie, prawdę mówiąc, jego miejsce.
Ech, biedny dziadzio Herbert, do ostatnich dni łudził się, że znajdzie swoje pierwsze, rubinowe oko. Przedmiot ten, nie widziany ani przez moment na moje dwa przyrodzone, niebieskie oczy, zagubiony podczas pamiętnego Sylwestra w osiemdziesiątym dziewiątym roku, przez lata obrósł legendą, stał się rzeczą równie mityczną, co Święty Graal, Bursztynowa Komnata (według ostatnich doniesień brukowców - porwana przez przybyszy z obcej galaktyki), Złoty pociąg (rzekomo zachachmęcony przez złodziei z Surinamu), czy oryginał Mony Lisy.
Niestety, odrzuciwszy myślenie magiczne, wyzbywszy się złudzeń, żałosnych mrzonek, trzeba postawić sprawę jasno: oryginałów tych rzeczy od dawna nie ma, rozpłynęły się w mrokach historii, niczym gnijąca mysz, pozostawiając po sobie wyłącznie smród.
Jedyne co mamy, to kopie, lepszej, lub gorszej jakości, szklane imitacje. Gałka oczna, która wypadła antenatowi, gdy ten pijany w trupa leżał na kuchennej podłodze, potoczyła się w niebyt, pochłonęła ją ta sama czarna dziura, która wciąga ludziom pojedyncze skarpetki, pozostawiając zawsze drugą sztukę (i weź tu sparuj, dobierz drugą połówkę, to jakby chcieć skrzyżować węża z kałamarnicą), na parę dni przed spodziewaną wypłatą wysysa drobniaki z kieszeni.
Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, kraina, do której trafiają nasze zagubione serca, gumowe ucha, równie gumowe lalki, całe światy z poliestru, poliuretanu, wyspy pełne urwanych guzików, kocich, psich i chomiczych dusz, cmentarze dla zabawek, nieudanych powieści, gdzie autorzy - brakoróbcy schodzą się, by opłakiwać skaszanione przez siebie dzieła.
Istnieją lądy niemarzycieli, gdzie umiera się na rzeczowość i brak wyobraźni, planety pełne zepsutego jedzenia, ba - galaktyki, na które mało cywilizowane cywilizacje wywożą padliny domowych pupilów.
Gdzieś tam toczy się, wędruje nie wiadomo dokąd, ciemnoczerwone oko. Obraz jaki widzi, bezustannie wiruje. W miejscu, które właśnie zmyślam, stoi zbudowana na wzór islandzki, kudłata od porastających ją traw, przeurocza chatka torfowa. Mieszka w niej kolekcjoner oczu, pasjonat zagubionych protez, posianych w autobusach i na dworcach szczęk, sztucznych nóg.
Królową jego kolekcji, najcenniejszym eksponatem jest wypchana makiem i łęcinami atrapa głowy, jaką pewien dobrze zapowiadający się kompozytor muzyki klasycznej zostawił przed laty na stacji Gdańsk Wrzeszcz.
Na zewnątrz budynku zalega hałda skradzionych supersamochodów. Jeden na drugim, gniją wozy samych szlachetnych marek: nysa, syrena, tavria, wartburg, trabant. Najwięcej jest luksusowych polonezów klasy S. Podobno jednym z nich, perłowym kabrioletem w młodości jeździł sam Waldemar Pawlak.
Jeśli kiedykolwiek cię znajdę, oczko, wydostanę z krainy prawdziwej jak sen i sztucznej jak disco polo, obiecuję: zobaczysz najgłębsze piekło. Zbieram chrust, patykami zatykam dziury w garnkach.
Zanosi się na coś - dumam nad pierwszym aktem tragedii.
III. Dowód anegdotyczny
Na plecach, diabli wiedzą skąd, wyrósł mi kwiat, Bolesny jak jasna cholera. Pewnego dnia, jadąc autobusem, poczułem, jak skóra we wspomnianym miejscu wysycha i pęka, dostaję hiperstygmatów.
Na szczęście byłem już blisko domu, wiecie - głupia sprawa tak zacząć nagle jęczeć i broczyć krwią niczym zarzynana świnia, w tłumie, w środku komunikacji miejskiej.
Ledwie wysiadłem, minąłem przystanek, jak mnie dopadło.
- Aua! - zgiąłem się wpół. Z niemałym trudem udało się doczłapać do chaty.
- Co do... - oniemiałem zdejmując w sieniach t- shirt i odwracając się przed lustrem.
Głębokie bruzdy, koryta wyschłych rzek, arterie czerwonego piasku. Błocko limfatyczne. Wzór - rysunek, jaki mi niespodziewanie wykwitł na skórze, bez wątpienia był dziełem istoty rozumnej, nie może być mowy o przypadkowym skaleczeniu, ani objawie chorobowym (łuszczyca? rybia łuska, o której niedawno wspominałem - odpadają).
- Tu korzenie, łodyga, płatki... Krzew, albo kwiatostan... - mówiłem do siebie pod nosem.
Też nie. To plan miasta, metra, albo kanałów ściekowych. Rozeta z łapczywymi, jak się zdaje, mackami, nienasycony organizm, doskonały drapieżnik, król zwierząt nie potrzebujący kamuflażu, jednocześnie - samożywna i samowystarczalnia bestia, która poluje i zagryza inne formy życia wyłącznie dla rozrywki, swego rodzaju zabawy, sportu, by udowodnić wyższość. Niestadny instynkt, potrzeba podkreślenia swojej dominacji, górowania nad maluczkimi.
Biorę igłę i, choć piekielnie boli, żłobię własny znak, kolejną żyłkę, dorysowuję potworowi nowe ramiona. Sznyt biegnie przez kark, oplata szyję niczym pętla, następnie przez ramiona, nadgarstki, dłonie.
Wbijam sobie ostrze pod paznokcie. W ten sposób oświadczam, że zrozumiałem przekaz, nie jestem ślepym tępakiem, by biec do lekarza, zakładać opatrunek, wreszcie: dziwić się zaistniałej sytuacji.
Ból oświeca, jakkolwiek nabzdyczenie, gówniarsko by to nie brzmiało.
Na poduszce leży kot, nic nie robił cały dzień. Obok niego - wygrzebany z zapanelowych czeluści, szkieleci. Maciupeńkie kosteczki. Najbardziej rozczula mnie widok mysiej czaszuni. W oczodołach błyszczą rubinowe węgielki.
Coś wróciło z mikrozaświatów, ale nie po to, by nas nękać, jak Freddy Krueger, Michael Myers, czy inny Jason Voorhees, ale by nieść radość, ucząc bawić i bawiąc... żenować.
Znalazł się pierwszy element układanki, puzzel z okiem samego diabła. Teraz pójdzie jak z płatka: ogon i usta, garnitur, ministerialna teka. W ciągu dnia, góra dwóch - ułożę całą postać.
- Rrrr... - odzywa się kiciul wyjątkowo przymilnie. Chyba ma wrażenie, ze zrobił coś złego, obudził uśpionego demona, odkopał szkielet samego Vlada Palownika.
- Spokojjjnieee... - przeciągam się, podobnie jak on.
- Ładny nasz czort, nie?
***
- Coś ty, do jasnej cholery, zrobił - siostra wita mnie nad wyraz serdecznie. Oczy jej płoną, jakby miała zamiar zaraz wybuchnąć, monstra, jakie w sobie nosi, a na pewni jest ich tam bez liku, osiągnęły temperaturę wrzenia. „Dziewczyna, w której kipią smoki” - dobry tytuł dla komedii fantasy. Mnie mógłby zagrać młody Depp. Wstęp - wyłącznie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Starszych nie wpuszczamy!
- Nic, a o co chodzi? - strugam wariata.
- Rozwaliłeś nawet... - głos Agnieszki łamie się.
- Wizja niekiedy wymaga złożenia dóbr materialnych na ołtarzu sztuki,. Tym samym przenosi się je do wieczności, unieśmiertelnia.
Odbija mi się piwem imbirowym. Organicznie wręcz go nie znoszę, ale to jedyny wyrób alkoholopodobny, jaki miałem na podorędziu. Nie będę przecież nawet próbować ubzdryngalać się sokiem pomidorowym, albo herbatą.
- Młotki, nożyce, to jedynie narzędzia zbrodni, niczym nie różnią się od krzeseł elektrycznych. Nasze ręce są mieczami. A wszystkim zawiaduje mózg - prezydent podpisujący wyroki; on ocenia, co jest godne śmierci, a co - sztuką. Część rzeczy staje się dziełami jedynie przez ich zdewastowanie, totalną anihilację... - bredzę.
- Podarłeś, kretynie, moje dyplomy ze szkoły, świadectwa, zdjęcia... Wszystkie dokumenty... - załamuje ręce siora klękając nad stertą wycinanek.
- Wziąłem jedynie potrzebne mi litery. Ani jednej ponad miarę. Wiesz, czym grozi przeładowanie słowem? To jakby ukamienować nowonarodzone dziecko.
- Wariat, ty już całkiem...
- Może. Nie przeczę - uśmiecham się włażąc na siodełko. Przytyło mi się trochę przez zimę i wgramolenie się przyszło z oporami.
I pedałuję, ile sił w nogach, kręcę mini piruety, potrójne aksle. Można by w tym dostrzec alegorię naszego losu, obracanie się w kółko, niby koń w kieracie - ileż osób codziennie odprawia podobny rytuał, pędzi donikąd, trwając wiecznie na starcie...
Nie dostrzegamy, że większość podejmowanych działań prędzej, czy później kończy się w punkcie, „wszelki ruch to tylko pozór jest” - jak głoszą słowa jednego ze szlagierów Budki zamieszkałej przez suflera.
Podpowiadacz ma rację - gdziekolwiek byśmy nie wyruszyli - punktem orientacyjnym na niebie jest zawieszona tam tarcza zegara, miejscem przeznaczenia - muzeum, Galeria sztuki niezaistniałej.
- Mamo... kompletny świr... Rozbił telewizor, poprzyklejał książki do ścian... - dolatują mnie słowa Agnieszki.
- A tak, żebyś wiedziała! W każdym rząd instaluje urządzenia podsłuchowe , kamerki; oglądasz program, a w tym czasie ciebie też oglądają, nawet uważniej - zgrywam paranoika. Nie powiem przecież o wabiku! Lepiej, żeby miała mnie za chorego psychicznie, niż za artystę!
Przyspieszam. Film wyświetlany przed oczami leci z prędkością naddźwiękową, terkoczą rozgrzane do czerwoności szpule. Obraz zwija się w rulon, sporych rozmiarów belę siana.
Uschłe mlecze, astry, maki, kilogramy zwiędłych fotonów. Podróżuję przez światło i wchłaniam je, dom, zmieniony w rzeźbę, otaczam własnym ciałem. W dłoniach kryję rubinowy skarb, oko dziadka. Jest tanie, ale to bez znaczenia, ma dla mnie wartość sentymentalną.
Z sufitu patrzy symbol. Odwzorowałem go najdokładniej, jak potrafiłem.
- ...zabił Filona i jego krwią pomazał... - biadoli do słuchawki siostra.
- ...ciężki przypadek, proszę o przyjazd jak najszybciej... Obawiam się o swoje bezpie...
IV. Prócz strzępków
- Dużo tego było? - uśmiecha się wąsaty lekarz.
- Daj spokój, człowieku, ledwie dwa browary im birowe. Cienkie, damskie piwo, więcej w nim perfum, niż alkoholu - siadam na wyrze. Matko, co za przepocone bety. Kleję się do pościeli. z wzajemnością.
- Nie miałem nic innego, to się zadowoliłem nimi. I co się wyprawiało? Demolka domu, Towarzystwo Opieki nad zwierzętami wytoczy mi sprawę o cholernego kocura... - ironizuję.
- Uuu - delira. Toś se, koleś, poświętował. Była choć jaka okazja?
- A gdzie tam, ot tak, samo wyszło. Od dawna przygotowywałem się do czegoś wielkiego, wabiłem ducha artyzmu, usiłowałem pobudzić się do działania, pójść w kierunku sztuki, a nie trwać w stagnacji, rozpalałem wenę, a ta suka ciągle gasła. No i się skończyło, jak skończyło.
- Co pan - literat może?
- Też. Każdą profesją bym się zajął, załapał najpodlejszej... Mogę się napić wody?
- W kranie. Kolacjo dziś nie dostaniecie - zwraca się do mnie i pozostałych pacjentów.
- Czemuż to?
- Bo znowu zarzygacie podłogę. Macie chore żołądki, przecież jesteście na odtruciu.
- Mamy głodować przez twoje widzimisię, gnoju? - nie wytrzymuje Ten - Spod - Okna, imienia nie pamiętam.
- Zrobimy Sajgon i dopiero będziecie mieli sprzątania.
- Nie strasz, bo...
Nie chce mi się słuchać utyskiwań chorych, replik wąsacza. Opadam bez sił na kłębowisko szmat. Leżę ubrany w piżamę, w której umarło może dwudziestu psycholi przede mną, zajmuję łoże śmierci kolejnych dziesiątek ludzi.
Wielka umieralnia, dobrze, że choć prądem nie rażą, ani nie robią lobotomii, nie chciałbym skończyć jak w Locie nad kukułczym gniazdem.
Ech, sam się czuję jak podrzucony w niewłaściwe miejsce. Chciałem obudzić w sobie twórcę, ale omyłkowo pobudziłem nie te obszary osobowości, co trzeba, zamiast artysty z mózgu wylazł popapraniec.
Zazdroszczę tym, którzy umieją łączyć obie funkcje, jednocześnie być sztuk - masterem i pajacem, nieprzewidywalnym znawcą wszechnauk, biegłym w dziedzinie autosugestii. Zapukałem do złych drzwi i otworzył kompletny pomyleniec.
- Pan do kogo? - warknął. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a głupio było się przyznawać do gapiostwa. Przeprosiłem grzecznie i już miałem się wycofać, gdy ten przyczepił się jak rzep psiego ogona. Przez dobry tydzień nie odstępował na krok, co więcej - dzielił się chorobą, wpływał, przeklęty mentalista, na myśli.
Dopiero interwencja chirurgiczna uwolniła mnie od natręta. Odzyskałem wewnętrzny spokój. Teraz tylko - poukładać dom, scalić klocek po klocku, karta po karcie (o ile się da, asy i króle są pocięte w drobną kaszkę, damy wyblakły i straciłem do nich szacunek), wrócić na właściwe tory.
***
Późnoletni wiatr niesie burzę. Brama szpitala - otwarta na oścież, w budce strażnika nie ma nikogo.
Kulę się z zimna, zbyt długo nie byłem na świeżym powietrzu, odwykłem od niego. Za czyste jest, nie trąci kamforą, lizolem i fekaliami. Jezu, tyle dni zmarnować w cholernych kazamatach!
Wychodzę na ulicę. Buro - kamienne bloki, spękany asfalt, nadgryzione zębem rdzy latarnia i znaki drogowe, czasoodporna szarość na każdym kroku.
Słabo znam to miasto. Musieli mnie wywieźć za siódmą górę i siódmą rzekę, co - w moim województwie nie ma placówek leczących tego typu problemy i trzeba ciągnąć człowieka przez pół kraju? Przecież, jeśli się obawiali, ze ucieknę, mogli wziąć w pasy, przypiąć do wyra.
A teraz wracaj czort wie, ile kilometrów bez grosza przy duszy. Jak? Czasy książeczek autostopowych bezpowrotnie minęły. Może podwiezie jakaś dobra dusza.
Mijająca mnie dziewczynka, na oko siedmio - ośmioletnia patrzy jakoś dziwnie. Lewe oko ma zaklejone plastrem.
Albo zalecił to lekarza, jako jeden ze sposobów walki z zezem rozbieżnym, amblyopią, a może... mała złodziejka pod opatrunkiem skrywa zaginiony rubin dziadka Herberta (psychiatra Warmiński przez cały pobyt usiłował mi wmówić, że wymyśliłem ów artefakt, powoływał się na ewidentnie sfałszowane metryki rodziców, twierdził, że żaden z moich krewnych nie miał na imię Herbert).
Sprawdzić to, dopaść gówniarę, zerwać plaster, odzyskać pamiątkę? Jeszcze niedawno pewnie bym tak zrobił, zdrowy rozsądek nakazuje nie odpuszczać amatorom cudzej własności, walczyć o swoje.
Czuję, że ogarnęło mnie rozleniwienie, zbyt wielkie, by zachowywać się racjonalnie. Poddaję się owemu zgnuśnieniu, podchodzę do parolatki i przez zaciśnięte zęby cedzę:
- „Zatrzymaj je, nażryj się, udław, mała kurwo”.