11 maja 2018
Kwadriduum (IV.)
II. Entelechia
- Wiesz - to musi czemuś służyć. Za tym kryje się jakaś idea, duch, myśl przewodnia - mówię dziwnie zadumany stojąc przed ruinami (szczątkami wręcz!) cerkiewki. Jest wczoraj, cofnąłem się na chwilę w czasie. Spojrzałem przez ramię, ogarnięty nostalgią za kończącymi się chwilami beztroski.
Minęły wakacje, pora wracać do szkoły. Ostatni dzień jestem na przepustce, jutro muszę stawić się w więzieniu celem odbycia reszty kary. Za co, do licha?! Przecież ani ja, Karolina, ani żaden z biedaków, którym za bezdurno odebrano cały majątek, nie zawinił niczym.; co nas obchodzą kotłowaniny na górze, wojenki międzypartyjne?
Zostaliśmy wywłaszczeni bez dania racji, otrzymaliśmy skażone ochłapy, zamiast odszkodowań. Ja - pseudozameczek, Eryk - cerkiewkę.
Tak więc wracam na moment do wczorajszego dnia, gdy w domu panował jeszcze jako taki porządek.
Wieczór. Zadzieram głowę. Księżyc, blady i jakby skacowany, leniwie wypełza na niebo. Resztki cebulastych kopuł (w czasach świetności budynku podobno były aż trzydzieści trzy, miały symbolizować liczbę lat ziemskiego życia Jezusa) wyglądają jak sflaczałe piersi starej, niecywilizowanej Murzynki z nowoodkrytego, afrykańskiego plemienia, która nigdy dotąd nie widziała na oczy biustonosza. Dwa dyndające ku górze (paradoks!) worki skisłego mleka. Zamiast sutków - połamane krzyże.
Skubię bródkę kontemplując pejzaż: spękane mury, których właścicielem z konieczności, wbrew woli został mój kumpel, dawna świątynia, której nie pomoże już żaden remont, budynek - trup pośród gęstwiny, obok - nadgniły powojskowy barakowóz, tekturowo - drewniane pudełko na pleśń i grzyby.
Do tego - my - dwie postaci, pasujący do widoku jak pięść do nosa. Przerażone krasnale, które zabłąkały się w przedwiecznym borze i nie mają odwagi zrobić nawet kroku.
Jedniuchna dróżyna, po jakiej wolno się poruszać, niezaminowana ścieżka prowadzi do zameczku, przez teren dawnego cmentarza przycerkiewnego. Jeśli ci życie miłe - nie wolno zrobić kroku poza nią! Zboczysz ze szlaku, w krzaczory, dajmy na to za potrzebą - i możesz skończyć jako kupa flaków, wniknie w ciebie echo eksplozji. Pogłos będzie niczym nadprogramowa, dosztukowana naprędce część ciała. Staniesz się nosicielem wybuchu.
- Kurwa! - jak mantrę powtarza Eryk, psując podniosły nastrój.
- Co ty pieprzysz?
- Milczenie - odpowiadam półgłosem, ciągle urzeczony, oczarowany, zafascynowany wrakiem budynku.
- Piękna jest. Statyczna. Spoza czasu... - powoli podchodzę w kierunku szczątków ołtarza. Drzazgi z ikonostasu, ułożone w coś na kształt prawosławnego krzyża. Cienkie świece, krople tłustej parafiny. Toczone przez wilgoć, sczerniałe obrazki przedstawiające świętych. Zbyt długo, bo od czasów podstawówki, nie miałem styczności z językiem rosyjskim. Walczę z cyrylicznościami, sylabizuję: "My - cha - ił".
- Spoza czasu! Toś dojebał! - piekli się kumpel.
- Wsadzili nas na minę. Ty choć możesz w kapliczce przemieszkać do zimy, a ja? Gdzie pójdę? Ani to dachu, ani okien.... Nawet podziemia- zasypane!
- A co - chciałbyś tam siedzieć? Zdurniałeś?
- Żebyś wiedział. Kuuuurwa! Nie mam grosza przy dupie, tak samo, jak ty. Co mi po ruinie? Nie wpisana do rejestru zabytków, to w zasadzie można by sprzedać na cegłę, albo niech by jakaś firma przyjechała i rozebrała syfa, za samo uprzątnięcie terenu... Choć ze dwa tysiące może by dali... - kumpel plącze się ze złości. Chodzi nerwowo od nawy do nawy. Spluwa.
- Ciekawe, kim była - wypalam nagle.
- Kto?
- Baba. Bo przecież to musiała być kobieta. Prawosławna babina w chuście, siwiusieńka, zgarbiona niemal do ziemi... - tak ją widzę. Jak idzie, niepomna zakazów, pomodlić się. Ma około setki, więc dobrze pamięta czasy świetności cerkwi, nabożeństwa, batiuszków w pozłacanych ornatach... - biorę do rąk nadbutwiałą książkę. Pismo święte. Chyba. Ruskie bukwy pokryte się rozetami grzyba. Cyrylica łączy się z mchem, słowo Pana zostaje zawłaszczone przez las.
- Co?
- Kiedy zdesekralizowano budynek, całą Kwirewkę włączono w obszar poligonu? Po Drugiej Wojnie, co nie?
- No... Do czego zmierzasz?
- Zobacz, baranie - ktoś tu przychodził, te knigi nie leżą siedemdziesiąt lat pod gołym niebem. Patrz, data wydania - sześćdziesiąty pierwszy rok. I świeczki ktoś palił. Jakaś facetka, bo nie wyobrażam sobie, by był to mężczyzna, przychodziła tu pomimo zakazów, narażała się na mandat, tęgi opierdol, albo wlezienie na minę. Pewnie z sentymentu, wspominała swą młodość... Musiała mieszkać niedaleko. Albo ją ktoś przywoził, syn, czy wnuk...
- Florek - chuj mnie to obchodzi! Babina! Modły! O czym ty bredzisz? Pijany jesteś?
- Nieważne.
- Szerlok Holms pieprzony - na drodze dedukcji chcesz poznać tajemnicę ruin. Myśl lepiej, kuźwa, jak mi pomóc! Dom za tydzień przyjeżdżają rozbierać...
Eryk, wulgarny, twardo stąpający po ziemi prostak - realista ściąga mnie z obłoków. Zbyt brutalnie, zostaję złapany za wsiarz - i łup! - na twardą glebę. Ląduję tuż obok potrzaskanego pomnika jakiegoś patriarchy, błażennoho Wasilija Korotkorukoho.
Mrużę oczy. Karolina zaraziła mnie niebem, odkąd związałem się z nią zdarzają mi się ucieczki. Wyrywam się ze swojej głowy, wymykam się jawie. Floriancjusz po drugiej stronie lustra, Floruś Pan, postać, która pożera książeczki dla dzieci mając nadzieję, że w ten sposób uda jej się wniknąć do wnętrza choćby jednej z bajek.
Kochanie, dzięki tobie choruję na fantazje, bardziej gówniarskie, niż wcześniej. Jak ci się odwdzięczę? To chyba niemożliwe, za tak wielki prezent można...
- ...nawet do noclegowni nie przyjmą... - lamentuje Eryk okrążając niechciany prezent. Ruinę kukułczego jaja.
Popadam w jeszcze głębszą zadumę.
Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie, czasach przedzerówkowych, mając dwa - cztery - pięć latek, pragnąłem - jak to moja świętej pamięci mama określiła - porządkować świat. Na siłę. Wszystko miało być racjonalne i proste, a to, z czym nie miałem do czynienia - zwyczajnie nie istniało. Nie wierzyłem w pierwszy raz usłyszane terminy, nie przyjmowałem do wiadomości, że świat rozciąga się poza Armalnowice. Miało być tak - tak, nie - nie, czerń i biel, żadnych szarości, ocieni pośrednich, urojonych.
Pewnego razu - mówiła matka - gdy z telewizora padło określenie "wąż Eskulapa" - mały Florciu zatknął uszy, nadął się i naburmuszony oświadczył: "nie ma Kujapy!".
Albo taki,, działający w pobliskiej wsi Specjalny Ośrodek Szkolno - Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących - co to jest za nazwa w ogóle, co za klasyfikacja? Uwierzcie bądź nie, ale we wczesnym dzieciństwie naprawdę miałem (jakże światły) pomysł, by urzędowo zakazać bycia półgłuchym, niedowidzącym. Człowiek powinien albo mieć w pełni sprawne zmysły, legitymować się sokolim wzrokiem, albo być kompletnie ślepy. Po co, komu potrzebne są formy pośrednie?
Wyłupywać oczy zdolne jedynie odróżniać światło od ciemności, lać beton, albo super glue do uszu nie całkiem głuchym!
Teraz, z perspektywy czasu, z jednej strony śmieszy mnie owa chęć szufladkowania wszystkiego przez szkraba, z drugiej zaś - nieco niepokoi. Domyślam się, co powiedziałby każdy, najtępszy nawet psycholożyna dziecięcy, słysząc o moich planach. Niechybnie zostałbym skierowany na terapię mającą wyleczyć mnie z ciężkich zaburzeń, być może nawet schizofrenii. To przecież tyci doktor Mengele, mały eugenik, faszysta - zamordysta, przyszły psychopata! - złapałby się za głowę konował.
A ja, dzięki bogom, nie wyrosłem na dewianta. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Sam nie wiem, po tylu latach naprawdę ciężko dociec, co leżało u podstaw takiego postrzegania rzeczywistości. Czemu świat wielobarwny, tętniący tęczami, pełen zórz, baśni, magii i realizmu magicznego jawił mi się jako przerażający chaos, bezładna plątanina głów, torsów, niczym na obrazie Picassa Guernica, ludzko - zwierzęce kłębowisko, obrzydliwa dyskoteka, z której nie da się uciec? Czyżbym miał mikroautyzm, z którego na szczęście wyrosłem?
Wszystko na to wskazuje. Nieważne. Odkąd związałem się z Karoliną - przemierzam kontynenty wyobraźni, osiedlam się na planetach wizji, to znowu emigruję z nich, nie spakowawszy do plecaka niczego poza piersiówką pełną bimbru wyruszam w nieznane.
A bądźcie sobie, półniemi, ćwierćsłyszący. Łaskawie pozwalam wam istnieć, wydoroślałem na tyle, że stałem się dzieckiem. Cudowny oksymoron!
Nawet przyjmuję do wiadomości fakt, że gdzieś na świecie są ludzie - Kujapy, wężokształtni, pokryci śluzowatą łuską. Porozumiewają się za pomocą syku, przeklęte gadziny, kłębią się, wiją w budynkach Sejmu, gabinetach prezesów holdingów, w kuriach i na plebaniach. Podobno nie ma miasta, w którym nie istniałoby choć jedno gniazdo.
Tańczcie wasz epileptyczny taniec, obleśne skurwysynki, kąsajcie się. Niech z kolców jadowych popłyną potoki trucizny. Ja odradzam się w innym micie, za sprawą ukochanej codziennie zmierzam do drzwi, nad którymi fosforyzuje napis EXIT. Opuszczam jedną dyskotekę, by znaleźć się w innej, gdzie rozbrzmiewa wyłącznie muzyka klasyczna. Didżejką jest prawosławna babina, rocznik 1886.
- Spokojnie, Eryk. Coś się wymyśli. Przekimasz u mnie parę dni. Nie ma tego złego - mówię pojednawczo. Kumpel, z obłędem w oku, wyrzuca z siebie wulgaryzmy. Kałasznikow werbalny, strzela ślepakami w wieczorne, suche niebo. Piękne litanie inwektyw, jakie układa mimowolny właściciel cerkiewki, w zasadzie powinny być zapisane. Dałoby się z nich ułożyć modlitewnik, Księgę Bezsilności - pierwszy i najświętszy z natchnionych tekstów nowego wyznania. Religia wysiedleńcza, mitologia wyrzutków, kult pustki, gdzie obowiązuje jedno tylko przykazanie - nakaz błąkania się po poligonie, jaki każdy nosi pod czaszką. Wyobraźnia bywa niebezpieczna - jeden fałszywy krok - i następuje eksplozja.
Czasami mam wrażenie, ze noszę w głowie granat. Wyciągniesz zawleczkę, kochanie? Bardzo proszę... Odwdzięczę się najlepiej, jak potrafię: zrobię ci dobrze. Ustami. Ściślej: powiem wierszyk. Zapiszesz go na skrawku starej gazety. Później - zrobisz samolocik. Kto wie, gdzie doleci moja rymobzdura - na Księżyc, czy może spadnie gdzieś pod Inowłodzem. Czy to ważne?
Dziękuję, Karolinko, za wszystkie historie, które mi opowiedziałaś, plantacje bajek, stawy pełne wierszy. Tekst, jaki wybzdurzę, będzie nie z tego świata, pod względem dziwaczności, odrealnienia przebije każdą z twoich mniej lub bardziej udolnych prób stworzenia purenonsensowej groteski.
Zamknij oczy, posłuchaj. Będzie bolało. Pomiędzy deklamatorami, na szkolnych akademiach, na slamach, przechadza się niewidzialne licho. Titivillus, diabeł urodzony w Średniowieczu w głowie zidiociałego mnicha; nosi ze sobą worek, do którego zbiera słowa nieudanych wierszy. Codziennie napełnia tysiące przeolbrzymich worzysk, które składuje na dnie piekła.
Tak, kochanie, pod nami rozciągają się nieskończone hale magazynowe, w których zgromadzona jest, na wieczną rzeczy pamiątkę, cała niedorobiona poezja.
Są tam wczesnolicealne rymy zakochańców, lepkie od patosu epitafia literackich partaczy, limeryki nagrobne, ody wisielcze sławiące kostuchę, wierszydła gotyckie, emo, punkowe, cała masa tekstów piosenek (od przebojów disco polo do koszmarków autorstwa Agnieszki Osieckiej).
Poczekaj, kochanie. Niedługo stworzę pierwszą zwrotkę. Będzie, obiecuję, z czystego ognia. Przepali wór, czort - kolekcjoner nie zawłaszczy ani jednej frazy.
- Nawet det tu nie wjedzie, nie zepchnie cholernej ruiny... - ciągle jęczy Eryk obchodząc cerkiew. Piekli się, biadoli, wręcz syczy ze złości, niczym wąż Kujapy, któremu od pewnego czasu wolno istnieć. Patrzę jeszcze przez chwilę na ceglany śmietnik.
"...bo wszystko tu niszczeje, gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością..." - powtarzam w myślach inne, równie nieposkramialne słowa. I wracam do teraźniejszości, ruchem pełzakowatym. Trąc brzuchem o gruz, kalecząc się o ostre kawałki posadzki.
III. Zdrakowaci
- Co to niby ma być? - duka Karolina. Ja nie mówię nic, stoję z otwartymi niczym półgłówek ustami. Odjęło mi mowę.
- Nie widać? Hulajnoga. Pierwszy wyprysk. Szankier. Mięsak Kaposiego. Nazwijcie jak chcecie.
- Będą... inne?
- A coście myśleli? Dopiero początek roboty. Rozkręcam się - siostra mojej dziewczyny, pieprznięta Olka, zdaje się mieć, najdelikatniej mówiąc w dupie nasze żałosne położenie. Z szelmowskim uśmiechem pokazuje "dzieło" - przyklejoną (na co, na bogów?) a może raczej przytwierdzoną do szaro różowej ściany... dziecięcą hulajnogę.
Zamiast nam pomóc w pakowaniu się, udaje wielką artystkę, znalazła sobie zabaweczkę - betonową atrapę zamku, pomimo naszych protestów postanowiła ją zmienić w dzieło - tfu - sztuki. Złe jeszcze gorszego początki - że sparafrazuję powiedzenie. Teraz pewnie będzie, rzeźbiarka z Koziej Wólki, dolepiać byle co, chłam najgorszy, śmieci - nie śmieci, byleby tylko ucudacznić żałosną imitację budynku.
Wiecie, co mi to przypomina? Busa - ofiarę, samochód - dziecko do bicia, worek treningowy dla adeptów graffiti, domorosłych Banksy'ch.
Ładnych paręnaście lat temu jeden Gienek, czy Gustek, cholera wie, imię moczymordy nieistotne, ginie w mrokach dziejów, pewien facecina z Rymalów Górnych miał wypadek. Nie dostosował prędkości do warunków panujących w głowie, promile wzięły górę nad panem kierowcą - i zaliczył spotkanie z przydrożnym drzewem.
Oczywiście pijany dureń ani myślał wziąć odpowiedzialności za swój rajd, ledwie ocknąwszy się dał nogę, czem prędzej złapał stopa i tyle go widziano na miejscu zdarzenia.
Złamane na pół, staryzne, skorodowane do cna pudło zostało. Na pastwę losu, policjantów, okolicznych wandali.
Nawet go nie odholowano na parking strzeżony, Marciniuk, co mieszkał najbliżej, odpalił defendera i zaciągnął pokrakę na posesję po Lecińskich.
I tak stało, biedne truchło, tuż przy walącym się domu, wraz z nim czekało na skrócenie agonii. A ta miała się dopiero rozpocząć.
Pierwsza, w drobny mak, poszła szyba z drzwi od strony kierowcy. Pokrowce foteli, radio Safari, za sprawą Jarka Górnego - dostały nóg. Zapieprzył je bezczelnie, w biały dzień, działając w my,śl zasady - jak ma pójść na zmarnowanie, do huty, to lepiej ukraść.
Od tego rozpoczęła się dewastacja, wręcz znęcanie się nad motopadliną. Całe kawalkady ledwie odrosłych od ziemi wandali ciągnęły, by kroić, ciąć, szatkować zgniłozielony lakier. Pozostawiać głębokie blizny.
Rozbite lampy. Wyrwane kable. Porwana tapicerka. Wreszcie: graffiti, jeśli w ogóle można tak nazwać dziecięce maziaje. Zygzakowate nazwy zespołów, tytuły ulubionych piosenek, wulgaryzmy, pary kopulujące w najprzeróżniejszych pozycjach, całe naręcza wagin, obrzemki kutasów, do tego pięknie korespondujące z wykwitami rdzy, brunatne plamy kału (o obrzucenie wraku nieczystościami, słusznie czy nie, podejrzewano Marcina Olszewskiego, albo Dawida - tylko oni byli dostatecznie głupi, wręcz niedorobieni, aby odwalić taki numer).
Podobnie, jak podejrzewam, będzie wyglądać nasze, pożal się Boże, zamczysko, po wizualnym tuningu, jaki zafunduje mu przyszła szwagierka: jak rzecz znienawidzona przez artystę - szajbusa, antyutalentowanego partacza. Jak mawiała babcia: "jak pół dupy zza krzaka".
Replika budynku cierpiąca na neurofibromatozę, nerwiakoburakowatość. Rezydencja magnacka wybudowana na Księżycu, tuż po przejściu kosmicznego tornada, sztuczna warownia, na którą spadł grad meteorytów.
- Artek ma mi oddać dziewięć litrów starej farby, jeszcze po ojcu - obwieszcza dumna bohomazaczka.
- Co? Mało ci jeszcze?
- A wiesz, że tak? Poza tym - darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Nigdzie. Jak dają, to trzeba brać, choćby to był szajs. Co najmniej dwudziestoletnie, całkiem zrudziałe puchy. Data produkcji - nieczytelna. Ile lat jego stary nie żyje? Sporo. A po śmierci przecież nie kupił.
- Może zaschnięte.
- Sprawdzaliśmy. W ciemno nie wezmę, durna nie jestem. Artur otwiera jedną - a miał być czerwony tlenkowy, tyle odcyfrowałam z puszki - a tam: brązowy kisiel. Rzadka zawiesina, lura. To z wierzchu. A na spodzie - błocko. Jakość, na szczęście, rozmieszaliśmy. I dobra farba, da się nią malować. Co z tego, że podkładowa? Dla muru to chyba żadna różnica...
- Będzie się łuszczyć. Chyba.
- No to co? Ma zostać jak jest - szary syf? Rzygać się chce, jak patrzę...
- Uważaj,bo poprawisz, kuźwa, estetykę. Dizajnerka się znalazła.
- Weź się, Flo. Myślałam o połączeniu stylu Gaudiego i Hundertwassera...
- Miał być Gaudi, wyjdzie Toadie - szydzę.
- ...architektura okołoorganiczna...
- Raczej psychopatyczna.
- Trzeba by obfocić go, dokładnie. Teraz - proponuje Karolina.
- Po co?
- By mieć na pamiątkę i dla porównania, obecny stan. robić zdjęcie obrazu nędzy i rozpaczy. Mariolka z mężem tak ma: w przedpokoju, na oprawionym w ramki kawałku styropianu są poprzypinane zdjęcia sprzed i w trakcie remontu chałupy. Żeby ludziska już od progu wiedzieli, ile ją pracy, nerwów, a przede wszystkim kasy kosztowało doprowadzenie rudery do stanu używalności, wręcz odbudowanie.
- Głupi i kabotyński pomysł. Atencyjność, szukanie poklasku. Czym takie zachowanie różni się od zwracania na siebie uwagi w sieci, wszystkich tych instagramowych modeleczek wypinających co tylko się da; w swoim i tylko swoim mniemaniu - ósmych, albo i dziewiątych cudzisk świata? To ma nawet swoją nazwę, Olka - próżność. Może słyszałaś?
- Nie cwaniakuj.
- Kurwa żesz mać - przecież ona to zrobiła dla siebie, pod swoją dupę, aby mieszkać. A nawet, jakby wyremontowała sierociniec i oddała za free - to tez nie powód, by się tym ostentacyjnie chwalić każdemu, kto się nawinie. Bardzo zła cecha charakteru, takie umiejscawianie siebie w centrum. Egotyzm. Postawili dom do pionu - chwała im i cześć, ale co - oni pierwsi, jedyni na całą Polskę przeprowadzili remont? Po prostu żałosne. W pale się nie mieści. To jakby obwieszczać wszem i wobec, że się uprało sweter. Albo lepiej - majtki. I chwalić się, dumny jak paw, zdjęciami sprzed wrzucenia do pralki.
- Ty cham jesteś, Flo. Daj się dziewczynie nacieszyć.
- Mówię coś, zabraniam? Niech się bawi gównem, jak chce. Ale po co ma myśleć, że im dłużej będzie je ugniatać, tym bardziej wyjdzie z niego...
- Zamknij mordę!
- ...złoto, albo chociaż piryt? Realizmu trochę, mniej zaufania - wskazane.
Poirytowany wsiadam do auta. Na siedzeniach zalegają stosy papierzysk; moja poetka, za radami guru, stara się przeobrazić w pisarkę. Jak znam życie, zamiast drugiej Chmielewskiej, Konopnickiej, czy innej tuzicy literatury, pewnie wyjdzie Florence Foster Jenkins pióra, najgorsza twórczyni, pożałowania godna grafomanka. Nie jej brać się za powieści, za wysokie progi, jak na kacze nóżęta Karoliny. Podskakiwaczka pod kulturę wysoką zaczęła, za radą hochsztaplera, z wysokiego c - od surrealistycznej groteski.
Oj, kochanie, coś mi się widzi, że zamiast Monty Pythona wyjdzie ci poziom Benny'ego Hilla. Okej, taki szajs też ma swoich odbiorców, zwolenników, może nawet zagorzałych fanów. Cóż, nie brak na świecie ludzi niespełna rozumu, babrzących się w nieczystościach, mentalnych Marcinów Olszewskich, którzy kochają przyozdabiać nieczystościami wszystko na swojej drodze, gównożycieli, których świat zaczyna się i kończy w kiblu, jest jedną wielką oborą.
Świńscy artyści, tandetożercy, konsumenci poubojowych książek, zażerający się makulaturą, wizualną solą wypadową, która w ich mniemaniu jest najdoskonalszą z przypraw, nadaje niepowtarzalny smak każdemu daniu.
Ech, Olka - jesteś zjadaczką toksyn i nawet o tym nie wiesz. Nie uda ci się wystawić głowy z klopa, z beczki na gnojówkę, z wiadra pomyj. Nieważne ile dni, lat, milleniów strawisz na tworzenie bezrozumnej i przede wszystkim bezproduktywnej pseudosztuki.
Podobnie ty, Karolinko - daruj sobie zabazgrywanie kolejnych stron, oszczędź sobie pracy i nerwów. Odłóż pióro, zostaw kajet w spokoju. Niech jego kartki milczą, biel, jaka z nich bije, przemawia wyraźniej i czystszym głosem niż wszystko, co napleciesz. I nie słuchaj trenera - samozwańca. Idiota nie odróżniłby sztuki, prawdziwej powieści od instrukcji obsługi pralki wirnikowej. Niegramotny wał, który ma gadane. Jego język to lep na muchy, wabik na ćmy. Koniecznie chcesz się przykleić do szarlatana, pana rosiczki? Proszę, grożę, odwodzę cię, jak tylko mogę. Nadal do niego lgniesz, głucha i ślepa.
Przeciągam się na siedzeniu. Ech, czasem, z bezsilnej złości chciałoby się biec przed siebie. Iść dumny, z chłonną głową, wypiętą piersią w niebezpieczny, śmiercionośny las, zwiedzać ostępy byłego poligonu nie mając szans powrotu. Hardo, po męsku, wyjść na spotkanie niechybnej, czającej się w ziemi, za każdym krzakiem, śmierci. Naprzeciw demonom, tysiącom własnych słabości. Dać się rozerwać wybuchowemu żelastwu, polec na jednoosobowej wojnie, złożyć ofiarę z własnego życia, ciała - tak bez celu, bezideowo, strzelić samobója właściwie tylko po to, by inni, z narzeczoną (in spe!) na czele zastanawiali się, co mi odbiło, dociekali przyczyn leżących u podstaw mego postępowania.
Chciałoby się zażartować z pozostałych, raz jedyny zagrać w szachy z kostuchą. Poddać partię, zdechnąć walkowerem po zaledwie pierwszym ruchu.
Przecież nic, poza kolejnymi nieszczęściami, już mnie nie czeka; straciłem dom, bezpieczna przystań, własny ojciec mnie nienawidzi, jestem zmuszony żyć, a ściślej - wegetować w nieprzystosowanym do celów mieszkalnych, kurewskim struclu z betonu; żyć z niepewnością co do przeszłości, lękać się o przyszłość. Bo co będzie, jeśli bezdomny od walizki istnieje jedynie w mojej głowie, a tak naprawdę wzięliśmy z Karoliną olbrzymi, niemożliwy do spłacenia kredyt na wysoki procent; znalazłem, albo zabrałem kasę należącą do mafii, tudzież innych zakapiorów, którzy niedługo przyjdą domagając się jej zwrotu, oraz naszych głów?
Boję się, jak ostatnia pierdołą, zapytać własną kobietę, skąd wziął się szmal na budowę domu. Da się wieść gorsze życie?
Patrzcie, czcigodni antenaci, dokąd zmierza ewolucja: w tym przypadku zabrnęła w ślepą uliczkę, z waszej krwi wyrósł samobieżny strach na wróble, koleś o głowie wypchanej słomą i dziurawymi skarpetami. Zamiast szarych komórek mam strzępy pogryzionych przez myszy gazet.
Przeglądam "arcydzieła" Karoliny. To, co według niej jest nieoszlifowaną prozą poetycką, wymagającym jedynie dopieszczenia literackim diamentem, tak naprawdę... Cholera, aż braknie słów, by określić owe potworkowatości. A nie chce mi się już kląć, za dużo razy dziś cisnąłem mięsem.
"Z mordy lezie jak z ladaszczej dupy" - jak określiłby dziadek.
Rzućcie okiem, moi drodzy. Śmiać się z tego? Płakać? Czy może cichaczem porwać, zaoszczędzić dziewczynie wstydu i skompromitowania się (choć pewnie guru nie takie "cudowności" widział, zapatrzone w niego adeptki wierszoklecenia z pewnością przynosiły siermiężniejsze kocopoły).
Przeczytajcie choć jeden tekst. Niech was porazi efekt brylacji. Daję do rąk replikę Koh - i - noora. Cóż z tego, ze jest ulepiona z najpospolitszego gówna? Pomaluje się je farbą z zardzewiałych puszek i być może nikt się nie pozna, nie odkryje mistyfikacji. Trzeba mieć nadzieję.
" (...) (fragment bez tytułu)
W jaki sposób wabi się papieża? No wiecie- na kaczki wołamy ,,taś, taś, taś", na kota ,,kci, kci" (albo ,,kici, kici" jak kto woli). A jak się przywołuje Ojca Świętego?
Wyobraźmy sobie, że jest lato. Idziemy polną dróżką, lub taplamy się w przyrodzie na rozkwieconej, żółtej od mleczy łące. Wypłynęliśmy na wczesnosierpniowego przestwór oceanu. Słońce grzeje jak diabli, motylki śpiewają, żabki rechoczą w pobliskim bajorku, ogólnie - sielanka.
I nagle spostrzegamy go. Wyłazi z lasu. Pomiędzy sosnami bieleje sutanna, pobłyskuje szczerozłoty pektorał.
Pomrukuje coś nasz papa, czochra się o drzewo. I zaczyna się paść, skubie owalną gębulą (obecny jest wyjątkowo ,,mordaty") trawkę. Przeżuwa.
Jak go zawołać? Czy szybkie, gorączkowe wyrzucenie z siebie ,,zdrowaśmariołaskiśpełna, zdrowaśmariołaskiśpełna", jak to czynili śpiewający piosenkę z ,,Szamanki" zda egzamin? A może by tak rzucić jakimś cytatem z Biblii, zagadnąć jak Jezus - przypowieścią?
Czy poczułby się wtedy swojsko, nie czmychnąłby do nory? Bo papieże, jak wiadomo są szalenie płochliwi. W każdym obcym widzą Alego Agcę. Nie daj Panie podejść do jakiegoś w niebieskim sweterku. Od razu zwieje przerażony popiskując ,,Apage!".
Chyba do Namiestnika Chrystusa trzeba podchodzić spokojnie, ubrany na szaro, oswajać go ciepłym tonem głosu, np ,,no już, papuś, papusiuniu, nie bój się, maleńki". Gadać jak do niemowlaka, albo spłoszonego konia. By się nie znarowił. Bo w szale potrafi ugryźć, opluć, albo ekskomunikować.
No jak się woła na papieża, wie kto?"
- Zostaw, twoje? - Karolina wyrywa mi z rąk kartkę. Nawet nie usłyszałem, kiedy wsiadła, wielka pisarka, tak byłem antyurzeczony jej tekstem.
- Nie wierzę, kuźwa, ze to napisałaś.
- Bo co?
- Takie to jest debilne. Miażdży, przygniata rozmiarami głupoty, ta proza. Chyba, nie - na pewno przez całe życie nie czytałem nic gorszego. Koszmarny kicz, debilizm.
- I dobrze, taki właśnie miał być. Tego na pewno nie odrzuci. Widzisz - wyrabiam się. A ty we mnie nie wierzysz. Tylko byś podcinał skrzydła, wiecznie wszystko nie pasuje: to źle, tamto jeszcze gorsze...
- Literat by lepiej napisał. Serio - daj mu lapka, niech połazi po klawiaturze. Mogę ręczyć że to, co przypadkowo powstanie, będzie o lata świetlne lepsze od... matko - wabienia papieża. Kot, łażąc po laptopie, stworzy jedynie bezładny ciąg znaków. A lepszy brak sensu, niż to - idiotyzm w czystej postaci.
- Weź się. Filozof, kurwa mać, profesor filologii bibliotekarstwa.
- A właśnie - pokazałabyś to pierwszej lepszej nauczycielce polskiego., Wyśmiałaby od razu. Piątoklasiści nie bredzą takich durnot.
- Idziecie, czy nie? Będziecie tak pieprzyć w samochodzie? - w specyficzny sposób zaprasza Olka.
Już lecę jej pomagać, choroba jasna. A wała, ręki nie przyłożę do oszpecenia i tak paskudnej budowli. Niech jej siostra pomaga bawić się w Hundertwassera. Postoję z boku, popatrzę na katastrofę. Będzie się z czego pośmiać.
IV. Kolejne perły
Moja ukochana nie przestaje grafomanić, na upartego ściboli, zagryzmala kolejne kartki, notesy, zeszyty. Oto, co znalazłem w jednym z nich (pisownia oryginalna):
"Jednemu gostkowi miano odebrać rentę. Był załamany, więc pożyczył od sąsiada kiłę. Poszedł na komisję cały w szankrach, przerażeni medycy wpisali ,,trwale niezdolny do pracy". A potem ten perfidny sąsiadzisko nie chciał przyjąć choróbska z powrotem. Jeszcze śmiał się, że ,,ożenił" je frajerowi.
I co tu zrobić- myśli nieszczęśnik. Próbował tym cisnąć z okna auta, ale zawsze jakiś kretyn go gnał krzycząc ,,Panie! pańska kiła! Kiłę pan zgubił!"
Biedak chciał podrzucić kiłę w Tesco, wcisnąć między żele pod prysznic a proszek do prania, ale zaraz zleciała się ochrona, zaczęli drzeć japy, że co pan robi, a co będzie jak jakaś staruszka niedowidząca weźmie przez pomyłkę, zapłaci i umyje się pańską kiłą?
Wiec zabrał ją do domu. Chciał by przeszła na kota, ale ten odmawiał współpracy. Po co kotu kiła?
Nasz łatwowierny bohater wreszcie nadał kiłę na poczcie. Wysłał ją w paczce na adres biura poselskiego pewnego faceta, co ewoluował w ładną kobitkę.
Podobno zanim doszła (paczka, nie kobitka) stała się martwym słoniątkiem.
***
Pastor nam ewoluował w klauna. Mieliśmy z rodziną jechać na wczasy, patrzymy- a na dachu naszej nysy mikrobus podskakuje duszpasterz. Rechocze pociesznie, wykrzykuje jakieś durnoty typu ,,Amorze! Amorze! Wyciągnij gwóźdź spod żeber!"
Chcieliśmy go złapać za kulasy i zrzucić, ale zawsze podnosił nogi i odskakiwał.
Wujek Adam poleciał po młotek, by cisnąć pajaca w łeb. Wrócił, zamachnął się... ale w ferworze nie spostrzegł, że młotek ewoluował w siekiero- bumerang, coś jak czekan aborygeński. Ten, rzucony zrobił w powietrzu elipsę i ... JEB! rozpłatał wujkowi Tomkowi (jego imię w międzyczasie też ewoluowało) głowę.
Tak nas ta niespodziewana śmierć wuja Zbyszka zasmuciła, że zrezygnowaliśmy z prób ściągnięcia kapłana. Z resztą- chwilę później sam zlazł, po czym potoczył się na stację benzynową. Wydawał takie fajne dźwięki, a z rury wydechowej leciała mu woda.
Tak w ogóle to trzeba uważać na seks, by cię partnerka nie zaraziła ewolucją. Nigdy nie wiesz, kiedy cię grzmotnie- kochasz się z laską, rano wstajesz- O kurwa, masz trzy nogi. Albo budzisz się z muszlą na plecach. Ewolucja to straszna choroba. Zawsze przedmioty zmieniają się na niekorzyść. Nigdy nie ma tak, że np po seksiku wyrzucasz za tapczan zużytą prezerwatywę, zaglądasz rano- a tam wyrósł mały dworek. Albo kupka dolców.
Najgorzej jak drogie rzeczy, samochody ewoluują. Kupujesz nową furę, płacisz dajmy na to 50.000 peelenów, rano zachodzisz do garażu- a tam zamiast fury- stoi kozioł i gapi się tępo.
I jak tu de-ewoluować kozła w auto? Nie da się! Można na upartego przykręcić mu kółka do kopyt i udawać, że to samochód, siąść okrakiem na grzbiet, klepnąć w zad, krzyknąć ,,Wiśta!" i zajechać do pracy, ale- nie oszukujmy się- nie trzeba być znawcą, by się pokapować, że coś tu nie gra. Mało które auto beczy i żre trawę. No, chyba że jest to smart.
A na wczasy nie pojechaliśmy. Odkąd cała Hiszpania ewoluowała w kubek nie ma tam czego szukać. Jaki dureń wybiera się na wakacje do kubka?
***
Gdy nie było mnie jeszcze na świecie prababcia Teodozja opowiadała mi bajkę o dwóch krajach zrośniętych flagami. A ja śmiałem się i radośnie klepałem po przedchlinkach okołomitochondrialnych.
Wstrząsnęło mnie jej nagłe odejście. Kto mógł się spodziewać, że z dnia na dzień stanie się grudką węgla, a my, niechcący ją spalimy...Kochana mama, babcia i prababcia skończyła potwornie, w piecu, zafundowaliśmy jej kremację za życia.
To było jak dotyk warg strażaka o piątej nad ranem, gdy w twoim cinquecento doszło do zawarcia instalacji, a ty śpisz spokojnie. To jest jak modlitwa podczas prania pantofli, samozjadające się mydło. Tego nie posmyrasz Bułgarem, ani nawet Gruzinem. Poczuj to w ciele, pod skórą. I co? Prawda, że nie czuć myszą?
(o- przepraszam narracja mi ewoluowała w jakiś cholerny bezsens).
***
Ostatnio ojciec opowiadał mi anegdotkę z roboty. Do jego warsztatu przywieziono rozbitego citroena. Cały przód- masakra, chyba po zderzeniu czołowym.
Było to w poniedziałek, mechanicy na potwornym kacu, w zasadzie półżywi. Tylko ojciec nie pije, od wypadku z wódą, co mu raz wyewoluowała w domestos i poparzyła przełyk.
Więc załoga bierze się za naprawę, ruszają się jak muchy w smole.
- Ej- co robicie?!- wrzasnął mój stary. Bo wrak auta zaczął się zmieniać w pewnego znanego polityka, pierwszego prezydenta Trzeciej Rzeczpospolitej. Ten sam arogancko- nadęty wyraz twarzy, ta sama krępo - otyła sylwetka.
- Zostawcie, to przecież była głowa państwa!- wrzeszczy rodzic. A ci, jakby nigdy nic przykręcają ostatniemu żyjącemu Polakowi - nobliście zderzak do ust. Bo akurat mieli na stanie, został po pastorze, który skorodował dość okrutnie. Nic nie dało wstawianie nowych progów i podłogi, rdza chrupała go bezlitośnie.
I poczłapał w końcu, pan Lech Citroen, zły jak szerszeń, zamiatając wąsiskami ulicę. Z raz na zawsze zamkniętymi ustami. Nie o take Polske walczył, nie po to układał się z esbecją, by teraz nie móc w spokoju dożywać swych dni w glorii i chwale, w aurze należnej herosowi podziemia. Nie móc mówić, nie szczycić się? To gorsze od śmierci!".
Przebrnęliście przez idiotekst, jaki wam zaserwowałem, moi drodzy przodkowie? Chcecie więcej?
Dobrze, potorturuję was kolejnymi wytworami chorej wyobraźni Karoliny. Mogą być quasi - opowiadanka? Znalazłem je pośród luźnych notatek, zapisków na serwetkach, chusteczkach, najprzeróżniejszych ścinkach, papierowych ochłapach. Proza świstkowa, zbyt głupia i nieśmieszna, za bardzo spartolona, by przenieść ją do skoroszytów, lub - nie daj, Boże - chcieć wydać. Ukazanie się tego drukiem zwiastowałoby niechybny kres literatury. Potem pozostawałoby już tylko czekać jeźdźców Apokalipsy, nasłuchiwać dźwięków trąb...
No, to zaczynamy. Zapnijcie pasy, miejcie w pogotowiu torebki na wymioty. Zaraz zostaniecie obryzgani fekaliami, zanurzę wasze głowy w kałuży antysztuki. Zaciśnijcie zęby, drodzy agnaci.
"Niefortuna
Hłęgł!-Ryśkowi zabulgotało w gardle.
Drzwi, maska, nawet tylna klapa- wszystko porysowane gwoździem albo innym tego typu cholerstwem. Jego duma- trzyletnia beemka, którą kupił zaledwie przed tygodniem wyglądała, jakby stado lwów ostrzyło o nią pazury! Jedynie dach oszczędzili gnoje, sukinsyny! Kilkadziesiąt tysięcy złotych, jakie nieszczęsny właściciel zapłacił za auto jakby wyrzucone w błoto!
- Przecież to (do niedawna cacuszko) wygląda jak kupa! Kto mógł to zrobić?- zastanawia się Rysio nadal nie mogąc wydusić z siebie słowa.
- Trzeba na... policję!
Trzęsącymi się rękami wybiera numer. Nie potrafi jednak powiedzieć nic sensownego, po dłuższej chwili zmagania się z oporną materią języka polskiego kapituluje i rozłącza się. Wsiada do biednej, okaleczonej fury i jedzie do pracy. Złość i gorycz mieszają się ze wstydem- co będzie, jak kumple zobaczą, że załatwiono mi ,,bumę"? Nie ma nic śmiesznego w tym, że padłem ofiarą bezmyślnych wandali, jednak... jakoś wstyd się pokazać samochodem w takim stanie.
- Zaparkuję trzy ulice dalej.
No i spóźnił się nasz Ryszard do roboty przez te problemy parkingowe. Wszystkie miejsca na Karłowicza były zajęte, więc zostawił furę aż na Bonapartego, daleko od siedziby firmy. Bardzo daleko.-A o której to się przychodzi?- zapytał głośno szef. Dalsze opieprzanie nie nadaje się do zacytowania, naszemu bohaterowi oberwało się za wszystkie winy biura, za lekceważący stosunek do punktualności, zawalenie projektu dla Herdewin Studios, a nawet za śmiecenie przed budynkiem. Jeden, rzucony pięć tygodni wcześniej pet urósł do niebotycznych rozmiarów,. Biedny Rysio został zjebany, jakby wyrzucił ze schodów całą paletę niedopałków, kiepy wielkości człowieka.
Zrugany, w minorowym nastroju usiadł za biurkiem i odpalił kompa. Złośliwy demon pecha odpuścił aż do godziny czternastej pięćdziesiąt trzy, kiedy to na służbowego maila Ryszard otrzymał szokujący filmik. Tajemniczy ,,Robuś66" przesłał mu trwający niecałą minutę materiał podpisany jedynie ,,Było wspaniale". Logika nakazywałaby nie wierzyć w to, co widzi.
- To pewnie fotomontaż! Kamila by tego nie zrobiła!
A jednak- to było mieszkanie naszego nieszczęśnika, jego łóżko, w którym śliczna i wierna Kamila brała do ust wiadomą część męskiego ciała. Nie było widać twarzy gacha, jedynie ciemną, sporych rozmiarów pałę.
,,Łobełt! Fałtastycznie! Strzeł na twałrz!"- bełkotała śliczna i wierna Kamila z członkiem w ustach.
Rysiek obejrzał to do końca. I znowu. I po raz dziewiętnasty. Do oczu napłynęły mu łzy, żółć i krew. Świat legł w gruzach, został ejakulowany na pysk brzydkiej i niewiernej Kamili. Znowu głos uwiązł pechowcowi w gardle, więc nawet nie próbował zadzwonić do wiarołomnej już ,,eks". Nie było sensu.
- Wróci się do domu, to wyrzuci się ladacznicę na zbity pysk- myślał.
O szesnastej, gdy Ryszard zbierał się do wyjścia, nadszedł kolejny e-mail. Tym razem był to- nie bójmy się tego słowa- mail bestialski, potworny, wszystko niszczący. Najgorsza wiadomość w dziejach świata.
,,Następny filmik będzie z twoim starym"- złowieszczo zapowiadał podpis.
Dom rodzinny w Chomiłowie stanowił miejsce akcji pornosa domowej roboty. W roli głównej wystąpili nie kto inny, jak... mama naszego bohatera i przebrzydły Robert. Para bzykała się w kuchni na blacie stołu, na którym niegdyś pani Genowefa robiła synkowi kanapki. Dom lat dziecinnych, tak czysty jak pierwsze kochanie został zbrukany, zmieniony w burdel, mama zaś w ... aż strach pomyśleć.
Kompletnie wytrącony z równowagi, zdewastowany emocjonalnie Ryszard wytoczył się chwiejnym krokiem z biura. Z obłędem w oczach poczłapał w kierunku samochodu.Mijający go przechodnie patrzyli z potępieniem na chyboczącego się dryblasa. Pijany jak nic!
- Kto? Kurrrrrrwwwaaa jasna - kto?!- wysapał do parkingowego rogacz pokazując auto, na szybie którego widniał oczojebny napis ,,Gienka daje każdemu".
- A odpimpaj się pan, nic nie widziałem. I zabieraj witki, pókim dobry- warknął cieć.
Cóż miał zrobić Rysiu? Wsiadł do samochodu, drżącymi łapkami przekręcił kluczyk i wrzucił bieg. Wsteczny. Auto wystrzeliło jak z procy i zadem wbiło się w zaparkowanego obok seata. Łomot, huk, brzęk gniecionych blach, zbiegający się gapie. Ryszard oddalający się w szoku z miejsca kolizji.
- Łapać go! Wypadek spowodował! Pijak za kierownicą!- darła japę starsza pani.
- Pół litra. Nie - litr, na miejscu - oszalały pechowiec rzucił w kierunku barmana, gdy tylko przekroczył próg ,,Oliwii".
Głyt, głyt, głyt! Wódka pali w dziąsła, kołysze zębami, topi krtań. Nic to! Umrzeć, udusić się, zalać w pestkę i nic nie pamiętać! Zamnezjować się do reszty i skończyć w szpitalu dla czubków, byleby tylko wyrzucić z głowy te piekielne obrazy!
..dobra z niej dupa. Daje co dzień, gdy jej frajerzyna idzie do roboty. Jak? Kamila...- usłyszał za sobą Rysiek.
Przy stoliku pod ścianą siedział wymoczkowaty rudzielec i rozmawiał przez komórkę. Nasz bohater, a raczej kipiący wściekłością wulkan testosteronu podbiegł i rzucił się na niego. ,,Zapierdolę" to najłagodniejsze ze słów, jakie wywrzeszczał. Bogu ducha winny Jarek Kamiński został zakatowany barowym krzesełkiem. Zmasakrowane zwłoki płomiennowłosego biedaka musiano identyfikować po ubraniu- z roztrzaskanej twarzoczaszki niewiele zostało.
Odkurzacz wielkiej mocy wyciągnął z głowy Ryśka wszystko, co złe. Kamila znów byłą wierna i kochana, nawet nie znała słowa ,,zdrada", mama na powrót stała się nobliwą starszą panią, której nie w głowie romanse z młodszymi mężczyznami. Pachnące nowością BMW nie miało najmniejszej ryski na lakierze.
Gdy jutro nasz Rysio obudzi się, zda sobie sprawę, że wszystkie niepowodzenia i dramaty były jedynie snem, nocną fikcją stworzoną, by go pognębić.
Gdy Ryszard obudzi się pojutrze uzmysłowi sobie, że przecież to on jest kochankiem Kamili, która właśnie rozwodzi się z niejakim Robertem.
Popojutrze dzień zastanie Rycha w objęciach własnej mamy. Kompleks Edypa, niby wirus komputerowy, stworzy w jego głowie dziwną myśl. Jaką? Niech sam wam powie, mieszka w Armalnowicach na ulicy Jagiełły, jeździ trzyletnią beemką. Marzy o stosunku z ojcem. Nie lubi szefa.
Koniec
(pod wpływem filmu ósemka w poziomie)"
I jak, żyjecie, kochani przodkowie? Nie zadusiła was żenująca kiczowatość owej historyjki, nie zostaliście zgnieceni przez betonowy blok, jakim była ta - nie mam pojęcia czemu służąca - niby - to ekfraza?
Dobrze, zatem - ostatni z kulawych tekstów, znaleziony w szpargałach Karoliny, niedokończony, ba - nienapisany śmieć, kaleki konspekt, zarys czegoś, co gdyby powstało, miałoby wszelkie szanse stać się... sam już nie wiem, czym - bezarcydziełem, czarnym kwadratem - na wzór malewiczowski , rozpadliną ziejącą w głębi literatury polskiej, hiperpotwornością?
E tam - jedynie najpospolitszym gównem. Proszę- łapcie. Niech wam zaklei oczy.
"Wśród dziesiątek opowiadań, których nigdy nie spiszę znajduje się też historia pani Ewy. Czterdziestokilkulatka ma bardzo, ale to bardzo niegrzeczną córeczkę. Dziesięcioletni diabeł wcielony, demonica gówniarska, mały szatan, Belzebubcia. Dzieciak jest wielką fanką sagi o Harrym Potterze, w zasadzie tylko to w życiu czytała. Książki pani Rowling są jedynym słowem pisanym, z jakim miała styczność.
Pewnego dnia pani Ewa dowiaduje się, że mało czasu zostało jej na tym łez padole. Bardzo zaawansowany rak trzustki. Wyrok śmierci.
Chcąc zrobić ostatnią w życiu dobrą rzecz, poskromić złośnice, umawia się z mężem na strollowanie córki. Odmówiwszy i tak zapewne nieskutecznej terapii, naszprycowana końską dawką środków przeciwbólowych kobieta daje potężny ochrzan córze, z błahego powodu opieprza ją.
Dziewojka, prócz suk, szmat i kurw raczy matkę słynnym potterowskim ,,avada kedvra". Usłyszawszy to Ewa udaje, że mdleje. Zostaje zabrana do szpitala, gdzie wkrótce umiera. Ojciec, wypełniając ostatnią wolę zmarłej o jej śmierć oskarża gówniarę. Codziennie czyni jej wyrzuty:
,,To przez ciebie mama umarła, zabiłaś ją niewybaczalnym zaklęciem!".
Fortel przynosi skutek odwrotny od zamierzonego, po początkowym szoku, depresji i poczuciu winy, dziewczyna staje się jeszcze bardziej bezczelna i nieposłuszna. Jakby uznała, że popełniając najgorszy czyn, matkobójstwo jest już stracona dla świata, nic jej nie uratuje przed piekłem, może robić co zechce, zmienić się w prawdziwego diabła.
Załamany rodzic szybko wyjawia prawdę, nawet błaga córkę o wybaczenie. Próbuje przemówić jej do rozumu, że przecież słowa nie mają magicznej mocy, to tylko książka.
Na nic to, mała pogrąża się w chamstwie, pije i pali, na terenie opuszczonej zajezdni tramwajowej traci dziewictwo z dwoma chłopcami z zawodówki. Za tanie wino.
Szybko trafia do poprawczaka. W wieku trzynastu lat rodzi pierwsze dziecko, Zuzię, która umiera po kilku tygodniach. W prowadzonym pamiętniku laska ciągle wraca do ,,nieumyślnego spowodowania śmierci" matki.
Mając lat siedemnaście wiąże się z dość zamożnym facetem. Jest już wytrawną oszustką, obrabia kolesia, kradnie mu karty kredytowe i ,,czyści" konto.
Przyjaciele spod ciemnej gwiazdy wyrabiają wyrabiają jej fałszywe dokumenty i wyjeżdża za granicę.
W Wielkiej Brytanii zostaje zatrzymana za włamanie i usiłowanie zabójstwa J. K. Rowling, którą oskarża o zmarnowanie życia.
,,Ona tak jakby dała mi do ręki odbezpieczoną broń. Nie wiedziałam, że wypali"- tłumaczy się w sądzie nasza bohaterka. Zostaje uznana za niepoczytalną, jej sprawa odbija się szerokim echem na całym świecie.
Wezwany do sądu ojciec ze strachu przed wyrokiem za współudział wypiera się, by w jakikolwiek sposób próbował stosować psychomanipulacje względem córy.
Opowiadanie skończyłoby się obrazkiem: kompletnie szalona kobieta w średnim wieku siedzi w psychiatryku i powtarza: ,,avada kedavra, avada kedavra"..."
I jak, macie dość, kochani przodkowie? Wiem, że tak. Domyślam się, jak wielkie zniesmaczenie, obrzydzenie wręcz wywołała w was każda z historyjek. Usłyszane jedna po drugiej zlały się w jedną, przeobrzydliwą kałużę.
Mea culpa, przyznaję, nie powinienem był serwowować wam takiej dozy odmóżdżających bajko - bzdur. Wykazałem się brakiem wyczucia, za co najmocniej przepraszam.
Ogarnęła was fala mdłości, pewnie haftujcie teraz do papierowych toreb, pod krzesła, za fotele. Nie da się słuchać "dzieł" Karoliny z pełnym żołądkiem.
Ech, czasami odnoszę wrażenie, iż jestem bohaterem jej dopiero zaczętej prozy, jakiś wyjątkowo groźny i złośliwy mag - zgrywus narzucił na nasz kraj, Europę, w ogóle na rzeczywistość, ciemną i połataną płachtę.
Wzorzy się na niej pismo, skrzą się litery. Kicz, niczym toksyczna mgła, zasnuwa ulice. Ciężko się przed nim schronić, wpełza bowiem w najciaśniejsze nawet zakamarki. Wżera się w cegły.
I kręci się diabelska karuzela, wirują śmigłą młyna, w którym mieli się papier. Na mączkę mięsno - kostną.
Zachodzę w głowę gdzie, jeśli w ogóle, istnieje granica szaleństwa, jakie wylęgło się z tekstów Karoliny. I co się stanie, gdy ją przekroczę, zajrzę za kotarę do świata cudownych wybzdurzeń, przeczytam (pochwalone przez samozwańczego guru) na tyle zwariowane opowiadanie, że zawarta w nim trucizna wypali mi wzrok.
Zbliżam się, mam tego świadomość. Pracuje wytrwale, moja naiwniuśka skrybunia, z zapamiętałością godną średniowiecznego kopisty zasmalcowuje kolejne kartki.
Niedługo nastanie czysty nonsens, rozleje się atrament sympatyczny.