13 maja 2018
Kwadriduum (VII.)
IX. Ukochany mór
Późny wieczór. Chłodno i plucha, z nieba kapie błoto pełne siarki. Cuchnie kwaśny deszcz. Pogoda, której się boję, gdyż w każdej chwili może przerodzić się w coś gorszego, runąć nam na głowy.
Czuję, że zbliża się detonacja, jeszcze dwa - trzy miesiące deszczu i filary podtrzymujące nieboskłon rozmiękną, zmienią się w ciastolinę i nastąpi katastrofa budowlana.
Już to widzę: całe tony makaronowatych, niedogotowanych chmur walą się ludziom na głowy, hipotetyczne dziewięciopaństwo (chyba już nikt, włącznie z mumią Szymczuka, nie jest w stanie określić jego dokładnych granic, nawet martwy dyktator miałby problem z pełnym zrozumieniem rozmiarów rewolucji, jaką zainicjował) zostaje zbombardowane słownym kleikiem. I kończy się ów twór, zanim na dobre zaczął żyć.
Mające wszelakie możliwe wady letalne para - państwo przestaje cierpieć. Skrócenie agonii.
Cholera, jednak tego nie chcę! Pożyłoby się jeszcze przez jakiś czas. Odkąd dowiedziałem się, że zostanę ojcem - odrodziła się we mnie ciekawość świata, na nowo zapragnąłem...
- ...rwysynu! - rzucam w stronę idioty w szarym volvo. Zajechał mi drogę, skończony kretyn! Kto takiemu dał prawo jazdy? Mało brakowało, a przez bezmózgowca rozbiłbym wóz... Za czorta, nigdy go nie sprzedam. To już nawet nie kwestia przyzwyczajenia, po prostu przez lata zrósł się ze mną, stał się niejako częścią ciała. Wsiąkliśmy w siebie na dobre i złe. I chrzanić fakt, że zaraz mnie zwolnią, przez pieprzoną redukcję etatów znajdę się na ulicy (Karolina wyrzuci nieroba z "zamku" - to więcej, niż pewne, a gdzie teraz, w czasach zarazy dostanę pracę? Niby mam siakieś wykształcenie, nie jestem stroglodyciałym przygłupem, ale... kogo obchodzi drugi człowiek? Empatia to przestarzałe, wręcz zwietrzałe pojęcie).
Nie dopuszczam myśli o sprzedaży wozu. z resztą - mam jeszcze co nieco skitrane w pudełku po adidasach. Niewiele, ale starczy na przeżycie paru dni.
O - kolejni... Tańczą, drą ryje, wyją jak psy obdzierane ze skóry. Niecywilizowane plemię, dzikusy! Zachciało się gówniarzom urządzać dyskotekę na środku drogi... Kiedy to, do diabła, się skończy? Gdzieś przecież musi istnieć granica - zdrowego rozsądku, granica znudzenia, po przekroczeniu której następuje przesyt. Ileż można odtwarzać te samą szopę, bawić się w tylko jeden sposób? Mniejsza już o to, co szczyle widzą w tych swoich spontanicznych potupajkach; w końcu jest wolność, demokracja monarchijna, czy jak tam nazywa się obecnie obowiązujący ustrój...
Przecież nie bronię nikomu się bawić, zapełniać pustki, obłaskawiać grozy obecnych smutnych i kuriozalnych czasów. Chciałbym jedynie wiedzieć, co kieruje młodymi ludźmi, jaki narkotyk powstaje w ich krwi na tych pierdzielonych imprezach. Co w tym widzą?
Nie skrzykują się przecież dla zasady, w imię tradycji, nie ma to nic w spólnego z kultywowaniem obrzędów z przeszłości, ludowością; wręcz przeciwnie - to afirmacja młodości, bezrozumnej i bezrefleksyjnej, drgawkowy taniec motyla uwięzionego między szybami starego, drewnianego okna, pusty slogan, który niby dobrze brzmi, jednak nie niesie z sobą żadnej treści, sztuka dla sztuki. To malowanie obrazów błotem pośniegowym, budowanie katedr z piasku. Brak celu - aż boli, gdy się na to patrzy.
Czemu złazicie się, wabieni mechanicznymi dźwiękami, do biur, piwnic, wylegacie na ulice?
- Dens, low, sameeer! - wydziera się chór. Kilkadziesiąt plastikowych gardeł jak mantrę powtarza bezsensowny refren.
Są zlepkami, żenującym kolażem. Gardzę nimi - znów wywyższam się, do głosu dochodzi nadęty poważniak w meloniku i smokingu.
Mijam hałastrę. Potem drugą i trzecią i znów. Tęsknię do starych piosenek, szlagierów z czasów młodości moich rodziców. Najchętniej, gdybym był w stanie, ożywiłbym Alibabki, Skaldów, Wagantów. Zmartwychwstaliby Wawele, Tarpany, z urny wyszedłby Niemen.
Ech, po co się ograniczać? Wskrzesiłbym też Zulę Pogorzelską, Fettinga, Dymsze. Na rogu każdej ulicy stałby z bałałajką Wysocki, Grzesiuk z bandżolą. Brzdąkaliby po rusku i czerniakowsku o lubwi Staśka, co to był apaszem i szedł przez śniegi Sybiru do swej lubej, zwykłej ulicznicy.
Rzewne piesieńki, dwujęzyczne, w gwarze polrus, niosłyby się przez arterie naszej dziury, wpadałyby przez otwarte okna i drzwi kamienic, sklepów, prywatnych mieszkań. Ludzie, zauroczeni, wychodziliby trzymając się za ręce. Setki urzeczeńców powtarzałyby tekst, nawet kompletnie go nie znając, pieśń rosłaby w ich ustach, słowa znajdowałyby się same. Tak powstałaby muzyka organiczna, intuicyjna.
Wreszcie: wybuchłyby mikrozamieszki, wojna jednej stylistyki z drugą. Deptano by płyty z techno, na siłę nawracano didżejów i b - boyów na jedynie słuszny kierunek: archaiczność. Furkotałyby obcinane dready, w strzępy darto by plakaty obwieszczające koncert BJSlave.
W imię walki z niedającą się znieść nawet po pijaku, poliuretanową muzyką, wywołałbym wojnę wewnątrz wojny, oczyścił przestrzeń publiczną z chłamu.
Przecież jest oczywiste, że mam rację, tylko mnie bogowie obdarzyli gustem, w miasteczku głuchych jestem jedynym, który słyszy.
No dalej, obwołajcie mnie królem, przecież zasługuję! Inaczej sam sięgnę po należną mi koronę. Pokażę wam czym jest styl, muzyczny sznyt. Nie pożałujecie, przynajmniej nie od razu.
Może, zanim którykolwiek z was, półmózgowi naspidowańcy, zorientowałby się, że muzyka, jaką wam zaserwowałem, w gruncie rzeczy niewiele różni się od badziewnej techniawy, nie byłoby już Dziewieciopolis, kraj, zwinięty w rulon i podpalony, skończyłby jakom olbrzymi skręt zjarany przez kosmicznego rastamana?
Na górze - znów zamęt. Mają nam dokleić dziesiątą nację: Naddniestrzan. Jak nic - skończy się jedynie na zapowiedziach; Lewinów za nic w świecie nie pójdzie na taki układ. Nie po to przecież pół ubiegłego roku wojował z Republiką Młodoharską, by teraz...
W ustach mnę szpetne słowo. Wciskam klakson, najmocniej, jak potrafię. Bladogęby cep, jaki właśnie wytoczył się przed maskę, ledwie trzyma się na nogach; gdyby nie podpierająca go, niewiele trzeźwiejsza panienka, przekoziołkowałby przez auto, roztrzaskał japę. Aż szkoda, ze zahamowałem.
Klnie coś, bydlę.
- ...sam się lecz, debilu! - odkrzykuję.
Czarny, wymarły supermarket robi naprawdę ponure, przygnębiające wrażenie. Blaszana, okopcona hala pełna zwęglonych chipsów, zielonych kurczaków i parówek, zmienionych w żużel ciastek i cukierków. Cokolwiek nadawało się do zjedzenia - wyniesiono pierwszej nocy po pożarze. Reszta - niejadalna spalenizna - zalega już trzeci miesiąc na półkach, cuchnie na odległość. Już w promieniu kilometra da się wyczuć woń rozkładu, kremacji. Niedopieczonej śmierci.
SANEPID i wszelkie służby mające za zadanie zwalczanie podobnego syfu nic sobie nie robią z problemu, jakby ten w ogóle nie istniał. Okoliczni mieszkańcy - choć smród z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej dokuczliwy - mają głęboko gdzieś problem niedojaranego żarcia, nie obchodź ich gnijąca w pobliżu góra odpadków. "A co to - moje?" - mówili dotknięci znieczulicą, indagowani przez reportera TVArmal.
Tak więc leży syf, czeka na utylizację. Jak długo jeszcze? Do końca wojny, dłużej? Póki w ludziach nie zajdzie duchowa przemiana, nie zaczną patrzeć dalej, niż na czubek własnego nosa, nim nie wyzbędą się tumiwisizmu.
Wiem, to obecne, niepewne czasy sprawiają, ze następuje zanik społecznikostwa, każdy pilnuje własnego kawałka podłogi, parcelki, drży, by nie przyszli smutni panowie w mundurach, nie wyrzucili pod mniej, lub bardziej bzdurnym powodem z zajmowanego M0,5, równie niewesoły listonosz nie przyniósł dekretu o wywłaszczeniu kwartału, połowy miasta; podpisanego przez Szymczuka dwa dni po śmierci. Reakcja obronna: waruje się przy swojej budzie. Reszta? Jest milczeniem. I smrodem.
Parkuję pośród zgraciałych aut. Tavria i polonez truck, oba nieźle nadżarte przez rdzę. Obrazki nędzy i rozpaczy.
Brrr...- zaciągam się zimnem i dymem z pobliskiej spalarni śmieci (paradoks: tak niewiele dzieli ja od spalonego supermarketu, mieszkańcy, jeśliby chcieli, mogliby własnymi siłami uporać się z muzeum rozkładu, na taczkach, w rękach, pod pachami przenieść zepsute żarcie; ale - jak wspominałem, moi kochani przodkowie - każdy woli pilnować swoich czterech liter).
Kicham. W nosie zalęgły się (żywe, jak bogów kocham!) płatki sadzy. Kultura czadu. Pasożyty, toksyny. Tfu! - spluwam z obrzydzeniem.
Niski budyneczek, tuż za zgliszczami. Budka ochroniarzy, tresowanych psów? Nieważne. Wszystko zmienia swoja funkcję, kloszardzieje. Zmenela się i rozpada. Miasto się rozpiło, żyje jeszcze, ale jest kompletnym degeneratem, lumpem nie podobnym do siebie. Patrzę mu w zapuchnięte oczy. Kamienice o spękanej skórze. Żużel w żyłach. Tkanka dotknięta atrofią, nie do odratowania. Ech, nic, tylko skrzyknąć burzycieli - niech wsiądą do spychaczy, buldożerów, zrównają parszywca z ziemią.
Zasadzi się potem drzewa, posieje trawę - i za kilka lat w tym miejscu będzie uroczy park. Krzewy wyrosną w oczodołach umarlaka.
Garstka ludzi waruje przy wejściu. Nerwowo przestępują z nogi na nogę. Gdyby mieli ogony - merdaliby nimi powoli: tik - tak, tik - tak, by zapełnić tym chwile nieznośnego oczekiwania. Bo taka już jest ich psia natura. I uszy - obowiązkowo do tyłu. Wzrok - wbity w jeden punkt., skupiony na klamce. Gotowi do skoku, rzucić się, gdy tylko drzwi się otworzą.
Instynkt łowcy. Wyposzczone bestie, wręcz zdychające z głodu.
- O jedenastej miał być... - warczy mężczyzna w zielono - szarej kurtce.
- Cicho! - strofuje go kobiecina. Żona, albo teściowa - trudno stwierdzić, ma staro - młodą twarz. Przedwcześnie pomarszczona, rycząca czterdziecha, albo zadbana sześćdziesiątka.
W głosie facetki wyraźnie da się wyczuć strach, jakby wierzyła, że pomstowanie na spóźniającego się (ekhm... Jak go określić? Szamana?) może zesłać klątwę, siedem lat nieszczęścia, zesłać nieopisanego pecha. Zaboboniara gromi towarzysza wzrokiem.
Staję na końcu bezładnej "kolejki". Tu chyba wszyscy wierzą w czarodziejską moc słów, nie wyrośli z myślenia magicznego, wiary w bajki, w których to czarnoksiężnik, dobra wróżka, albo Baba Jaga za pomocą słów sprowadza na ludzi szczęście lub nie. Umysłowo ciągle tkwią w krainie ułudy, gdzie dźwięk porusza czasem, wprawia w ruch, albo zatrzymuje planety.
Ja ufam tylko gestom. Po to tu przyjechałem - by zostać pobłogosławiony, znakiem odwróconego krzyża, czy jakie tam para - szamańskie hocki - klocki będzie nade mną wywijał łapami cudotwórca.
Z jednej strony nieco żałuję, że dałem się namówić Olce, w końcu nie jestem pierwszym lepszym naiwniakiem, by wierzyć w diabli wiedzą jakie gusła, z drugiej - ogarnia mnie podekscytowanie. W końcu nie sądzę by ona, Artur, wszyscy, którzy wzięli udział w dziwacznej sesji (kuracji?), by większość ludzi których znam zmówiła się, aby zrobić mnie w bambuko, wydrwić, z powodu (ciągle odradzającej się!) wyniosłości, sprowadzić do parteru. Ewidentnie coś musi być na rzeczy, zapewne to hipnoza, albo inne odurzenie; halucynatycy są nieświadomie faszerowani jakimś mocnym świństwem i to, co biorą za ponadnaturalne...
Jezu, to ta laska! Znam ją z widzenia. Dziewczyneczka z windy, czarnowłosa satanistunia, którą tak bardzo miałem (i mam, przyznaję bez bicia) ochotę przelecieć. Czemu akurat ją? Zwykła nastolatka, właściwie dziecko. Za młoda jak dla mnie, w dodatku pewnie i zbyt durna. Głowę ma przeładowaną emfatycznymi pierdołami o black metalu, który jest krieg, koniecznością wojny z całym rodzajem ludzkim, paleniem świątyń, wadzeniem się ze stwórcą.
Subkultury zabijają w człowieku zdrowy rozsądek, sprawiają, ze staje się kaleką, trybikiem, częścią składową ogranizmu prącego przed siebie bez celu, nawet nie ku samozagładzie.
Masz skaszaniony umysł, mała, w zakamarkach twojego świata kryje się szatan. Szczerzy kły, zaprasza do siebie. Musisz wypełniać jego wolę, żyć według reguł, jakie objawił za pośrednictwem Czarnego Papieża.
Odwrócony pentagramik na twojej szyi - amulet chroniący przed logiką, talizman zapewniający skuteczne ogłupienie.
Cholera, widzę cię drugi raz w życiu, nie znam kompletnie, ponadto jestem przecież zajęty, związek z Karoliną, pomimo chwilowej śmierci klinicznej spowodowanej nawarstwieniem się problemów żyje w najlepsze, nie przygniotła go parszywa rzeczywistość, nie zadusiły zmartwienia. A mimo to czuję do ciebie średnio definiowalne coś - jakby - przyciąganie.
Przyznaję, miewam dość swojej "pisarki in spe", dawno powinienem był pokazać, że mam jaja, jestem facetem, nie troczkami od kalesonów, zabronić uczestniczenia w literackich mszach, chronić przed sekciarstwem, tymczasem robię coś zgoła odwrotnego - dałem się namówić na cholera wie jakie czary - mary, schowałem racjonalizm do kieszeni.
Podatność na sugestie? Ileż do diaska można czekać, aż zostanie się wyrzuconym z roboty, wegetować w atrapie zameczku z "artystkami" w smrodzie farby, rozpuszczalników, lakierów?
Związek dwubiegunowy: raz tańczymy w sali balowej, raz jesteśmy ze sobą wyłącznie z przyzwyczajenia, miłość stygnie do tego stopnia, że wręcz nie powinno się jej określać inaczej, niż atrapą; to znowu osiąga temperaturę jądra Słońca.
Miotam się, ciągle niewyrosły z pieluch, nie wiem, czego chcę. Tak ciężko jest się określić, zdecydować... Wewnętrzny żongler raz za razem zakłada inną twarz, wgrywa odmienną osobowość.
A ty? Nie zmieniasz się, ciągle jesteś jednakowo obca i przez to jakby bliższa. Nie znam cię tak samo, jak podczas pierwszego spotkania. Paradoksalnie - dzięki temu odbieram cię jako prawie członka rodziny, ufam ci bardziej. Jesteś przez to statyczna, mniej groźna i dzika. Obłaskawiona.
W czasach powszechnej niepewności dobrze jest mieć kogoś, komu można by było zawierzyć.
...no dobrze, przesadziłem. Ale coś w tym jest. Źdźbło prawdy. Cienki kłos zboża, z którego wyrośnie dżungla. Kwiatek rodzący leśne gęstwiny.
Z parosekundowego zamyślenia, diabelnie nie w porę, wyrywa mnie skrzypienie. Drzwi się otwierają. Wczłapujemy do baraczku.
Mężczyzna i chłopiec, dwóch mistrzów ceremonii, szafarzy nieznanego mi sakramentu, zapraszają do środka.
Choroba, jeśli tu się wyznaje Belzebuba, czy innego Seta, to wychodzę Nie będę brać udziału w dziecinadzie!
Na co, do diaska liczyłem? Kurwa, dałem się zrobić w bambuko, uwierzyłem, że rozdają tu darmowe dragi, albo co. Zaufałem Karolinie, Erykowi. Za bardzo.
Co ja tu robię, na tyłach spalonego supermarketu, w towarzystwie naiwniaków? Jeśli gówniarz, albo jego opiekun każą cokolwiek płacić, choćby dwa złote - przysięgam - zrobię rozróbę.
Dobrze, że przynajmniej czarnulka jest. Napasę nią wzrok, zapamiętam jak najdokładniej. Będzie potem co odtwarzać w przednocnych fantazjach.
Sam widok Karoliny nie wystarcza. Znudzi się wizualnie. Wiem, przejdzie mi to, najdalej pojutrze. Dzisiaj jednak potrzebuję odmiany. Jak tlenu.
Nagrywam cię, mała, rejestruję. Tylko ja mam bilet na film biograficzny opowiadający o kilku chwilach twojego życia. I choć nie wiem o tobie nic, więc w zasadzie istniejesz jedynie w sferze przypuszczeń, nieokreślona, nierozpoznana - jestem właśnie twoim najlepszym przyjacielem, wyśnionym kochankiem, facetem, jakiego zawsze chciałaś mieć. W którego istnienie nie możesz uwierzyć.
Łączymy się na momencik, by stworzyć związek partnerski, narzeczeński, parę zakochanych w sobie do szaleństwa nowożeńców. Dwa gołąbeczki (jeden czarnopióry) wzbijają się w noc. Lecimy przed siebie, jak najdalej od wojen, smrodu psującego się jedzenia, bomb, ognia, dobroczyńców chcących nas uszczęśliwić walizkami pieniędzy.
Kraj o nazwie Wystarczy, nieprzyklejony do Dziewięciopolis, czeka na nas - zbiegów.
Widzisz, jaką piękną wizję roztoczyłem? Zatem szanuj mnie, drugi tak kreatywny stalker może ci się nie trafić, spotkasz jakiegoś obszczymura bez wyobraźni i ugrzęźniecie w historyjce zbyt płytkiej, by dało się w niej oddychać, podusicie się.
Ustawiam się za tobą w kolejce. Próbuję się przytulić, jak rasowy zboczeniec, napastuję wręcz, macam. Delikatnie, byś nie poczuła, przez ubranie. Bo jeszcze narobisz wrzasku.
Pierwsza osoba klęka. Bez słowa. Dzieciak wykonuje nad jej głową bliżej niesprecyzowane ruchy dłońmi. Miesza palcami, bełta cuchnące padliną powietrze, kreśli heksagramy, elipsy, sinusoidy. Odbywa się to w kompletnym milczeniu.
Olka mówiła, że moc gestu jest wystarczająca (do czego?), nie potrzeba słów. Szeptanie zaklęć - to dobre dla hochsztaplerów, ściemniaczy spod znaku krzyża, dla operatorów (sic!) szklanych kul.
To, co właśnie ma miejsce, w najmniejszym nawet stopniu nie jest magią, zjawiskami paranormalnymi, cokolwiek się zdarzy - nie będzie z innego świata, jedynie jest utrzymywane w tajemnicy przed profanami, istnieje w naszej rzeczywistości podobnie jak krzyk, zaparzenie herbaty, książka, czy napad na bank.
Oto (przynajmniej mam taką nadzieję!) uczestniczę w obrzędzie, o którym wie tak niewielu. Z drugiej zaś strony - w pełni egalitarnym, zjawiłem się przecież prosto z ulicy, nie znam nikogo, ani nikt mnie; mogę być dziennikarzem z kamerką ukrytą w guziku koszuli, tajniakiem, chuliganem, który dla żartu zakłóciłby uroczystość, zniszczyłby mistykę tego wieczoru.
A jednak dopuszczono mnie, bez żadnej selekcji, przed oblicze (styl znów przechodzi mi w podniosły) celebransa.
Dryga osoba odchodzi, nienaturalnie skupiona. Jakby rozważała właśnie najtrudniejsze problemy tego świata: jak wygrać wojnę z sąsiadami, pokonać wszystkich naokoło, podbić całą Europę; czy możliwe jest zlepienie Jedenastopolis, taki twór, geopolityczny patchwork ma szansę istnieć dłużej, niż tydzień; wreszcie: jakie są szanse utworzenia Stanów Zjednoczonych Rzeczpospolitej?
Myśli o tak ważkich sprawach, babina, a zmarszczone powieki niemal zachodzą jej na wargi.
Kolej na ciebie, czarnulko. Kornie schylasz główeczkę. Dzieciak, z beznamiętnym wyrazem twarzy, miesza paluchami. Wtłacza ci pod czaszkę myśli, pragnienia, poglądy, wgrywa obrazy?
Czy może uzależnia od siebie, karmi niewidzialną substancją? Przyznaje - nie wierzę w istnienie hipnozy, wszelakie jej pokazy to moim zdaniem jedna z banalniejszych ściem, o jakich słyszałem, odbywają się owe oszukańcze seanse wyłącznie w celu nabierania prostaczków.
Żałosny teatrzyk kukiełkowy: cwaniak, podstawiona publiczność i naiwniacy. Kogo, kuźwa, chcesz oszukać, gówniarzu? Mnie? Jestem w wieku twojego ojca, poskramiacza, tresera, czy kim tam jest ten palant w bluzie Reeboka. Myślisz, że trafiłeś durniejszego od siebie, masz do czynienia z kimś pokroju zdewociałych babin, które klęczą z różańcem przed byle zaciekiem na ścianie bloku, dopatrują się wizerunku Panienki Gierzwałdzko - Przasnyckiej w filtrze benzyny, tęczy opalizującej w kałuży? Jak śmiesz, szczeniaku, na bezczelnego oszukiwać starszych od...
Drżący, sinawy płomyczek wykwita nad włosami dziewczyny. Podpalił je, cholerny zasraniec? - przelatuje przez myśl. Już - już chcę rzucić się do gaszenia, tłumić zarzewie ogniska, nim czerwony, pardon - fioletowy kur nie rozsiadł się na dobre, nie spowodował poparzeń, ale dociera do mnie, że nie powinienem, to część rytuału; wszystko jest bezpieczne i zamierzone. To żaden destrukcyjny pożar, a ... objawienie. Nie mam przed sobą ognia, lecz... Ducha. Nie Świętego, Ducha żyjącego jedynie na kartach pewnej bardzo starej księgi; Trzeciej istoty Boskiej.
Ani też przeciwnie: nie przylazł tu właśnie szatan, sam władca czeluści, pasterz dusz potępionych, ani żaden z jego pomagierów, juhasów piekielnych.
To Esencyjka, świat żyjący jedynie przez momencik, dotyk Pramatki. Jej imię brzmi dość sucho, chrzęści podczas wymawiania: Ucieczka.
Dźwięk, jaki rozlega się, gdy nadepniemy na kupkę zrudziałych, jesiennych liści.
To odgłos kruszących się kosteczek małego zwierzęcia, przełamywania cienkiego niczym włos pióra, którym chciałem napisać testament (ce trzynasteczka - jedyne, co mam, nie licząc pokładów bufonady, kilogramów myśli autodestrukcyjnych, ciężkich jak sto diabłów refleksji ogólnostraceńczych, biadoleń samobójczawych), list pożegnalny, albo opowiadanie, które Karolina wręczyłaby swemu guru.
Zostajesz zainfekowana Ewuniu, bo tak się od dziś nazywasz, nie dającą się ujarzmić potrzebą biegu. Wiecznie - w dół, na złamanie karku.
Ja też dostępuję tego zaszczytu. Przekleństwa. Struny gitar elektrycznych wiją się, tworząc pięcioramienną gwiazdkę. Ma miejsce bezreligijna ni pozafilozoficzna konfirmacja, zostajemy włączeni do społeczności nieoświeconych proroków, mędrców, którzy nie wiedzą nawet, jak mają na imię; potrafią jedynie czuć siebie nawzajem, komunikować się za pomocą zapachu godowego.
To dopiero wiedza, co nie?! Ileż w niej mistyki, spieczonych, wijących się, niczym glisty Eskulapa religii, sekt, odszczepieńczych doktryn!
Spowija nas dym, kochanie, do serc pukają obcy ludzie. Znoszą ciężkie kolumny, adaptery, kolorofony. Zaraz zacznie się produkcja śmieciowej muzyki, kołatanie. Przyjdzie jeszcze więcej nieproszonych gości. Niedługo potem - ktoś, naćpawszy się po same uszy, wejdzie na minę, albo eksploduje ce trzynasteczka - pułapka.
Marzysz o wybuchu, czarnulko? Poszukaj go w sobie. Zobacz - przyniosłem swój, gęsty ogień, wręcz o konsystencji bitej śmietany. Mam tego więcej, chcesz - mogę nazbierać do słoika. Zamarynować.
A to - patrz- wybucha krew dziecka, brzuch Karoliny szpeci wielka wyrwa. Lej po bombie, która została zdetonowana wewnątrz ciała.
Teraz - zamknij oczy. Już, otwieraj - przykryłem gazetą. Co to było? Popłód, niedopalony kolor. Beż i szarość.
Nie ma. Fuj. Okropność. Chodźmy na miasto. A, gdzie moje maniery. Byłbym zapomniał: serdecznie dziękuję, mistrzowie. Otworzyliście nam oczy. Dopiero teraz zrozumieliśmy, co jest naprawdę ważne: faksymile, popękana farba, niegdyś będąca świętym wizerunkiem, nieustanny pęd, dobrowolne wywłaszczenie się z czasów, miejsc i osób, procesje urządzane ku czci zbiorowej amnezji, ciała wieszczów spoczywające w błocie, blizny, jakie zostają po popełnieniu plagiatu, wiersze, które skutkują ciężkimi okaleczeniami ich autorów, niosące śmierć opowiadania.
Ogień - najlepszy nauczyciel, choć wyjątkowo niecierpliwy, objawia nam sens istnienia.
W przegniłym barakowozie stojącym przy cerkiewce Eryka powinien przyjść na świat Mesjasz. Ale, cholera, to nie sekciarska bajka sprzed tysiącleci. Życie jest gorsze, bardziej okrutne.
Zdziwaczali filantropi rozdajacy pełne walizki pieniędzy? Może i są gdzieś, wiodą cichy i spokojny żywot pomiędzy kartkami opowiadania Karoliny. Cholera, ostatnio nie spotkałem ani jednego takiego dobroczyńcy; natykam się jedynie na nosicieli ognia, sprzętu nagłaśniającego, dźwigaczy feretronów, glinianych figur przedstawiających nieobalalnych dyktatorów.
Po mieście człapie Tivitius, do worka bez dna chowa słowa szeptane przez napaleńców ww przypływie chuci. Co z nimi zrobi - wrzuci na stos, aby spłonęły różowym płomieniem, doszczętnie, tak, aby nie pozostał nawet popiół?
Czy może wybrukuje owymi para - miłosnymi deklaracjami swoje mieszkanie w Piekle?
Jego spytajcie. Jestem zbyt podniecony (wspaniały narkotyk!), aby rozmyślać nad bzdurami. To przyziemnostki. Ja lecę ponad wojną. W prost w (zaminowane) chmury. Nie mam pewności, czy przeżyję.