23 maja 2018
Memuarion (I)
I. Wszyscy mężczyźni to ja
Postawmy sprawę jasno: kompletnie, podobnież jak na murarce, ciesiołce, chirurgii, metalurgii, arytmetyce, czy litografii, nie znam się na filmach. Jestem laikiem zarówno jeśli chodzi o ich robienie, wytwarzanie, klecenie z desek, szmat, plastikowych kubków, zbijanie z myśli, butelek po oranżadzie i co tylko w łapy hiperreżyserowi by wpadło, jak i odbiorze; odzwyczaiłem się od telewizora, nie lubię, pogniewałem się na owo pudło.
Do najbliższego kina mam - bagatela - trzydzieści kilometrów. Na komputerze również nie oglądam dziesiątej muzy, zwyczajnie nie nauczyłem się, nie umiem, nie chcę, nie leżą, nie smakują mi filmy z internetu, są przypsute, ich termin ważności minął tydzień temu, a mimo to chciwy pan sklepikarzyna ciągle trzyma je na półkach, pomiędzy świeżym towarem. Pewnie liczy, że znajdzie się jakiś niedowidzący frajer, kupi, zapłaci jak za pełnowartościowy produkt.
Co mi uwiera i doskwiera w kinematografii? Wszystko i nic - odpowiadam dość wymijająco i cwaniacko, choć tak właśnie czuję - z jednej strony nuży mnie, żenuje, niekiedy oburza swoim żałośnie niskim poziomem, z drugiej zaś - mam świadomość że wina, jeśli w ogóle można rozpatrywać tę kwestię w kategoriach zbrodni i kary, grzechu apostazji, niewiary w sprawczą moc obrazów - leży wyłącznie we mnie, to w odbiorcy coś skisło, sfermentowało, zwarzyło się. Wziąłem rozbrat, wypisałem się z klubu kinomaniaków, stałem się profanem, który nie odróżnia komedii romantycznej od westernu, nie rozpoznałby szmiry czy arcydzieła nawet, gdyby w programie TV, którego zresztą nie ma, jak wół, czerwono na białym było napisane „CHŁAM, NIE WARTO PSUĆ WZROKU”, albo „GENIALNY OBRAZ, MAJSTERSZTYK”. Zignorowałbym recenzje gazety, nie mogąc zlepić własnej, odnieść się w żaden sposób do tego, co widziałem.
Reklama proszku do prania ma dla mnie takie same walory artystyczne co filmy Polańskiego, albo Mastroianniego. Cokolwiek nie zobaczę - będzie sproszkowana czekoladą, opiłkami rdzy, niejadalnym tortem z betonu. Mój organizm przestał przyjmować filmy, nawet krótkometrażowe, trwające zaledwie parę minut etiudy.
Jednak, paradoksalnie, gdzieś z tyłu głowy (co za bzdurne powiedzenie, powinienem przestać go używać!) czuję, że nie miałbym nic przeciwko stworzeniu własnego obrazu, co więcej: niekiedy wręcz nachodzi mnie ochota, by sobie od niechcenia poreżyserować.
Jak już wspominałem - jestem w tej materii nie tyle zielony, co przezroczysty, nigdy nie wykazywałem zainteresowania tą dziedziną sztuki, nic więc dziwnego, że jest mi zupełnie obca. Nie potrafię montować, sklejać ujęć, a - chcąc być mikrotwórcą, amatorem, hobbystą, począć, a może raczej znieść choćby etiudeczkę, musiałbym umieć, bowiem nie wyobrażam sobie oddania choćby najmniejszej części dzieła, nad jakim bym pracował, w ręce kogokolwiek innego; albo - o zgrozo - zdania się na ślepy i głuchy, bezmózgi los, przypadek.
Machnięcie ręka na zasadzie „jakoś to będzie” - wykluczone, to przecież pierwszy stopień do piekła - partactwa, twórczego infernum, skąd ciężko byłoby wyjść. A znosić mak w kotle pod nazwą brakoróbstwo - nie mam zamiaru.
Słyszałem dość niedawno o nieżyjącym już reżyserze, było mu Walerian Borowczyk. Twórca absolutny swoich filmów: reżyser, scenarzysta, scenograf. I to mi się podoba - takie mocne trzymanie steru w łapach. Oburącz. Podobnie robił Antonisz w swych psychokreskówkach, które - jak gdzieś pisałem - bardzo lubię. Choć to filmy.
Jeśli miałbym stanąć za kamerą, bez wątpienia - cokolwiek bym stworzył, choćby i wizualny odpowiednik grafomanii, antysztukę, spartoleństwo kompletne, wiem jedno: byłoby to od początku do końca moje, ja i tylko ja odpowiadałbym za ową katastrofę.
Reżyserska ciura, adept bez jakiejkolwiek wprawy, nieobyty przedszkolak sztuki filmowej z początku miałby przessane - jak to mawia młodzież w swym slangu, chcąc za wszelką cenę uniknąć wulgaryzmu, znajdując jego kuriozalny odpowiednik.
Miałbym przekichane i przerąbane, zmagając się z zupełnie obcą dziedziną. Prawdopodobnie, choć nie przesądzam, bo różne cuda się zdarzają, poległbym już na starcie, poddał się po nakręceniu zaledwie pierwszej sceny.
Widzę to oczyma wyobraźni: mały Florciu w krótkich spodenkach, z lizakiem w dłoni zanurza się w cyfrową toń. Otwiera buzię ze zdziwienia widząc podwodne cudowności: aktorów o żaglach na grzbiecie, amantów ze skrzelami uwodzących syreny o błyszczącej łusce, płetwiastych statystów. Obcy, dotąd nieodkryty świat odsłania przed dzieckiem swe tajemnice.
Szkrab o błękitnych oczach patrzy urzeczony ma leżące brzuchami do góry wraki trałowców, na wpół przełamane żebra Titaniców, Wilhelmy Gustloffy, na pokładach których tańcują pokryte drobnymi muszlami, planktonem i całym tym morskim syfem, jakiego pełne są wody, duchy pasażerów. Każdy zdaje się być pogodzony z losem, który skończył się parę dekad wstecz. Przywykli, nie mając innego wyboru, do nie-życia, wrośli w śmierć. Wręcz celebrują ją, jakby była świętem, tańczą stypie kankany, tarantelle, mrugają oczodołami do małolata, jakby chciały powiedzieć: „Chodź do nas, najlepsze imprezy odbywają się w życiu pozagrobowym, nie dowiesz się co to taniec, póki nie umrzesz; będąc ciepłym i pokrytym mięsem nigdy nie odprężysz się na całego, najdojrzalej i najdoskonalej; zawsze coś - dom, praca, rodzina, kredyt hipoteczny, albo wspomnienia, będą cię krępować i ograniczać. No wyjdź do nas, mały! Uduś się, opij słoną wodą. Wsiąknij w ten rytm, brak konsekwencji, trosk, dołącz do nas! Mamy tu jak w raju, o nic się nie kłopoczemy. Na co czekasz? Zanurz się w bezczas!”.
Śmieją się, kościotrupy. Nawet ryby przepływające między ich obgryzionymi do cna żebrami zdają się być w dobrym humorze. Panuje nastrój dziwnej, nieuzasadnionej wesołości.
W ten oto sposób postrzegam swój ewentualny debiut: ja sam przeciwko chmurom, wystawiony na pokuszenie, by rzucić w diabły nierozpoczętą pracę, wabiony przez siły nieczyste: zniechęcenie, brak ambicji, wreszcie: nieopierzony, zdziecinniały, nie potrafiący mówić w swoim własnym języku, próbujący go stworzyć. Ja-przegraniec, indolent, któremu nie ma kto (za darmo, rzecz jasna; za odpowiednią zapłatę pewnie znalazłoby się co najmniej paru nauczycieli) podstawowych zagadnień. Dwuleworęki Florek-nieudacznik, któremu wicher ciągle wieje w oczy, a wiedza jakoś sama nie chce wskoczyć do głowy.
A, należy pamiętać, że jeden fałszywy krok - i leżę na całej linii, wtapiam fundusze, których i tak nie mam, kładę film nawet go nie rozpocząwszy. Ja-wszechkaziciel psujący wszystko, co w niewprawne łapki wpadnie, chuligan w swetrze utkanym ze sprutych arrasów wawelskich, mający na głowie kaszkiet wyścielony kartkami wydartymi z Codexu Gigas, przyznaję: bez elementarnej wiedzy, nawet zaopatrzony w niezbędny sprzęt (ciekawe, skąd go wezmę!) bałbym się podjąć wyzwania. Ale chcę, czuję, że jest mi ono pisane, że film, o którym tyle tu truję, czeka na mnie, wisi gdzieś w próżni, może za ścianą, albo w sąsiednim województwie, i chce, bym go nakręcił, sfinalizował. Ożywił. Wypełnił sobą. Powołał do życia. By nie był już niedozaistniałym trupem, zamysłem-zombie, straszącym po nocach wracających późno z imprezy absolwentów szkół filmowych.
Ale do rzeczy. Muszę się streszczać, za bardzo odbiegłem od tematu, odżeglowałem w nieznane („dryf” jak ze Sposobu na Alcybiadesa się przypomina). a to grozi osiąściem na mieliźnie.
Po pierwsze: dziewczyna. Kobieta. Biała i czysta, czarna i utkana z radioaktywnej pajęczyny. Mówię ci na ty, bo cię wymyśliłem, stworzyłem z cyfrowego prochu, córeczko i żono, nieznana kuzynko, matko i znienawidzona teściowo.
Jesteś wielokrotna, powszednia i odświętna, malowana roztopionym bursztynem, ciekłym złotem i płynnym diamentem, opisywana przedwiecznymi piórami marki Parker, Waterman, kreślona najtańszymi długopisami po trzydzieści pięć groszy za sztukę. Święta, wielooka, żeński Światowid.
Leżysz na skórzanej wersalce. Otomanie, kanapie, szezlongu. Mało ważne. Leżysz naga, patrzysz w sufit. Ostre i twarde, sterczące sutki, rozpuszczone włosy dowolnego koloru. Ty, wielobarwna pośród szarości, w czerni i bieli, filmowana jedynie w trzech barwach. Więcej nie trzeba.
Chłodno, skromnie, minimalistycznie. Pomieszczenie, w którym się znajdujesz - ni to cela zakonnicy klauzurowej, ni to piwnica. Spękane ściany, na których próżno szukać najmniejszego choćby obrazu, zdjęcia. Tylko rysy, wyżłobienia, blizny.
Wisi nad tobą lampa. Nie taka do radioterapii, walki z rakiem, emitująca promieniowanie rentgenowskie. Na szczęście na nic nie chorujesz, kochana.
Jest to trójoka lampa operacyjna, zabiegowa. Patrzy na ciebie, dziwne stworzenie. Zniża się. Czujesz jego zimny oddech. I wchodzi w ciebie, przenika, wżera się w ciało.