24 marca 2011
A kolejnej nocy, kiedy żadne z nas nie będzie mogło zasnąć
( poemat z małą, egoistyczną
symfonią w tle )
A
nocą, kiedy żadne z nas nie będzie mogło zasnąć, przypomnimy sobie, że tak się
nie robi, że właściwie nawet tak się nie powinno rodzić, a przede wszystkim nie
w takich miejscach, które później mogą zepsuć nam metrykę. W wielkim „ogonku”,
do pralni zabrudzonych szczęść, zaboli niebo, z zegarkiem nastawionym na jedyną
możliwość, w dodatku w trzeciej osobie. W każdym razie droga ze snu nie
powiedzie prosto do knajpy i to już na pewno nie będzie tak, jakbyśmy odeszli w
wielki mróz od ciepłego kominka. My, wszyscy, którzyśmy wystali wszystko sami,
na „pan tu nie stał” albo na „wykonanie planu sześcioletniego”. Zgodni w takiej
ciszy, która kolejką lub komitetem kolejkowym rządzi, pobrudzeni,
zaszeleszczeni, pogrzebani we własnych oczach, co tak zachłannie śledzą
odległość, jaka jeszcze pozostała od wyznaczonego nam miejsca u drzwi
wejściowych. Gaśniemy, w dodatku w naszych, tak zadowolonych z siebie odłamkach
styropianu i strzałów w biały dzień. Do perfekcyjnej precyzji brakuje im już
tylko frenetycznych oklasków podczas czterogodzinnego przemówienia i małego
skrawka, zacerowanego w dziurawej już pruderii. Odliczamy, a noc nie ma aż tak
wielu godzin jak nam się wydawało. A dzień nie ma już tylu uchwytów co dawniej.
Nie ten nasz świat jest tylko dla barbarzyńców. Bo
nocą,
kiedy żadne z nas nie będzie potrafiło napisać wiersza zrozumie wreszcie, że
poezja jest brzuchem opoja co już nie pasuje do bioder, niegroźną bigamią lub
wycieczką jednego słowa po drugim. Pisanie bowiem jest jedynie długotrwałym
efektem tego, co być mogło a zdarzyć się już nie zdążyło. Przejrzysta jest
bowiem ta witryna, gdzie w akcesoriach dłoni rodzi się kolejny fotomontaż, w
której zamiast towaru widzimy już tylko ceny. Za szybą każdy miniony dzień
staje się bosym, zapomnianym przyjacielem z dzieciństwa, stłucze się nim
nadejdzie przednówek naszej niepamięci. Niepamięci dobrodusznie prostej, wyrosłej
z nagich warg, zraszaczy prawd ostatecznych i zrodzonych przez złudne światła
powidoków. Zanurzymy się w nią w końcu jak zbędny rytuał niczym w nasze
wszystko albo nic, na parze lśniących, wyjściowych butów odmierzymy zapachy
tylko nam znanych dzielnic. I powędrujemy po wąskiej kładce po sercu by wyrwać
innym kije z ręki. Sięgniemy dnia przez noc, z ułańską fantazją sięgniemy dalej
niż oparcie ulubionego fotela. A tam słowa nie padają już tak rzęsiście
pomiędzy zmurszałe ściany łopatek, zmieniają sensy na perspektywę dwóch
ciasnych cieni. A tu rytualny taniec kręgosłupa stać jedynie na garbaty grzbiet
tradycji. A tutaj tak łatwo wypala się nawet ciepło. Bo
lodowaty
jest podmuch pościeli po wojnie uniesień, lemiesze paznokci cieszą się z
pierwszego, ukrytego pod ciemnymi, siwego włosa. Właśnie z taka łatwością
przelewamy z pustego w puste – w autoteliczną opuchliznę głodowa papieru. W nim
nasze starzenie, lizanie palców zbrojnych w dziurawe pióra nad żywym ogniem.
Pojawiają się również pęcherze, ale tak bardzo obcojęzyczne, że nie potrafią
wypowiedzieć nawet jednej międzykropli.
Topimy ciała niczym dziurawe wiadra w szerszych zaledwie o jedną falę
studniach, puchniemy od znaczeń, na których dnie kiełkuje już pierwsze,
najbardziej chore ziarno. Lemiesze samozaparcia bądź zachwytu mają pierwsze
pęknięcia w zostawionych na ugorze śladach, dają szansę na śmierć prawie
szlachetną, na bliznę zgiętych pleców. Pościel pełna obojętnych ciał utonie w
płytkim niebie, co ma być - być może pozostanie, co może być - umrze. W
lodowatą, letnią noc, ogryziemy nawet korę do pestek a brzuchy wykreślą zębami
nowe studium z natury i odgryzą własny ogon. I spulchni się brzuch obcej
kobiety, pozwoli zadomowić się chwastom, przedrze się przez łóżko, uchwyci
kurczowo kolejnej zachcianki przyrody. I pomoże nam śmierć, niczym liny w
ringu. Oprzemy się przed innymi, tylko czasami bezimienni, przerażająco naiwni.
Przerażająco...