30 grudnia 2012
30 grudnia 2012, niedziela ( ona )
Przez moment szłyśmy blisko, jej oddech oblepiał ramiona tuląc cienie mijanych drzew.
Ciepła, wilgotna na ustach, dotykałam jej słów jak korali nawiniętych na język.
Włosy – złoty łan – najdelikatniejszy kłos przy kłosie. Biegła melodią, najpierw słabiej, tak, że ledwo szurało pod stopami, by za chwilę sturlać się z góry, na którą zaciągnęła mnie siłą. Obłoki zdawały się szumieć, a las zawieszony nisko skraplał się na rzęsie. Woda drzemała od chmur ziewając brzegiem, gdzie wśród uśpionych pól wyróżniały się lipcowe kamienie. Niczemu się nie dziw – mówiła do siebie – słuchałam jakby każdy gest był do mnie. Mogła mieć sto lat, a mogła dziesięć, nie wiem. Ale ten kawałek drogi kiedy towarzyszyłam jej z myślą że na dobre - rwał się a później spadał latawcem by porwać mnie coraz głębiej.
Nie wiem dokąd pójść by spotkać ją jeszcze. Może kogoś kocha, a może z kimś umiera literując swoje imię coraz głośniej by zamilknąć jak deszcz – kiedy się wypada wszystko syte czeka na słońce. Taka kolej.