Proza

Remigiusz Koczy


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

23 maja 2011

Drugi raz

Pomyślałem, że trafił
we mnie piorun. Błysk światła był tak intensywny, że natychmiast
przesta­łem widzieć i utraciłem wszelkie inne cielesne
doznania. Moje zmysły uciekły gdzieś w popłochu i znalazłem się
w totalnym bezładzie.

    Ogarnął mnie strach,
bo niemal natychmiast pojawiła się myśl o śmierci. Ciemność,
brak czucia i przerażenie. Tak pewnie wygląda śmierć. Byłem w
jakiejś nicości, pozbawiony jakiegokolwiek oparcia, punku
odniesienia i doznań, które towarzyszyły mi przez całe życie.
Chciałem coś powie­dzieć, ale żadne słowo nie mogło opuścić
moich ust. Nie wiedziałem, czy w ogóle je mam. Byłem bez ust, bez
rąk i nóg, choć jednocześnie pojawiło się jakieś dalekie
wrażenie, że są na swoim miej­scu, że one mnie nie zostawiły
jak zmysły.
Bałem się coraz
bardziej. Nie mogłem stąd uciec, nie mogłem powiedzieć, że już
dość, że już się w to nie bawię. Nic nie było zależne ode
mnie. Jeszcze do niedawna to ja decydowałem o większo­ści
spraw, które mnie dotyczyły, ale to się skończyło tak
niespodziewanie, jakby uderzył piorun z jasnego nieba. Żadnej
zapowiedzi, żadnego uprzedzenia, a byłem przecież zbyt młody,
żeby umie­rać!

- Boisz się... -
usłyszałem tak nagle i tak blisko, że gdybym mógł, na pewno bym
odskoczył z przerażenia.
- Kto mówi? -
krzyknąłbym, ale zdolny byłem jedynie do krótkiej myśli.

- Twoje doznania nie są
śmiercią, którą wyobrażałeś sobie jako śmierć. Wszystko, co
teraz cię ogarnia, jest istnieniem, choć nie ma życia.
- Kto mówi!?
- Będę dla ciebie
promieniem światła w nocy. Otworzę twoje oczy i od teraz będziesz
widział więcej.
- Kim jesteś?
- Przyjdzie czas i
zrozumiesz, kim jestem. Teraz wystarczy, że będziesz miał we mnie
Promień Światła. - Głos był zdecydowany, mocny, jednoznacznie
brzmiący.

Przerażenie mnie nie
opuszczało. Dalej wokół panowała niezgłębiona ciemność. Dalej
nie mo­głem czuć samego siebie. Dalej byłem zawieszony w
niewiadomej próżni, która wprawiała w pa­niczną chęć
uczepienia się czegoś namacalnego.

- Ludzie myślą, że
śmierć to zupełny rozpad i brak czegokolwiek, ale to tylko puste
myśli, które chcą uciec przed rzeczywistością. Ludzie boją się
rzeczywistości, bo ona odbiega od ich poczucia przyjemności i
wyobrażeń o zaspakajaniu potrzeb. Dlatego stworzyli swoje pojęcie
życia i sposoby jego realizacji. Nie rozumieją jednak, czym życie
jest naprawdę, czym jest Prawdziwe Życie. A Prawdziwe Życie to nie
jedynie biologiczne oddychanie, jedzenie i chodzenie. Prawdziwe Życie
za­wiera te formy, ale nie ogranicza się do nich. Ono wybiega
daleko dalej poza fizykę i poza ludzkie wyobrażenia. Dotkniesz
czegoś, co niedotykalne. Otwórz swoje serce i patrz!
***
Wessane w płuca
powietrze zaświszczało niczym para w gwizdku czajnika. Drgnąłem.
Poczułem zimno, przenikliwe i dziwnie przyjemne, bo oznaczało, że
wróciło czucie w ciele. Zaraz potem uświadomiłem sobie, że
wrócił też zmysł węchu. Miejsce, w którym byłem, cuchnęło.
Smród był porażający i coś mi przypominał. Po chwili wiedziałem
już co, ale z całą stanowczością nie dowie­rzałem.
Gwałtownie otworzyłem oczy. Moje przeczucie okazało się
rzeczywiste, a zimno natych­miast przestało być przyjemne.
Wręcz odwrotnie. Napawało nowym przerażeniem. Błyskawicznie
spojrzałem przewracając oczami w prawo i lewo. Białe kafelki, do
połowy zamalowane na biało okna, jakaś gumowa kotara i wymierzona
we mnie lampa. Ruszyłem skostniałymi palcami i zgią­łem
łokieć. Ledwo zgiąłem. Byłem tak zesztywniały, że to
niewielkie drgnięcie mięśni sprawiło mi ból. I głowa. Jak
bolała! Strasznie i rozdzierająco. Dotknąłem wierzchem dłoni
uda. Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze: nie miałem spodni.
Chciałem podnieść głowę, żeby spojrzeć na siebie, ale ważyła
chyba całą tonę. Może chwilę poczekam, nabiorę sił i spróbuję
jeszcze raz? W środku cały się trząsłem. Na zewnątrz nie
wiedziałem, bo nie czułem swojego ciała tak, jak niegdyś.
Zamknąłem powieki. „Otwórz swoje serce i patrz!” -
przypomniałem sobie ostatnie zdanie, które wypowiedział do mnie
Głos. To chyba jakiś sen. Obrzydliwy sen. Zaraz się obudzę, bo
budzik zagra swoją melodię i stwierdzę, że już po wszystkim...
Ale zimno. Na pewno wystarczy naciągnąć na siebie kołdrę i na
chwilę poczekać, aż ciepło rozleje się po skostniałych
członkach i wróci swoboda poruszania.

Otworzyłem oczy.
Przerażenie dopadło mnie na nowo. Lampa nade mną tkwiła na swoim
miej­scu i nie była moją lampą. Co ja tu robię?! Znów
spróbowałem się poruszyć. Tym razem drugą ręką. To samo.
Całkiem sztywna. No, może nie całkiem, bo jakieś minimalne
drgnięcie nastąpiło. Wziąłem kilka głębszych oddechów. W
głowie jakby mnie ktoś kopał od wewnątrz. Jaki ból... W życiu
tak mnie nie bolała. W życiu... Właśnie... Ten smród...
Postanowiłem zrobić
inaczej. Napiąłem mięśnie. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Powoli. Kilka razy. Przerwa i znów kilka. Tak jeszcze raz i raz...
Nie wiem, jak długo to trwało, ale czucie zaczęło powracać.
Powolne zgięcie łokcia. Potem drugiego. Palce obu dłoni zwinęły
się w pięści i wyprostowały. Poruszyłem stopami. Zgiąłem
kolana. Na twarzy poczułem coś cieplejszego. Z oczu popłynęły
łzy i ściekały cienkimi strużkami ku uszom. Cierpiałem jak nigdy
dotąd. Zawsze wyda­wało mi się, że jestem twardy, że nic
mnie nie złamie. Żadnego cierpienia nie okazywałem na ze­wnątrz,
ale to mnie przerosło, wręcz zmiażdżyło... Miałem „ochotę”
zawyć, ale z gardła wydobyła się tylko jakaś parodia dźwięku.
W głowie jeździł czołg i co rusz strzelał wprost w ośrodek
nerwo­wy. Czy ktoś mi pomoże?!

Musiałem odpocząć.
Zamknąłem oczy. Kiedyś, gdy byłem mały, podczas nierozważnej
zabawy wpadłem do lodowatej wody. Był luty. Wraz z grupką dzieci
pływałem na lodowych krach, które powstały w zalanym wodą
fundamencie niedokończonego, mieszkalnego bloku, który miał stanąć
pośrodku sporego osiedla. Odbijając się od muru długim i zbyt dla
mnie ciężkim drągiem, nie utrzymałem równowagi i dałem nura do
mętnej, wywołującej dreszcze na sam widok wody. Wszy­scy
dokoła patrzyli, jak walczę o przeżycie. Nikt nie miał odwagi
pomóc. Nie bardzo pamiętam, jak udało mi się wyjść, ale dobrze
utkwił mi w pamięci pasek ojca, który dla rozgrzewki przetrzepał
mi skórę. Gdyby teraz tu był i choćby tak rozgrzał... Wtedy
ryczałem wniebogłosy, teraz byłbym wdzięczny. Mama otuliłaby
mnie ciepłym ręcznikiem i dała gorącej herbaty.

Otworzenie oczu
brutalnie przywróciło mnie do rzeczywistości. Lampa gapiła się
na mnie mil­cząco, ale sprawiała wrażenie kpiącej z moich
rozterek. Z całą pewnością miała inny punkt widze­nia,
szerszą perspektywę... i więcej wiedziała, co się stało niż
ja. Wciągnąłem śmierdzące powietrze i ponowiłem próbę
podniesienia głowy. Wytrzymałem może dwie sekundy, po czym
spotęgowane dudnienie w czaszce na powrót przybiło mnie do
miejsca, na którym leżałem. To jednak wystarczy­ło. Teraz nie
miałem wątpliwości: byłem zupełnie nagi. Lampa pewnie ze mnie
się śmiała, ale jako dobrze wychowana nic nie zdradzała. Kto mnie
rozebrał? Dlaczego? Natalio! Natalka! Natuś! Gdzie jesteś?
Dlaczego na to pozwoliłaś? Moja żona, gdzie ona jest? Dlaczego
mnie nie okryje? Dlaczego nie przytuli? Dlaczego nie ogrzeje?... Jak
boli!... Czołg znów wypalił. I to nie raz... Zma­gając się z
odrętwieniem, udało mi się złapać dłońmi włosy. Przesunąłem
palce na czoło i schowa­łem w nich twarz. Lodowatość powoli
ustępowała. Ból nie. Coraz mocniej oplatał mnie pajęczyną
zniechęcenia. Chciał, żebym się poddał, żebym się załamał...
Może tam, gdzie było tak ciemno, był lepszy świat? Tam nic mnie
nie bolało, nic nie czułem. Nie! Tam bałem się, byłem przerażony
bar­dziej niż teraz. Tutaj widzę, z czym muszę się zmagać.
Tam była wielka niewiadoma, coś, co mogło mnie dopaść z każdej
strony i nic bym nie poradził. Czy teraz sobie poradzę? Muszę.
Muszę! Na­piąłem się cały i bez względu na wszystko,
podniosłem na łokciach. Usłyszałem chrapliwe stęknię­cie.
Moje własne. Potem jęk. Też mój...
Prosektorium. Raz w
życiu byłem w takim miejscu, ale dokładnie zapamiętałem upiorny
zapach i przygnębiające otoczenie. Wtedy chciałem jak najszybciej
stamtąd uciec, ale musiałem zidentyfi­kować ciało
przyjaciela, potwierdzić jego tożsamość. Zrobiłem to i uciekłem.
Teraz sam znalazłem się w takim miejscu. Zrobiło mi się słabo.
Ledwo podparłem się wątłymi ramionami. Siedziałem na
wykafelkowanym stole, którego krawędź stanowiła wąska rynienka.
Obok stał metalowy stolik na kółkach, a na nim w metalowej
brytfance narzędzia: skalpel, młotek, dłuto, piła. Wszystko
błyszczało nierdzewną stalą. Pod spodem jeszcze inne narzędzia.
Elektryczne. Obok wiadro z wodą. Dopadły mnie mdłości. Ślina
napływała do ust i ciężko było ją przełykać. Przeznaczenie
tych narzędzi było dla mnie jasne. Byłem przygotowany do sekcji
zwłok. Moich własnych... zwłok. Wtedy uciekłem, teraz nie było
to już takie proste.

Przesunąłem się na
skraj mojego „madejowego łoża” i opuściłem nogi ku podłodze.
Po całym ciele przebiegały fale dreszczy. Drżałem z zimna i
nieustającego przerażenia. Czaszkę rozsadzało narastające
pulsowanie. Skąd się tutaj wziąłem? Nie pamiętałem nic. Ważne
jednak było to, że żyję. Ta ciemność... nie chciałbym tam
wracać. Głos... Tak, Głos obiecał, że coś zobaczę, że stanie
się dla mnie Promieniem Światła. Nie wiedziałem, co to oznacza,
ale wiedziałem, że moje dotychczasowe życie ulegnie zmianie, że
już nie będzie takie, jak do tej pory...
Musiałem się na coś
zdecydować. Nie mogłem tak siedzieć bez końca. Jeśli tu zostanę,
czeka mnie śmierć z wychłodzenia. Śmierć z wychłodzenia...
Zaśmiałem się. Tak ledwo, bo nie było mi do śmiechu, ale jednak.
Przeżyć swoją śmierć i umrzeć przez zamarznięcie. To byłoby
zabawne. Kawał roku. Ciekawe, czy na pierwsze strony gazet?

Popatrzyłem w dół.
Znów musiałem przełknąć ślinę. Gardło też mnie bolało. Nie
to jednak było istotne. Przy obecnym stanie mojego ciała,
opadnięcie na podłogę równało się ze skokiem z trzecie­go...
czwartego piętra. Nie miałem szansy ustać na nogach. Zastanawiałem
się, czy dam radę. Głównie jak zareaguje na zderzenie z ziemią
moja głowa. Cokolwiek mi się przydarzyło, była naj­bardziej
poszkodowana. Miałem do wyboru: siedzieć tu i czekać na czyjeś
zmiłowanie albo spróbo­wać dać komuś znać, że tu jestem
i... umieram z zimna. Spojrzałem na gumową kotarę i oceniłem
odległość. Jeśli przesunę się nieco, będę miał szansę się
jej złapać, jeśli ręce wytrzymają, jeśli kota­ra wytrzyma.
Dużo tych „jeśli”, ale wybór nasuwał mi się tylko jeden.
Zsunąłem się powoli na pod­łogę. Dotknąwszy kafelek,
odepchnąłem się od krawędzi stołu i zrobiłem krok do przodu.
Zaraz wyciągnąłem ramiona, żeby złapać się kotary. Kiedy tylko
palce opuszkami dotknęły jej śliskiej po­wierzchni, zgiąłem
je. Nie miałem jednak siły. Kolana samoistnie ugięły się i całym
ciałem runąłem przed siebie. W bezwarunkowym odruchu usiłowałem
znaleźć w kotarze oparcie, ale bez skutku. Kiedy uderzałem o
ziemię, znów błysnęło światło. Przypomniało mi się! To nie
był piorun, ale sa­mochód. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem,
zanim nadeszła ciemność, były reflektory samochodu, który we
mnie uderzył...
Gdzieś z oddali dobiegł
do moich uszu huk. W mojej głowie rozległ się wielokrotnym,
strasznie bolesnym echem. Zaraz potem jakiś głos. Nie tamten z
ciemności. Inny. Jakby zniekształcony, przy­tłumiony, ale
bardziej ludzki i groteskowy...
- Panie doktorze, panie
doktorze! Szybko! Pański trup uciekł!
Dźwięki mieszały
się... Coś nade mną zamajaczyło... Czarna plama przesunęła się
przed oczami. Potem zobaczyłem skrawek podłogi i jakiś but.
Całkiem blisko. Czaszka rozrywała się od środka. Przez moment
potrafiłem wychwycić czyjeś szybkie kroki. Bardzo szybkie. I nowy
głos:
- O mój Boże! On żyje!
Dobra nowina... Ktoś
stwierdził, że żyję...
- Pędź do telefonu i
dzwoń na intensywną! Niech zaraz dawają tu anestezjologa z
ekipą!Prędko!
Słońce znowu zgasło.
***
 
Przebłysk światła był
ciepły i sprawiał miłe wrażenie. Powoli wracała świadomość i
poczucie realności. Ciemność... Głos... Lampa... Zimno...
Strach... Przerażenie... Ból... But... Wołanie... Białe ściany...
Wspomnienie wracało mnogością wirujących obrazów i bełkotliwych
dźwięków. Co się stało? Samochód... Gwałtownie hamujący i
uderzenie głową o szybę... Potem czarny asfalt i ciem­ność.
Następne pojawiło się przerażenie. Straszne przerażenie, że nie
żyję, że już koniec, że nic nie da się cofnąć... i
konsternacja, że jestem tego świadomy. Wcześniej byłem
przekonany, że śmierć to nieistnienie i swoisty ratunek od
codziennych problemów. Niektórzy zabijali się sami, żeby tak
przed nimi uciec, ale teraz wiem, że to bez sensu, że tak się nie
da... Religie głosiły, że po śmierci jest inne życie. Nie
wierzyłem. Dla mnie były to bajki, które miały na celu
manipulowanie ludźmi. Strach przed śmiercią wymuszał określone
zachowania, wyciągał pieniądze z portfeli. Bywali też ludzie,
którzy śmierci się nie bali. Mówili, że wierzą. Tych
traktowałem jako naiwnych, śmiesz­nych... Teraz nie miałem
odwagi takimi sądami ich poniżać. Teraz wiedziałem, że coś w
ich wierze jest. Słyszałem Głos. Nikogo nie widziałem, ale Głos
był realny i jego brzmienie wyraźnie tkwiło w mojej pamięci. Głos
twierdził, że coś zobaczę. Czy byłem na to gotowy? Musiałem się
o tym prze­konać. Nie wiedziałem, kto do mnie mówił, ale był
wystarczająco przekonujący. A jeśli to Bóg?... Nie miałem innego
wyjścia, musiałem zdać się na kolejny bieg wypadków, który
będzie weryfiko­wał moje dotychczasowe życie i przekonania.
Spodziewałem się, że będzie to bolesne... Jeśli na­prawdę
usłyszałem Boga, to... to... sam nie wiem...
Ból. Nagle odkryłem
coś zdumiewającego! Głowa nie bolała. Koszmarny, przejmujący ból
mi­nął! Jaka ulga. Nikomu nie życzyłbym takiego cierpienia.
No może tym, którzy znęcają się nad in­nymi, nad dziećmi.
Tacy mogliby tak mieć cały czas. Należałoby się im porządnie
pocierpieć!
Odetchnąłem z ulgą.
Jakże człowiek nie docenia chwil, kiedy jest zdrowy i nic go nie
boli, nic nie dolega. Dopiero gdy zaczynają się problemy, zauważa,
co utracił i często jest zbyt późno. Zna­łem takich, którzy
drżąc o swoje zdrowie, zwracali się, jak mówili do Boga, stawali
się gorliwi, ale potem, kiedy wszystko wracało do normy, na powrót
robili się zwykli, normalni na własną miarę. Takich obłudników
nie lubiłem. Bardziej ceniłem ludzi, którzy w swojej wierze byli
stali bez względu na okoliczności. Choć nie zgadzałem się z ich
przekonaniami, robili na mnie pozytywne wrażenie, mimo tej śmiesznej
naiwności, z jaką traktowali większość spraw.

Cieszyłem się, że ból
zniknął i dotarło do mnie, że minęło jeszcze coś, co przecież
tak bardzo dokuczało: zimno. Nie było mi już zimno. Wręcz
odwrotnie: bardzo przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele.
Kiedyś było zwykłe, prawie niedoceniane, teraz bardzo przyjemne.
Zdarzało mi się wiele razy zmarznąć, nawet tak „na kość”,
ale nie można było tego porównać z tym trupim, obrzy­dliwym
odrętwieniem.

Powoli byłem pewien, że
czucie odzyskałem we wszystkich członkach. Nie chciałem już
wracać do chwili, kiedy przebudziłem się w prosektorium... Nikt
nie będzie wiedział, jakie to uczucie, jeśli sam tego nie
przeżyje. A przeżyło pewnie niewielu, więc miałem ten
zaszczyt...

Chyba się uśmiechnąłem.
Poruszone mięśnie twarzy zaraz odkryły coś obcego. W moim nosie
tkwił jakiś przedmiot. Zaraz potem do uszu dotarł dźwięk.
Pojedynczy. Dość wysoki. Cisza. Znów ten sam dźwięk. Cisza.
Kolejny raz. W regularnych odstępach. Świadomość obecnej sytuacji
docie­rała do mnie kolejnymi bodźcami. Zdałem sobie sprawę,
że leżę na lekko pochyłej płaszczyźnie z obróconą w bok
głową. Oddychało mi się bardzo swobodnie i tak jakoś... świeżo,
ale coś uwierało za uchem. „Pikanie” podejrzanego dźwięku
było monotonne. Być może uchylenie na moment choć jednej powieki
rozwikłałoby zagadkę. Nie miałem jednak na to ochoty. Byłem
wiotki i bezsilny. Wolałem odpocząć. Tyle wrażeń na raz
wprawiało w dziwne poczucie zmęczenia.

Nagle przyszedł
niepokój. Krótka myśl, która otrzeźwiała. W prosektorium byłem
zupełnie nagi. Odgłos jakiegoś aparatu jakby nagle przyspieszył.
Na ułamek sekundy uniosłem lekko powieki. Ulżyło. Byłem
przykryty białym prześcieradłem. Dźwięk wracał do swojej
poprzedniej częstotliwo­ści. Pomyślałem, że jedno z drugim
ma jakiś związek. Wtedy zdałem sobie sprawę, że do piersi w
kilku miejscach mam przyklejone czujniki monitora. Pewnie sprawdzał
pracę serca. Na twarz dano mi rurki, które doprowadzały tlen do
oddychania, jak jakieś wąsy zaczepione o uszy. I jeszcze coś.
Zaraz zrobiło mi się głupio, bo naruszanie intymności zawsze
przyprawiało o wstyd. Założony cewnik był koniecznością i miał
na celu uchronienie przed bardziej przykrymi konsekwencjami, więc z
uczuciem, że go mam, powinienem się pogodzić... Musiałem
odpocząć.

Nie wiedziałem, jak
długo spałem, ale byłem pewien, że tym razem nie straciłem
przytomności. Miałem sen. Widziałem Natalię, która uśmiechnięta
szła obok i zbierała kwiaty. Spacerowaliśmy po łące pełnej
przebiśniegów. Wydawało mi się to dziwne, bo otaczające łąkę
drzewa miały złocisto­brązowe liście, zupełnie jakby
nadeszła jesień. Skąd więc przebiśniegi?... Więcej nie
pamiętałem. Może to taki krótki sen o żonie, za którą
tęskniłem i kwiatach nie w porę...

Przestraszyłem się!
Coś zaczęło ściskać moje ramię. Z coraz większą siłą, jakby
chciało zgnieść mi kości. Zaraz potem głowa obróciła się w
drugą stronę. Nie sama. Otworzyłem oczy bez namysłu. Tuż obok
stała kobieta. Patrzyła obok, a nade mną trzymała wyciągniętą
rękę. Na dłoni miała lateksowe rękawiczki. To one były dla mnie
takie nieludzkie. Drgnąłem. Uścisk na ramieniu ciągle się
wzmagał. Kobieta spojrzała na mnie. Miała pogodną, ładną twarz,
na której zaraz pokazał się serdeczny uśmiech.

- Dzień dobry –
powiedziała tak normalnie i miło, jakby właśnie spotkała kogoś
znajomego na ulicy. - Proszę się nie bać. Zmierzę ciśnienie i
zaraz zawołam lekarza.
W gardle pojawił się
skurcz, a do oczu bezwiednie napłynęły łzy. Jej ciepły głos
wzruszył mnie do głębi. Tych kilka prostych słów uznałem jako
pierwszy kontakt z normalnym światem, jako rze­czywisty powrót
do życia.
- Bardzo się cieszymy,
że pan odzyskał przytomność – dodała, po czym nachyliła się
nade mną, by otrzeć wilgotne policzki. - I widzę, że pan też się
cieszy...

Chciałem powiedzieć,
że bardzo, że dano mi drugą szansę, że wszystko będę teraz
robił inaczej, choć nie wiedziałem jeszcze, jak powinienem. Nic z
tego nie przeszło jednak przez moje gardło. Totalna suchość
uwięziła słowa i zdołałem jedynie nieznacznie uchylić usta.

Pielęgniarka była
profesjonalistką. Natychmiast pojęła w czym rzecz.
- Zaraz przyniosę coś
do picia.
Mankiet ciśnieniomierza
zrobił się ledwo odczuwalny. Poszła. Rozejrzałem się. Sala była
dys­kretnie oświetlona. Można przy takim świetle swobodnie
zasnąć, ale jednocześnie nie tracono pa­cjenta z oczu.
Naprzeciw mojego łóżka przeszklona ściana, a za nią dyżurka
pielęgniarek. Po pra­wej na poły zwinięty parawan. Być może
za nim leżał ktoś jeszcze. Z drugiej, na stoliku stała
apara­tura, która wydawała „pikające” odgłosy. Wychodzące
z niej przewody podłączono właśnie do mnie. Nie wyglądało to
dobrze, ale jedno przemawiało na korzyść: pilnowano mnie, bym przy
ży­ciu pozostał.

Przez moment „stałem
obok” i patrzyłem na to wszystko jak na jakiś telewizyjny dramat,
które­go bohater przeżywa najgorsze chwile swojego istnienia.
Pomysł, by przełączyć kanał na lżejszy, najlepiej komediowy,
nie wypalił.

Westchnąłem. Nie było
innego wyjścia. Trzeba było jakoś to znieść, przetrzymać,
przyjąć bez zastrzeżeń. Kiedy człowiek narzeka i jęczy, jest mu
o wiele trudniej. Wobec jednej osoby nie potra­fiłem jednak
odgonić poczucia żalu.
Natalio, jak ja chcę
cię zobaczyć... Ty także musiałaś przeżyć koszmar.

Nasze trzyletnie
małżeństwo tak nagle się skończyło. Nie mieliśmy jeszcze
dzieci, chociaż Nata­lia chciała. Teraz nie wiem, czy to
dobrze, czy też źle. Być może patrząc na dziecko, widziałaby
mnie... Kiedy dziecka nie ma, pozostają tylko zdjęcia i powoli
zacierające się wspomnienia. Chyba jednak byłoby lepiej, gdybyśmy
się postarali, gdybym spełnił jej marzenie... Zamknąłem oczy, by
zobaczyć... nasze dziecko... Nie zobaczyłem. Nie będziemy mieli
żadnego? Może to tylko przez tę bezsilność, która minie, jeśli
wrócę do zdrowia...
W oddali coś stuknęło
i zaraz za oszklonymi drzwiami zobaczyłem pielęgniarkę. W dłoni
trzy­mała kubek, z którego wystawała chybocząca się słomka.
Jej radosna twarz stanowiła wielką pocie­chę. Była jak anioł
z obrazka.

- Jak głowa? Boli? -
spytała z nieudawaną troską.
- Nie – odpowiedź
wyraziłem bardziej gestem dłoni niż słowem, gdyż zachrypiałem
niewyraź­nie...
- Dobrze, teraz
spróbujemy się napić – powiedziała, jakbyśmy mieli to zrobić
razem. Wcisnęła jakiś guzik przy łóżku i jego część poczęła
powoli unosić się w górę. Bez tej czynności raczej trud­no
byłoby cokolwiek na leżąco wypić. Kiedy słomkę poczułem w
ustach, łapczywie zassałem płyn. Poznałem od razu. Sok jabłkowy.
Cudowny sok jabłkowy. Dokładnie taki, jaki lubiłem.
- Pana żona przyniosła.
- Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko. Odniosłem wrażenie, że
to wy­raz jakiejś kobiecej solidarności, zrozumienia miłości
i przeżywanego dramatu. Nie wiedziałem, skąd takie wnioski, ale
przeczucie było wyraźne.

- Przychodzi tu
codziennie i siedzi po parę godzin. Chociaż nie wolno, ordynator
pozwolił. Po­wiedziała, że mam dać ten soczek, jeśli tylko
będzie to możliwe.
Przestałem pić. Choć
byłem twardym facetem, nie wytrzymałem. Skurcz w gardle znów
przybrał na sile i nie byłem w stanie powstrzymać płaczu. Moja
Natalka kochała mnie, a ja ją, jak nigdy do­tąd. Chciałem ją
zobaczyć, przytulić, natychmiast! Dotknąć, usłyszeć... To było
moim marzeniem na już!
- Jest środek nocy –
powiedział „mój anioł”, zupełnie jakby słyszał każdą myśl
i z troską otarł łzy. - Rano zadzwonimy do pana żony i na pewno
zaraz tu przyjedzie. Teraz powinien pan odpoczy­wać. O, pan
doktor idzie!
Wyraz jej twarzy
sprawiał wrażenie ulgi. W drzwiach zobaczyłem wysokiego mężczyznę
około pięćdziesiątki. Szpakowate włosy i wąskie okulary na
nosie dodawały mu powagi i profesorskiego charakteru. On również
szeroko uśmiechał się na mój widok, a mnie przeszedł dreszcz
nowego przerażenia. W pierwszej chwili myślałem, że ma
przeciwsłoneczne okulary, ale absurdalność takie­go wrażenia
była oczywista. Kiedy podszedł bliżej, bez cienia wątpliwości
zobaczyłem, że nie ma oczu, a zamiast nich patrzyła na mnie czarna
czeluść! Ani odrobiny białka, źrenicy, normalności...
Przestraszyłem się nie na żarty. Monitor mierzący tętno
natychmiast to wychwycił. Częstotliwość wydawanego dźwięku
wzrosła kilkukrotnie. Szybko spojrzałem na pielęgniarkę. Jej oczy
były zwy­kłe. Nie! Piękne! Patrzyły na mnie zdziwione i
zmartwione jednocześnie. Lekarz przysiadł na skra­ju łóżka.
Wyglądał niczym upiór z jakiegoś horroru. Brakowało tylko, by
dopadł mojej szyi i wessał się w nabrzmiałą tętnicę!

- Witam, panie Szymku –
jego głos miał przyjemną barwę, ale zupełnie nie pasował do
wyglądu twarzy. - Obudził się pan. To bardzo dobrze, bardzo...
Dotknął mojego
ramienia, a ja byłem bliski paniki.
- Ciśnienie – rzucił
krótko i pielęgniarka znów poczęła pompować mankiet aparatu, po
czym spokojnie zapytał.- Co się dzieje? Coś boli?

Nie wiedziałem, co
powiedzieć. Próbowałem znaleźć oparcie w skupionej na
ciśnieniomierzu kobiecie. Co jednak miałaby zrobić? Nie reagowała
na te straszne oczodoły. Nie widziała, czy ra­czej było to dla
niej normalne? Myśli oszalały. Pojawiło się ich tyle, że nie
byłem w stanie żadnej wysłuchać. Co się dzieje? Czy ja
zwariowałem? Uciskanie ramienia przez pompowane powietrze
prowokowało chęć ucieczki. Zamknąłem oczy. Może to tylko
złudzenie i minie. Otworzyłem. Nie minęło. Lekarz nadal patrzył
na mnie swoją czeluścią. Jak on w ogóle cokolwiek widział? To
nie­możliwe, by bez oczu patrzył i widział! Niemożliwe! Jego
źrenice musiały być na swoim miejscu, a ja oszalałem!

- Boli pana głowa? -
kolejne pytanie i nieco inny ton. - Miał pan wypadek. Potrącił
pana samo­chód. Z powodu uderzenia pojawił się krwiak i obrzęk
mózgu. Kilka dni trzymaliśmy pana w śpiączce farmakologicznej.
Mogą się jeszcze pojawiać jakieś... - pielęgniarka pokazała
wynik mie­rzenia ciśnienia, więc na moment wstrzymał
wypowiadane słowa - ...konsekwencje, ale szybko wraca pan do siebie.
Miał pan niebywałe szczęście, że nic nie zostało złamane.
Tylko ogólne potłu­czenia. Nic wielkiego. Silny chłop szybko
wróci do zdrowia...
Miałem wrażenie, że
się uśmiechnął, ale nijak nie pasowało to do jego nieobecnych
oczu.
- Idź po ampułkę
promazyny – rzucił do pielęgniarki. - Szybciutko.

- Chcę porozmawiać z
żoną – jęknąłem.
- Dobrze – zgodził
się. - Zostawiła nam numer telefonu. Zadzwonimy rano.
- Nie rano – to było
dla mnie zbyt długo. – Teraz.
- Niech się wyśpi. Nic
panu już nie grozi. Pana żona jest przemęczona, a taka rozmowa
będzie wielkim przeżyciem. Wolałbym nie kłaść jej obok pana.

Wyraz twarzy lekarza był
taki, jakby właśnie udało mu się powiedzieć dobry dowcip.
Pielęgniar­ka wróciła szybko. W ręku tym razem nie niosła
kubka, ale strzykawkę. Uniosła ją na moment na wysokość oczu i
nacisnąwszy tłoczek, wydusiła z niej nieco płynu. Potem nachyliła
się nade mną. Dopiero teraz zorientowałem się, że mam plaster na
prawej dłoni. Strzykawka została wciśnięta do końcówki wenflonu
i lek znalazł się w moim krwioobiegu.

- Bardzo proszę, niech
pan zadzwoni teraz – błagałem. – Ona na pewno tego by chciała.
Ja tak­że...
Popatrzyłem na kobietę,
która manipulowała jeszcze przy wenflonie. Musiałem być obrazem
rozpaczy. Miałem nadzieję, że ona, mająca piękne oczy, zrozumie
mnie. Odwzajemniła spojrzenie i dostrzegłem iskierkę współczucia.

- Doktorze, może ja
zadzwonię? – powiedziała cicho.
Lekarz wstał. Jego
twarz była zwrócona w moją stronę, więc chyba mi się
przyglądał. Łóżko po­wolutku obniżało podparcie dla
pleców. Wracałem do poziomego ułożenia i odczułem lekkie
za­wroty. Za chwilę stojące obok mnie postacie owionęła
dziwna mgła.

- Bar... dzo...
proszsz... szę – wybełkotałem z trudem. Zamknąłem oczy i
zobaczyłem dziecko... dziewczynkę... ładną... z warkoczykami...
uśmiechała się... Postanowiłem wziąć ją na ręce, a po chwili
bawiliśmy się na pięknej, pełnej przebiśniegów łące. Choć
liście na drzewach złociły się i brązowiły, nie było to już
dziwne. Uśmiech mojego dziecka koił wszelki ból i odganiał złe
myśli. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy pójść do mamy, ktoś
mnie dotknął. Odwróciłem się. Moja żona. Jak dobrze, że
przyszła!

Otworzyłem oczy.
Szpitalna sala nie zmieniła się, nikogo jednak nie zobaczyłem. W
dyżurce też było pusto. Wracająca świadomość obecnej sytuacji
przygniatała swoim ciężarem. Leżałem na in­tensywnej
terapii. Po wypadku. Śmiertelnym. To wiedziałem. Pierwsze
przebudzenie było szokują­ce, ale uratowało mnie przed
sekcją... Drugi raz obudziłem się już tutaj. Pamiętałem miłego
„anioła” w pielęgniarskim stroju, który uśmiechał się i
dawał zastrzyk. Potem lekarz. Miałem na­dzieję, że o nim
tylko śniłem. Człowiek nie może przecież żyć z pustymi
oczodołami. Tym bardziej widzieć i pracować w szpitalu. Musiało
być jakieś wytłumaczenie. Być może nie oszalałem. Być może to
tylko następstwo doznanych urazów. Głowa jest przecież bardzo
wrażliwa. Miałem jakiś krwiak, obrzęk. Cud, że żyję. Minie
trochę czasu i wszystko wróci do normy. Do pracy pewnie nie puszczą
mnie zbyt szybko, ale nawet bym nie chciał. Siedzenie przed
monitorem komputera całymi godzinami potrafi wykończyć. Może szef
zgodzi się na podgonienie zaległości przez internet, wtedy nie
musiałbym wychodzić z domu, a pracowałbym tyle, na ile byłoby
mnie stać. Najważniejsze, że byłbym z Natalią. Czy oni po nią
zadzwonili?

Leżenie w jednej
pozycji można znieść, kiedy nie jest się tego świadomym. Teraz
miałem wraże­nie, że każda część ciała, która styka się
z łóżkiem, gniecie, zupełnie jakby spoczywał na niej worek z
piaskiem. Poruszyłem ręką, by uczepić się krawędzi i obrócić
na bok, ale dłoń natrafiła na coś, czego się nie spodziewałem.
Niemal podskoczyłem z wrażenia. Lekko uniosłem głowę, by
spraw­dzić, czy zmysł dotyku nie płata mi jakiegoś figla.
Nie. Moje palce natrafiły na... włosy. Długie, upięte w kok włosy
należały do mojej żony. Siedziała na krześle i oparta na
krawędzi łóżka spała z ułożonym na skrzyżowanych ramionach
czołem. Miałem dość łkania, ale tym razem rozpłakałem się z
radości. Przyjechała! Jakże ją kochałem. Nie było drugiego
człowieka na świecie, którego kie­dykolwiek tak kochałem.
Nawet rodziców, nawet moją siostrę, nawet dziadków. Ona była dla
mnie najważniejsza. Moja Natalka! Kiedy starałem się o nią, kiedy
zabiegałem o jej względy, nie było ła­two. Długo nie
traktowała mnie poważnie, później zaczęła lubić jak
przyjaciela. Przy oświadczy­nach niemal się obraziła. Jak
mogłem jej to zrobić? Jak mogłem się w niej zakochać? Kobiety
by­wają dziwne, trudno je zrozumieć, są jakby na opak...
Natalia taka właśnie była: na opak. Często ro­biła to, czego
się nie spodziewałem. Na moje oświadczyny także odpowiedziała
zupełnie niespo­dziewanie i zatkało mnie na czterdzieści
minut. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, a ona myślała,
że się rozmyśliłem. Kiedy jednak dotarło do mnie, że to prawda,
byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Najszczęśliwszym.
Teraz siedziała obok i mogłem pogłaskać jej włosy... szczęśliwy,
że jej nie straciłem. Pogłaskałem. Delikatnie, żeby jej nie
zbudzić. Niech jeszcze odpo­czywa, a ja będę się nią
cieszył! Oprócz powrotu do życia, była moją jedyną radością
na tej ziemi. Kochałem ją i wiedziałem, że ona mnie także.
Opuszkami palców gładziłem spływające na prze­ścieradło
włosy. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jesteśmy w domu,
w naszej sypialni. Za­raz się obudzi, a potem...

Poruszyła się! Może
lepiej, żeby nie tkwiła w tej pozycji zbyt długo, bo zupełnie
odrętwieje. Do­tknąłem jej głowy i pogłaskałem.

- Szymuś!... - jej głos
był mocny, jakby moje dotknięcie zupełnie ją otrzeźwiło.
Gwałtownie podniosła się do góry i zobaczyłem oczy! Natalia! Co
stało się z jej oczami! Zamiast cudownego spojrzenia mojej
ukochanej żony miałem przed sobą czarną pustkę, obrzydliwą
czeluść!...
***
„Będę dla ciebie
promieniem światła w nocy. Otworzę twoje oczy i od teraz będziesz
widział więcej” - to zdanie wypowiedziane przez Głos kołatało
się po mojej głowie od niemal tygodnia. Za­stanawiałem się,
czy miało mi przynieść szczęście, czy też przekleństwo.
Siedziałem na szpitalnym korytarzu i patrzyłem, jak moja żona albo
raczej ktoś, kto się za nią podawał, rozmawia z kimś, kto podaje
się za ordynatora oddziału, na którym spędziłem ostatnie dni. Co
rusz jakby zerkali w moją stronę, rozmawiając na tyle cicho, bym
nic nie mógł słyszeć. Nie byłem pewien, czy naprawdę pa­trzą
w moją stronę. W ich oczodołach nie było białek i źrenic, ale
mroczna czeluść, która przerażała mnie, odkąd pierwszy raz ją
zobaczyłem u pochylającego się nade mną lekarza, a potem u
niej... mojej i nie mojej Natalii. Nie potrafiłem się oswoić z tym
widokiem. Chociaż głos był taki, jaki do­brze znałem, ta
twarz...

W dłoniach miętoliłem
pasek leżącej u nóg torby. Wszystkie rzeczy, które w niej miałem,
należa­ły do mnie. Ta kobieta powinna więc być moją Natalią.
Miała ten sam wygląd, głos i klucze do na­szego domu. Mówiła
nawet rzeczy, o których mogła wiedzieć tylko moja żona. Tylko ten
straszny brak oczu! Unikałem patrzenia jej prosto w twarz – kiedyś
tak piękną, kochaną, najmilszą pod słoń­cem. Unikałem nie
tylko jej. Każda twarz, na którą od tygodnia spojrzałem, była
dokładnie taka sama: straszyła pustką po wyłupionych oczach!

Był jeden wyjątek.
Pielęgniarka. Stała przy mnie, kiedy wybudziłem się ze śpiączki
i była nor­malna. Jej oczy patrzyły pięknie i przyjaźnie, a
właśnie tego potrzebowałem. Był jednak jeden pro­blem.
Widziałem ją tej nocy pierwszy i ostatni raz. Dowiedziałem się,
że po dyżurze miała kilka dni wolnego, a później jakieś
szkolenie. Dlatego nie była w pracy. Siostra Estera. Takie trochę
nie nasze imię: Estera. Rzadkie. Postanowiłem, że ją odnajdę i
dowiem się, dlaczego jest taka, jakimi powinni być wszyscy. Z
drugiej strony obawiałem się, czy jest tego świadoma. Musiałem ją
odnaleźć i porozmawiać. Z innymi ludźmi bałem się zamienić
choć jedno słowo. Nawet z tą Natalią. Tamta, którą znałem...
zaginęła. Nie wiem, jak to się stało, ale taka była prawda.
Chciałem ją odnaleźć, odzyskać, ale najpierw koniecznie
powinienem rozmawiać z siostrą Esterą.

- Chodź, kochanie,
możemy już iść do domu. - Ta Natalia wyrwała mnie z zamyślenia.
Wstałem z opuszczoną głową i wzrok skierowałem pod nogi. Wolałem
nie patrzeć na nikogo. Próbowała za­brać mi torbę, ale
odmówiłem, wyszarpując z jej dłoni pasek.

- Pan doktor powiedział,
że niedługo wszystko minie. - Pogłaskała mnie po ramieniu, a ja
mia­łem ochotę powiedzieć, żeby się odczepiła. Skąd on
mógł wiedzieć, co mi jest tak naprawdę. Prze­cież nie może
nic widzieć. Ta Natalia także. Dobrali się i poszeptali między
sobą coś porozumie­wawczego. Musiałem uważać. Stanowczo. Kto
wie, o co tu w tym wszystkim chodzi? A jeśli ktoś wie, powinienem
go jak najszybciej znaleźć, zadać pytania i żądać odpowiedzi.
Na razie byłem zmuszony biernie poddać się potokowi zdarzeń. W
tym czasie powinienem nabrać sił i zareagować, kiedy tylko
nadejdzie ku temu właściwy moment.
Doszliśmy do drzwi
windy. Kiedy kabina nadjechała, weszliśmy do środka. Naprzeciw
mnie stał spacerowy, dziecięcy wózek. Podniesiona buda zasłaniała
dziecko, ale dobiegające zza niej odgłosy wskazywało, że dopiero
uczyło się mówić. Pozazdrościłem. Nie dziecka, ale dziecku. To
był piękny wiek. Żadnych zmartwień. Dawali jeść i kazali się
bawić. Teraz chciałbym się zamienić, usiąść w tym kolorowym
wózeczku i beztrosko pokwilić. Może moje życie potoczyłoby się
inaczej. Może nie musiałbym przechodzić tych zmartwychwstańczych
tortur.

Zobaczyłem małą
rączkę z pluszakiem. Potem osłupiałem. W jednej chwili oblał
mnie pot. Fala gorąca, a potem dreszcz. Nogi ugięły się pode mną
i machinalnie oparłem się na Natalii.

- Wszystko w porządku?
Źle się czujesz? - spytała półgłosem.

- Nic mi nie jest –
szepnąłem. - Zaraz przejdzie. Trochę słabo, ale zaraz przejdzie.

Zasłonięty dotąd
maluch wyjrzał zza zasłony i pierwsze spojrzenie padło na mnie.
Uśmiechnięta buzia miała jasne, piękne, duże i prawdziwe oczy.
Błyskawicznie sprawdziłem, co z matką. Była jak wszyscy dookoła.
Dziecko, jakby policzywszy współpasażerów w kabinie, wyciągnęło
drobną rączkę z pręgowanym kotkiem wprost do mnie. Sugestia w
moim umyśle była ogromna. Miałem niesamowite wrażenie, że ten
zwykły, dziecięcy gest oznacza jakieś ważne poselstwo. Poselstwo
dla mnie...
***
Zupełnie nie potrafiłem
powiedzieć, jak znalazłem się w domu. Oszołomiony, machinalnie
robi­łem, co należało i dotarłem na miejsce zupełnie
bezwiednie. Znajome kąty dały mi nieco poczucia bezpieczeństwa,
ale zrobiłem to, co było konieczne: zasłoniłem lustro w
przedpokoju. Nie miałem najmniejszej chęci sprawdzać, czy są
wydłubane, czy też może jednak pozostały na swoim miejscu. Gdyby
się okazało, że ich nie ma...
Zrzuciłem kurtkę pod
wieszak i poszedłem wprost do pokoju, gdzie trzymałem najważniejsze
rzeczy. Zrobiłem trzy kroki i zatrzymałem się.
- Gdzie jest moje mp3? -
spytałem już na wstępie rozdrażniony.

- Kochanie... - w głosie
Natalii słyszałem troskę, która, jeśli potrwa jeszcze trochę,
rozsierdzi mnie do granic. - Nie pamiętasz?

- Czego?
- Ten wypadek... Miałeś
słuchawki w uszach i...

Błysk reflektorów.
Ostra muzyka w słuchawkach. Przypomniałem sobie nawet, co słuchałem
i tę myśl, że coś pojedzie i się wystraszę... Potem już tylko
uderzenie, ból i ciemność.
- Tyle razy ci mówiłam,
że ta muzyka jest niebezpieczna.

Tak, mówiła. Natalia,
którą pamiętałem właśnie tak mówiła. A ja lubiłem ostrą
muzykę i mocne basy w słuchawkach. Dlatego kupiłem dobry sprzęt i
nie rozstawałem się z nim prawie wcale. Sta­rałem się być
ostrożny i udawało się. Do czasu.

- Więc... gdzie jest? -
nie dawałem za wygraną.
- Zgubiłeś podczas
wypadku – odpowiedziała normalnie, ale wyczułem w tym nutkę
zadowole­nia.

Zawahałem się, jednak
po ułamku sekundy ruszyłem do komputera. Start systemu, głośniki,
od­twarzacz, folder, pliki i odpowiednia głośność. Rzuciłem
się na tapczan i ramieniem zakryłem twarz. Zaraz poczułem, że
Natalia kładzie się obok. Z głośników runęło Linkin Park.
Głośno i z ba­sami na właściwym poziomie. Natalia przytuliła
się do mnie całą sobą.

- Kocham cię –
powiedziała wprost do mojego ucha. - Nie martw się. To naprawdę
minie. Ten wypadek był straszny. Miałeś krwiak, obrzęk mózgu, a
potem, lekarze mówią, że hipotermię. Dlate­go uznali cię za
martwego, ale to jest cud, że żyjesz. Naprawdę cud... a mogłam
cię stracić!

Wytrzymałem tylko
pierwszą zwrotkę. Odepchnąłem przytulającą mnie kobietę i
zerwałem się z miejsca. Po drodze złapałem kurtkę i wybiegłem z
domu, trzasnąwszy drzwiami. Dość! Dość! Chy­ba tego nie
wytrzymam! Dość! Jedyne szczęście, jakie miałem to to, że po
przyjściu do domu nie zdjąłem butów...

***

Włóczyłem się po
mieście parę godzin i zdążyłem dostrzec całe mnóstwo
znajomych, którzy chodzili i jeździli samochodami, bez przerwy
kręcąc głowami. Nie miałem wątpliwości, że szukali właśnie
mnie. Natalia poruszyła „niebo i ziemię”. Bała się o mnie,
ale ja bardziej bałem się jej... i tych wszystkich ludzi, którzy
mijali mnie po drodze. Byłem ostrożny i do tej pory udało mi się
zręcznie uniknąć każdego, kto chciałby mnie dopaść.
Postanowiłem omijać znane mi miejsca, bo będą tam sprawdzać, czy
się w nich ukrywam. Chodząc tak bez celu, widziałem kilkoro
dzieci, któ­re były jak ten maluch z windy. Zwykłe dzieci
pośród morza upiorów. Jak to możliwe i o co w tym chodzi? Nie
miałem pojęcia. Głos obiecał, że będzie dla mnie światłem.
Jak do tej pory nie mogłem stwierdzić, że tak jest naprawdę.
Doświadczałem więcej ciemności niż kiedykolwiek. Bałem się i
byłem bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek.

Minął mnie autobus,
który zatrzymał się na niedalekim przystanku. Z otwartych drzwi
wyszły trzy osoby. Stanąłem jak wryty. Pomiędzy dwoma mężczyznami
zobaczyłem kobietę. Od razu roz­poznałem tę twarz. Estera.
Siostra Estera. Spojrzała na zegarek, po czym zdecydowanym krokiem
ruszyła przed siebie. Już po kilku sekundach zniknęła za rogiem
najbliższego domu. Moje serce ko­łatało jak oszalałe. Co
robić? Chciałem z nią rozmawiać i pragnąłem takiej okazji, ale
teraz obawia­łem się za nią pójść. Jeszcze moment i podobna
sposobność może już się nie nadarzyć. Choć umysł nie był
zdecydowany, noga zrobiła krok naprzód. Do domu, za którym
zniknęła pielęgniarka, dobie­głem pewien powziętego zamiaru.
Sprawdzę, dokąd idzie, a potem zdecyduję, co dalej. Być może
miejsce, do którego mnie doprowadzi, da w zaistniałej sytuacji
większą jasność. Nie mogłem być tego pewien, jak niczego innego
i w żadnej sprawie, ale należało spróbować...

Krótki, jasny płaszcz
Estery wyraźnie kontrastował z tłem otoczenia. Szła dość
szybko, jakby była spóźniona. Zgadywanie, czy szła do własnego
domu, czy też była do kogoś zaproszona, nie miało sensu.
Denerwowałem się i robiło mi się gorąco. Nie lubiłem takich
sytuacji. Przypominały mi egzaminy na studiach, kiedy niepewny
końcowego wyniku, drżałem na myśl o zadawanych py­taniach,
wlepionych we mnie badawczych spojrzeniach profesorów i
niebezpieczeństwie przecho­dzenia tego raz jeszcze na
poprawkach.

Kobieta zatrzymała się
na przejściu dla pieszych, więc w bezpiecznej odległości zrobiłem
to samo. Nie chciałem, by mnie zauważyła. Przeszła na drugą
stronę ulicy, a ja za nią. Tak minęliśmy jeszcze dwie przecznice
i musiałem zatrzymać się. Estera dotarła do celu. Duży, biały
budynek ze spadzistym dachem. Z dwóch stron znajdowały się
parkingi na dwie, trzy dziesiątki samochodów i nie było na nim
wolnego miejsca. Przed wejściem stało kilkoro ludzi, ale po kolei
znikali w środku. Kobieta, zbliżając się do drzwi, podała rękę
jakiemuś mężczyźnie i pocałowała w policzek stojącą obok
kobietę. Co to za ludzie? Co to za miejsce? Byłem na tyle daleko,
by nie móc dostrzec ich oczu. Nie potrafiłem stwierdzić, czy je
mają.

Podejść bliżej?
Otarłem pot z czoła. Serce waliło mi jak oszalałe. Poszukałem
jakiejś tablicy, ja­kiegoś znaku, który wskazałby, do kogo
może należeć budynek. Nic. Samochody? Także zwyczaj­ne. Mało
nowych, większość miała lata świetności dawno za sobą, trudno
więc byłoby stwierdzić, że w tym miejscu zbiera się jakaś
elita.

Co robić? Spojrzałem
na zegarek. Dochodziła siedemnasta trzydzieści. Pora nijaka.
Musiałem się na coś zdecydować. Przed wejściem zrobiło się
pusto. Tuż za mną usłyszałem kroki. Obejrzałem się. Dochodząca
do mnie kobieta była młoda i zgrabna, ale nie to mnie interesowało.
Najważniejsza była jej twarz, jej oczy. Piękne, duże, niebieskie
oczy spojrzały na mnie tylko przelotnie. Minęła mnie tak blisko,
że poczułem miły zapach perfum. Byłem pewien, dokąd idzie i nie
myliłem się. Zbliżając się do parkingu, odwróciła się, jakby
chciała sprawdzić, co robię. Na jej ustach pojawił się nikły
uśmiech, który w moim umyśle stał się wyraźną zachętą, bym
się nie wahał.

Co robić?! Palce
zwinąłem w pięści tak mocno, że aż zabolało. Kobieta, znikając
za drzwiami budynku, przez moment jeszcze raz rzuciła w moją stronę
krótkie spojrzenie.

- Niech to... -
warknąłem przez ściśnięte zęby i kopnąłem z całej siły
leżący nieopodal kamień, który poszybował w kierunku
zaparkowanych samochodów. Zamarłem. „Pocisk” spadł tuż przy
białym oplu i odbił się od opony. Szybko rozejrzałem się
dookoła. Ulga. Nikt nie widział i nic się nie stało. Tego tylko
brakowało, bym coś zniszczył...
Decyzja! Jaka decyzja?!
Bałem się, ale pragnienie rozwiązania zagadki przygniatało z
niesamo­witą siłą. Niech to będzie jak obrona pracy
magisterskiej, jak obrona domu przed włamywaczem, jak walka o życie!
Jeśli się teraz wycofam, będę miał do siebie pretensje na
zawsze! Jakakolwiek motywacja do determinacji była w tej chwili na
miejscu. Musiałem podjąć decyzję najlepszą z moż­liwych.

Trzęsąc się jak z
zimna w prosektorium i pocąc niczym w saunie, ruszyłem wprost do
drzwi bu­dynku, który nagle jawił mi się niczym arena z
czekającymi głodnymi lwami. Klamka niemal „opa­rzyła” mi
dłoń, ale nie mogłem się cofnąć. Już nie.

- Dotkniesz czegoś, co
niedotykalne. Otwórz swoje serce i patrz! - zabrzmiało w mojej
głowie. Głos. To znowu był ten sam Głos, który mówił do mnie z
ciemności. Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że
powinienem się tu znaleźć.

Pomieszczenie okazało
się czymś w rodzaju przedpokoju pełniącego rolę szatni. Na
zdobiącej ściany boazerii umieszczono wieszaki, na których
spoczywało całe mnóstwo kurtek i płaszczy. Nie miałem zamiaru
liczyć, ale mogła być ich setka albo i więcej. Przede mną było
jeszcze dwoje na­stępnych, przeszklonych matowymi szybami drzwi.
To właśnie za nimi musieli być ci wszyscy lu­dzie, bo w tej
chwili rozległ się dźwięk gitar i dobywający się z wielu ust
śpiew. Znów wahanie. Wejść dalej? Nie! Przecież nie mogłem się
wycofać. Postanowiłem nie rozbierać kurtki. W ten spo­sób
łatwiej będzie wyjść szybko, bez zatrzymywania.

Zrobiłem dwa kroki
przed siebie, kiedy drzwi, do których zmierzałem, nagle się
otworzyły. W wąskim przejściu niemal zderzyłem się z jakimś
nastolatkiem, który błyskawicznie mnie minął i skręciwszy,
zbiegł po schodach na dół. Nie byłem pewien, czy to tylko
złudzenie, ale miałem wra­żenie, że ten chłopiec, może
piętnastoletni, nie miał oczu... Może to jednak tylko zwykły
omam, imaginacja albo sugestia strachu, by stąd uciekać... Szybko
spojrzałem do wewnątrz pomieszczenia. Większość ludzi siedziała
do mnie bokiem, ale niektórzy, siedzący pod przeciwległą ścianą,
zwróceni byli do mnie twarzami. Ktoś będący kilka metrów ode
mnie podniósł głowę. Tak. Ten chłopiec był złudzeniem. Wszyscy
inni mieli oczy Estery. Tak samo normalne, zdrowe, żywe,
przemawiające.

Zaraz przy drzwiach było
wolne miejsce. Lepsze przydarzyć się nie mogło. Niemal od razu
do­stałem do ręki jakąś otwartą książkę. Kobieta, która
mi ją podała, życzliwie się uśmiechnęła i wska­zała
palcem na tekst. Śpiewnik. Przed sobą miałem słowa śpiewanej
piosenki. Religijnej piosenki. Zaraz przyszła mi do głowy oczywista
myśl: sekta. Trafiłem do jakiejś sekty! Kolejny wniosek był
równie oczywisty: należało natychmiast uciekać! Nie dość, że
żadna religia mnie nie pociągała, to wszystkie media przestrzegały
przed niebezpieczną działalnością sekt. Chciałem się podnieść,
ale coś przytrzymało mnie na krześle. Jeżeli są niebezpieczni,
to dlaczego ich oczy?... Nie... Nic nie ro­zumiałem. Rzeczy
normalne stały się nienormalne. A może właśnie było na odwrót?!
Ta myśl nie­mal mnie powaliła. Może to do tej pory wszystko
było do góry nogami?
Przestano śpiewać.
Niemal podskoczyłem z wrażenia, gdy tuż przede mną wstał
niewysoki męż­czyzna i zaczął coś głośno mówić. Po
chwili zrozumiałem, że nie zwraca się do zgromadzonych, ale do
samego Boga. Po nim wstał ktoś inny z drugiej strony sali, potem
jakaś kobieta. Nikt z nich nie użył żadnej znanej mi z
dzieciństwa modlitwy. Wszyscy modlili się własnymi słowami, nie
zawsze składnymi, ale pełnymi osobistych przeżyć.

Do stojącego nieopodal
mikrofonu podszedł jakiś człowiek.

- Chwała Bogu! Otwórzmy
Ewangelię Mateusza na rozdziale szóstym i przeczytajmy od
dwu­dziestego drugiego wersetu.

Na sali zaszeleściły
przewracane kartki. Zachęcający do czytania mężczyzna miał około
czter­dziestki. Mógł być w moim wieku. Krótkie, przyprószone
siwizną włosy, kilkudniowy zarost. Pada­jące na niego światło
wydobywało to, co wskazywało na minione, chyba niełatwe lata
życia. Ubra­ny był w zwykły, pospolity sposób: dżinsy i
koszulę w kratkę. Trudno byłoby powiedzieć o nim: ksiądz,
kapłan, duchowny. Tylko okulary dodawały nieco powagi.

- Czytajmy razem: „Oko
jest świecą ciała; więc jeśli twoje oko byłoby dobre, całe
twoje ciało będzie jasne; zaś jeśli twoje oko byłoby złe, całe
twoje ciało będzie ciemne. Zatem jeśli światło, które jest w
tobie, jest mrokiem, sama ciemność jakaż będzie?”
Zamarłem. Przeczytane
chóralnie słowa podziałały wprost paraliżująco. To nie mogło
być ot tak sobie. Czy ktoś wiedział?... Niemożliwe. Przecież
nikt nie mógł zrobić niczego tak błyskawicznie! Teraz nie mogłem
stąd uciec. Oczy... Złe oczy to ciemność... A jeśli światło
jest mrokiem... to jakaż jest ciemność?...

- Chore oko, to ciemne
myśli – powiedział człowiek przy mikrofonie. - Złe myślenie,
to złe po­stępowanie. Jeśli nie dopuszczamy Bożego Światła,
nie będziemy mieli prawdziwego pokoju, na­wet jeśli wydaje się
nam, że wszystko jest w porządku. Pamiętacie Saula, który potem
stał się Paw­łem? Czy był gorliwy? Czy potrafił poświęcić
się całkowicie dla sprawy, którą uważał za słuszną? Czy był
przekonany, że wszystko, co robi, jest dla Boga? Bez wątpienia.
Saul był przekonany, że jego postrzeganie Bożych zasad jest
właściwe, dlatego z wielką gorliwością poświęcał się, by
tępić chrześcijan jako niebezpiecznych odstępców. Z powodu
hardości jego serca Bóg musiał zastosować drastyczny środek. Z
całą pewnością Saul wiele razy słyszał Ewangelię, ale dopiero
spotkanie Jezu­sa na drodze do Damaszku zmieniło jego sposób
patrzenia na rzeczywistość. I to w jaki sposób?! Znalazł się w
ciemności, swojej własnej ciemności, w której przez trzy dni i
noce mógł zobaczyć dotychczasowe życie. Świat skurczył się i
Saul doznał mroku własnego wnętrza. Wszystko, co do tej pory
uważał za prawdę, runęło. Całe poświęcenie, wszelkie wysiłki
obróciły się przeciwko nie­mu. Dlaczego? Bo jego serce okazało
się harde, zbyt twarde, by dopuścić to, co było rzeczywisto­ścią.
Ta ciemność niczym czarna dziura przyciągnęła wspomnienia o
mordowanych ludziach, o cierpieniu więzionych. Takie wspomnienia
nagle i drastycznie przybrały na wadze i przygniotły z gwałtowną
siłą. Dlatego Saul trzy dni nic nie jadł i nie pił. Jeżeli taki
stan rzeczy wywołany jest przez rzeczy tego świata, może stać się
najgorsze. Stąd depresje i samobójstwa ludzi, którzy nie potrafią
unieść ciężaru swojego własnego zła. Jest jednak inna droga.
Jest nią Boża łaska. „Smutek, który przycho­dzi od Boga,
daje upamiętanie ku zbawieniu i nikt go nie żałuje, smutek zaś
światowy sprawia śmierć.” Tak Paweł, nawrócony do Pana Saul,
napisał do świętych w Koryncie. Musimy umieć korzystać z łaski.
Łaska to niezasłużona życzliwość wobec nas, grzeszników.
Każdy, kto choć raz świadomie zgrzeszył, umarł. To nie śmierć
naszego ciała, ale ducha, dzięki któremu możemy mieć łączność
z Bogiem. Jeśli duch nie żyje, wszelka ludzka aktywność nie ma
sensu. Będąc duchowymi trupami dla Boga nie jesteśmy w stanie
zrobić zupełnie niczego. Dlatego Jezus poniósł śmierć na krzyżu
i zmartwychwstał, aby dać nam nowe życie, aby ożywić naszego
martwego ducha...

Przestałem słuchać.
Więcej znieść bym nie mógł. Zaczynałem rozumieć. Ja także
znalazłem się w swojej ciemności i było to doznanie straszne. Do
chwili, kiedy znalazłem się na masce samocho­du, otaczające
mnie rzeczy traktowałem nie do końca poważnie. Wydawało mi się,
że na te najważ­niejsze sprawy mam jeszcze mnóstwo czasu.
Dywagacje nad tym, co może być po śmierci, pozosta­wiałem
innym. Zresztą, ogólnie rzecz ujmując, spodziewałem się nicości
pozbawionej świadomości czegokolwiek. Tak jednak się nie stało.
Znalazłem się w nieprzeniknionej nicości, ale byłem jej
cał­kowicie świadomy. Dzisiaj jestem pewien, że nie chcę tam
wracać. Dziś jestem świadomy, że zmar­nowałem dotychczasowe
życie i nie mogę tego dłużej ciągnąć. Moje oczy były złe, a
pewność jakiejkolwiek racji okazała się czczym urojeniem. Gdyby
było inaczej, nie miałbym powodu bać się czegokolwiek, a bałem
się. Panicznie. Okalający mnie mrok i niepewność okazały się
przerażające. W tej ciemności nie miałem spokojnych, pewnych
siebie myśli. Nie ma chyba niczego gorszego od niepewności. A może
jest? Gdybym wiedział, że tam pozostanę... To może byłoby
jeszcze gorsze, bo oznaczałoby świadomość niepewności na zawsze!
W takim przypadku wolałbym nie istnieć w ogóle, ale na to jest za
późno. Skoro już się urodziłem, nie mogę przestać istnieć,
nawet jeśli umrę jeszcze raz.

Lekarze twierdzili, że
znalazłem się w stanie hipotermii. Może tak próbowali wyjaśnić,
co się ze mną stało, ale to nie była hipotermia. Ja umarłem.
Tego byłem pewien. Powrót do życia nie był też dziełem jakiegoś
przypadku. Głos, który słyszałem, nie był iluzją. Brak oczu,
który widziałem, z całą stanowczością nie był chorą sugestią
poobijanego mózgu. I miejsce, w którym się znalazłem...

Człowiek przy
mikrofonie mówił dalej. Widziałem, jak porusza ustami, nic jednak
do mnie nie docierało. Dobiegały mnie jakieś dźwięki, których
nie byłem w stanie rozróżnić... Zamknąłem oczy. Miałem
nieodparte wrażenie, że dotarłem na skraj jakiejś przepaści.
Mógłbym się cofnąć, ale po­wrót do starego sposobu myślenia
prowadził donikąd. Przede mną była wielka niewiadoma, prze­paść,
w której nie widziałem dna. Co tak naprawdę oznaczało wierzyć?
Irracjonalność? A może wręcz odwrotnie? Może wierzący ludzie
wierząc, uznawali rzeczy, które istniały, choć nie były
wi­doczne? Jakiś Saul prześladował chrześcijan i nagle stał
się ich współwyznawcą... Dlaczego taka nagła zmiana? Jeśli
przeszedł coś podobnego do mnie, to rozumiałem dlaczego... Głos.
Jeżeli prze­mówił do niego Głos, to wobec wszystkich innych
rzeczy, jakie widział wcześniej, nie mógł mieć żadnych
wątpliwości. A ja? Czy miałem prawo mieć wątpliwości? Czy
miałem prawo mieć harde serce? Przed oczami przewijały mi się
obrazy z przeszłości. Nigdy nie byłem jakimś strasznie złym
człowiekiem, ale bywały chwile, kiedy sumienie nie dawało mi
zasnąć. Czy kradłem? Na pewno nie więcej od innych. Nikt mnie
nigdy nie przyłapał, to jednak nie mogło oznaczać, że byłem w
po­rządku. Kłamstwa? A kto nie kłamał? Cały dzisiejszy świat
postawiony jest na kłamstwie. Pijań­stwo? Upiłem się może
dwa razy w życiu i to bez większych konsekwencji, ale sumienie
powie­działo, co o mnie myśli. Seks? Tu sumienie zagłuszałem,
jak tylko się dało. Wiele razy. Złość? Zło­śliwość?
Gniew? Nie potrafiłbym policzyć. Wulgarne słowa? Bywały miejsca,
gdzie bez nich czło­wiek się nie liczył. Mógłby próbować
się wytłumaczyć, usprawiedliwić, ale... jeśli Głos... jest
Bo­giem...

Podskoczyłem z
przerażenia! Tym razem podskoczyłem. Ktoś mnie dotknął i ze
strachem na­tychmiast otworzyłem oczy.

- Przepraszam.

Tuż przy mnie siedziała
pielęgniarka ze szpitala. Estera. To była tylko Estera. Nie Bóg.
Serce waliło jak oszalałe, ale odetchnąłem z ulgą. Obok mnie
przechodziło wielu ludzi, inni stali i rozma­wiali. Zupełnie
straciłem poczucie czasu. Nie zauważyłem, kiedy spotkanie się
skończyło.

- Nie chciałam
przestraszyć – wyraz jej twarzy zdradzał zmieszanie.

- Nie... nic się nie
stało – jęknąłem bez przekonania.

- Mam wrażenie, że
skądś pana znam... – powiedziała niepewnie.
- Szymon Kamyk –
przedstawiłem się, lecz w jej spojrzeniu widziałem kolejne
pytanie. Nie po­znała mnie!

- Jestem
zmartwychwstańcem z pani oddziału – szybko wyjaśniłem.
Z wrażenia zasłoniła
usta dłonią. Zrobiła to tak, jakby obawiała się na głos
krzyknąć. Oczy miała wielkie i okrągłe. I piękne. Piękne
jak... porządne życie.

- Skąd pan się tu
wziął?! - z trudem wymusiła szept.

- Śledziłem –
szczerze przyznałem. - Od przystanku autobusowego. Tam...
przypadkiem panią zobaczyłem i śledziłem.
- Ale dlaczego?
Od czego zacząć? Nie
wiedziałem. Choć wcześniej próbowałem zaplanować tę rozmowę,
cały scenariusz runął.

- Może... może wyda
się dziwne, co powiem, ale dla mnie samego wszystko, czego doznaję
od chwili wypadku, nie mieści się w głowie. Teraz mam już tylko
dwa wytłumaczenia. Zanim jedno z nich wybiorę jako rzeczywiste,
muszę zadać pytanie.
- Nie wiem, czy będę
potrafiła odpowiedzieć. Może lepiej kogoś zawołam.

- Nie. Na razie nie. Od
kiedy wróciłem do życia i do czasu, kiedy przyszedłem na to
miejsce, spotkałem tylko kilka normalnych osób. Pani i małe
dzieci. Pewnie zaraz pani zapyta, na czym po­lega wasza
normalność? Otóż... macie oczy... Ludzie, których tu widziałem,
także je mają. Proszę mi powiedzieć... kim jesteście?

- Nie bardzo rozumiem...
oczy?
- U wszystkich innych
ludzi widzę martwą pustkę w miejscu oczu. Wasze oczy są żywe...
Siostra Estera zacisnęła
usta, a po jej policzkach spłynęły łzy.

***
- Panie Jezu! -
powiedział mężczyzna, który siedział naprzeciw mnie. - Jeszcze
nigdy o czymś takim nie słyszałem. To niezwykłe!...
- Szokujące –
przyznał drugi.

- Panie Jezu... –
trzeci mężczyzna także nie był w stanie ukryć zdumienia.

- Lekarz stwierdził
zgon – potwierdziła moje słowa Estera. - W całym szpitalu
huczało o przy­padku Szymona. Jeszcze parę minut i pokroiliby
go skalpelem. Nie wiem, czy wtedy by tu był...
Siedzieliśmy w niedużym
pokoju na piętrze ja, trzech mężczyzn, których nazywano starszymi
i Estera. Niemal natychmiast, kiedy zwierzyłem się mojej
pielęgniarce, zaproponowali rozmowę i po przedstawieniu się sobie,
przeszliśmy na ty. Ta bezpośredniość nieco mnie rozluźniła,
choć nadal nie czułem się całkiem swobodnie. Znalazłem się sam
w nieznanym miejscu i zupełnie obcym lu­dziom opowiedziałem
ostatnie kilkanaście dni swojego życia. Niewątpliwie zrobiłem
wrażenie. Nie o to jednak chodziło. Potrzebowałem odpowiedzi. Od
Estery dowiedziałem się, że ludzie, z którymi teraz rozmawiam są
chrześcijanami. Kiedy to usłyszałem, zaśmiałem się. Prawie sto
procent obywateli tego kraju nazywa siebie chrześcijanami. Nie
śmiałem się długo, bo od tamtych odróżnia­ły ich te żywe
oczy. To mogłem stwierdzić sam i bez żadnych wątpliwości.
Istniała zatem jakaś obiektywna przyczyna tego stanu rzeczy.
Musiałem zadać konkretne pytanie.
- Większość ludzi, z
jakimi się spotykam, twierdzi, że są chrześcijanami. Co waszą
religię różni od tamtych?
- Prawdziwe
chrześcijaństwo nie jest religią – powiedział jeden z mężczyzn.
Nie zapamiętałem jego imienia, ale nie to było istotne. Miał
około pięćdziesiątki, ciemne, kręcone włosy i sympatycz­ne,
szczere spojrzenie. Sprawiał wrażenie obytego intelektualisty.

- Wszystko, co jest
związane z jakimkolwiek bogiem, jest religią – powiedziałem bez
namysłu.

- Religie, to ludzkie
próby zadowolenia Boga. Chrześcijaństwo nie jest oparte na
wysiłkach czło­wieka, ale na doświadczaniu Chrystusa jako
Życie i to nas właśnie odróżnia. Każdy z nas uwierzył, przyjął
Jezusa jako Zbawiciela i uznał jako Pana. Dzięki wierze Bóg
zrodził nas z Ducha i ożywił.

- Z tego, co
powiedziałeś, wynika, że zostało ci dane to oglądać – wtrącił
drugi i poprawił zjeż­dżające z nosa okulary. - Widzisz
różnicę między martwymi i żywymi. I to właśnie jest niezwykłe.

Z trudem przełknąłem
ślinę. Usłyszałem coś, co podejrzewałem. Czarna czeluść,
pustka, nicość jednoznacznie kojarzyła się ze śmiercią. Ludzie
z normalnymi oczami byli dla mnie żywi. Estera i lekarz. Nie było
wątpliwości, że od pierwszych chwil po przebudzeniu w szpitalu
pielęgniarka koja­rzyła mi się z życiem, a lekarz?... Był
jak upiór. Potem upiory spotykałem na każdym kroku. Nawet moja
Natalia! A co ze mną? Do tej pory nie miałem odwagi spojrzeć w
swoje własne oczy, by sprawdzić, czy je mam. Może moja fizyczna
śmierć nie była najgorszą rzeczą, jaka mi się przyda­rzyła?

- A wy... - zacząłem
niepewnie – czy widzicie... moje oczy?

- Widzimy –
odpowiedział trzeci z mężczyzn. Ten miał na imię Jakub.
Zapamiętałem. Mówił charakterystycznym, chrapliwym głosem. -
Widzimy, ale nie oznacza to, że jesteś w porządku. Twoja zdolność
jest czymś wyjątkowym i podejrzewam, że może niebawem ustać.

- Dlaczego? - spytałem
szybko, bo takiego zdania się nie spodziewałem.

- Otrzymałeś coś
wyjątkowego: drugą szansę. Kiedy tylko zdecydujesz, co z nią
zrobić, taki dar może zniknąć. Bóg nigdy niczego nie robi dla
zabawy. To nie jest jakaś gra, ale walka o życie. W tym przypadku o
twoje własne.

- Więc sądzicie, że
Głos, który słyszałem, to Bóg?

- Nie mamy wątpliwości
– powiedział Piotr. Przypomniało mi się, jak ten pierwszy ma na
imię: Piotr, zupełnie jak jeden z apostołów.

Pytanie, czy ja mam
prawo mieć wątpliwości, było coraz mniej na miejscu. Piotr, Jakub
i ten trzeci ich nie mieli. Co powinienem zrobić? Stać się jednym
z nich? Nie będzie to żałośnie śmiesz­ne? Szymon-sekciarz!
Tak będą o mnie mówić i przede mną uciekać. Większość życia
unikałem re­ligianctwa i wszelkich przejawów dewocji.
Powiedzieli, że chrześcijaństwo to nie religia. Więc co? Do tej
pory znałem chrześcijaństwo jako religię pełną obrzędów,
świąt, bogatych świątyń i wszech­obecnego klerykalizmu.
Inne, pomniejsze wyznania traktowane były jako niebezpieczne sekty,
któ­re należało trzymać na dystans. Na dodatek w całym tym
pomieszaniu panował totalny bałagan. Ka­tolicy kłócili się z
protestantami i prawosławnymi, a jednocześnie mówili o tolerancji
i ekumenii. Wszyscy twierdzili, że mają rację i są jedynym
prawdziwym kościołem.

- A wy... jak się nazywacie? – palnąłem, zupełnie jakbym chciał zaatakować, choć takiego za­miaru wcale nie miałem.

Na twarzy Piotra pojawił się delikatny uśmiech.

- Większość ludzi to interesuje – stwierdził niespeszony moim zachowaniem. - Na samym po­czątku, kiedy apostołowie zwiastowali ewangelię, powstawały kościoły w miastach. Były więc ko­ścioły w Jerozolimie, Koryncie, Rzymie. My jesteśmy kościołem w naszym mieście. Nie mamy żadnej specjalnej nazwy. Oczywiste jest, że kościół to nie budynek, ale ludzie, którzy oddali swoje życie Jezusowi i narodzili się z Boga na nowo. Takich ludzi spotkałeś kilka minut temu. Przychodzą tu też tacy, którzy jeszcze nie należą do Boga. Być może kogoś takiego także widziałeś.

...






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1