17 czerwca 2011
Zawszona kupa gówna
- Czternaście pięćdziesiąt. – wyrok spadł na niewinną głowę. Kciukogłowa kobieta w średnim wieku, przyobleczona w płowy fartuch z krwawnikowym podszyciem zmierzyła wzrokiem swoją klientkę. Wydawać by się mogło, że jej wątła postura z sekundy na sekundę zmarniała jeszcze bardziej, każdy nerw na myśl o nieuchronnej zapłacie napinał się niemiłosiernie.
- Nie… mam… - wydukała rozedrganymi ustami, starając się zaakcentować tragizm swojej sytuacji. Jakimże bezlitosnym łotrem trzeba być, by nie ugiąć się pod naporem takiej beznadziei ! Pedantycznie wybielone ściany kwadratowego budynku apteki nigdy nie widziały takiej bezdusznej dekadencji ! Cóż się musiało stać, by taka znieczulica zajęła poczesne miejsce w ludzkim wachlarzu społecznych zachowań !
Różaniec w rękach klientki zatoczył kilka tajemniczych kółek. Palce delikatnie przesuwały się po wiśniowych koralikach. Każdy zakończony cykl znaczył dźwięk wyszeptanego „Zdrowaś”.
Farmaceutka łypnęła okiem w kierunku podłogi, jej wzrok natrafił na maltretowany artefakt. Skłoniwszy głowę w pobliże ucha biednej kobiety szepnęła:
- Ile pani ma ?
Ż e b r a c z k a sięgnęła dłonią do prawej kieszeni jedwabnych spodni. Nie mogąc niczego wydobyć, zanurzyła palce w przytroczonej do paska torebki marki Lacoste. Wierciła i wierciła…
Kość pokryta skóra wyszła z czeluści pusta, uboga piętnem biedy swojej właścicielki.
- Proszę… - jęknęła błagalnie, po czym złączyła dłonie obu rąk, pozwalając im zawisnąć w pozycji pionowej. Oczy sprzedawczyni wyraźnie miękły, dawno niewidziana łza powoli torowała sobie drogę poprzez mur profesjonalnej obojętności. Nie na marne.
Trzy fiolki tabletek pseudoefedryny przejechały przez ladę i wylądowały w mateczniku dłoni biedaczki. Szybkie, niedbałe „Dziękuję” przebiło się przez zgiełk panujący w aptece, gdy obdarowana kobieta pokonywała mosiężne drzwi.
Przed budynkiem dostrzegła żebrzącego na ulicy mężczyznę. Lepiące się do ciała łachmany, których brud odstraszał nawet okoliczne psy. Obfity, kudłaty zarost, który zapomniał o golarce, co tam !, o brzytwie. Kości wyzierające przez niechlujnie naciągniętą skórę.
I ta zawszona kupa gówna ważyła się j ą poprosić o pomoc.
- Spierdalaj na miłość boską ! – wyrok spadł na niewinną głowę.
Oczy umierającego powiodły za pospiesznie odchodzącą dewotką.
Tak rodzą się fałszywi samarytanie.
Biada czytelnikom Biblii, Tory, traktatów filozoficznych i książek kucharskich, usilnie szukających ideałów wśród żyjących ludzi, omylnych trybików w maszynie Wszechświata.