14 sierpnia 2012
sluzabny
70x100 marker, kredka, pastel, papier..................... Wyszliśmy z kościoła, a w zasadzie wyszli wszyscy oprócz mnie i ojca. W ogóle tam nie weszliśmy. Ja, bo nie lubię kościołów. On, nie wiem, może nie lubi ślubów swych synów. A najpewniej to po prostu chciał być przy mnie. Nie czułem się najlepiej gdy staliśmy na tym parkingu. Coś nie grało. Miałem pojechać po piwo małym, pokracznym samochodzikiem. Ktoś zapomniał, zostawił w domu. Pomyślałem jednak, że wezmę golfa, bo więcej naładuję, ale zapomniałem gdzie zaparkowałem. Spytałem B, lecz ona warknęła na mnie bym trzymał fason. Zapytałem więc brata czy będzie browar, a gdy odpowiedział, że raczej tak, postanowiłem nie jechać. Spojrzałem w stronę domu weselnego oddalonego od kościoła o jakieś pięćset metrów. Goście byli już w połowie drogi. Szli na nogach weseląc się i podskakując z radości. Chyba nawet coś podśpiewywali. Nie miałem ochoty iść z buta, lecz ruszyłem. Nagle poczułem, że muszę ich dogonić. Przyspieszyłem więc. Gdy się do nich zbliżyłem pomyślałem o ryżu, grosikach na szczęście i innych pierdołach. Miałem serpentyny, a w zasadzie coś w tym rodzaju. Dwie rolki papieru toaletowego. Rzuciłem w powietrze jedną po drugiej, na znak radości czy „niech im się wiedzie”. Biegłem dalej. Postanowiłem być pierwszy w tym budynku, by zająć najlepsze miejsce. Wyprzedziłem wszystkich i zasapany wpadłem przez próg do przedsionka. „Gdzie ta impreza?” – zapytałem jakiegoś w białym ze ścierką, a on wskazał mi schody. Zacząłem się wdrapywać. Nie wiem dlaczego tak się spieszyłem, lecz wiedziałem, że muszę być tam przed nimi. Na piętrze zobaczyłem wejście. Zajrzałem, lecz stał tam kwadratowy stolik, krzesło i nakrycie dla jednej osoby. Choć wystrojona, to ze względu na swą wątłą pojemność, nie mogła to być sala weselna. Stwierdziłem, że tu nie tu i biegłem dalej, wciąż w górę coraz szybciej. Nie było jednak żadnych drzwi, żadnych pięter, a jedynie schody kręcące się wokół czarodziejskiej fasoli. Ściany zbliżały się do siebie, a okrągłe schody były coraz ciaśniejsze. Z zewnątrz ta konstrukcja musiała wyglądać jak biała rzodkiew. W końcu dotarłem na szczyt. Schody po prostu skończyły się w ciasnym, jasnym miejscu. Było tam niewielkie okno przez które widziałem dachy innych budynków. Odniosłem wrażenie, że dobiegłem do samego nieba, a w rzeczywistości byłem na wysokości innych budynków. Nagle pojawiło się dwóch mężczyzn. W zasadzie to nie wiem czy wbiegli tam zaraz za mną, czy już tam na mnie czekali. Jednego rozpoznałem. To był K. Zaczęliśmy bujać się na boki co sprawiło, że wieża się rozhuśtała. Rozśmieszyła nas cała ta konstrukcja i fachowość inżyniera, który ją zaprojektował lub wybudował. Skupiliśmy się na tym jak wzmocnić jej stabilność dodając jakieś podpory i odciągi. Myślałem nawet, że można by połączyć ją wspornikami z sąsiadującymi dachami budynków. Ominęliśmy fakt braku sensu istnienia tego fallicznego budynku. To jedynie schody prowadzące do ciasnego miejsca z niewielkim oknem.