13 marca 2012
xx
Był siarczysty mróz; taki, który
szczypie w policzki i nos. Niebo było przejrzyste i czyste. Słońce już zaczęło
zachodzić a razem z zachodem przybierało barwy pomarańczy i fuksji. Wtedy
usiadła koło mnie dziewczyna. Tak usiadła, jakby nie wiedziała, że chcę zostać
sama. Bezczelnie, bez pytania, usiadła i zaczęła patrzeć. I tak patrzyła jak
mucha, która siedzi sobie przed Tobą, na kawałku ulubionego ciastka i tak
patrzy namolnie i czeka aż ją wygonisz. Ja strasznie chciałam ją wygonić,
wyganiałam ją z resztą całą sobą, całym ciałem, krzyczałam jak głupia, wzrokiem
ją omiotłam i wymieść tym wzrokiem ją chciałam… a ona nic… dalej siedzi. I
patrzy. Teraz nawet oczy zrobiły jej się musze. Czekałam tylko kiedy musze
skrzydła wyrosną. „Kochasz kogoś?” zapytała, ale nawet ust przy tym nie
otworzyła. „No kochasz? Odpowiedz czy kochasz.” Znowu nie otworzyła ust. Ja za
to swoje otworzyłam dość szeroko bo wierzyć mi się nie chciało, że mówi do mnie
w mojej głowie. W końcu zamknęłam swoją rozdziawioną gębę i otworzyć już się
nie chciała. Wiedziałam, że czeka na odpowiedź i wiedziałam, że nie przestała
patrzeć muszymi oczami. Usłyszałam jak pęka jej skóra na plecach, to musze
skrzydła chciały się przebić na powierzchnię i ujrzeć pomarańczowe słońce.
„Nie. Nie kocham.”
Odpowiedziałam… i zerwałam się na równe nogi bo w myślach odpowiedziałam, ust
nie otwierając ale wiedziałam, że ona usłyszała mnie. Jak?? Słyszałam co raz
wyraźniej rozrywającą się skórę. Pomyślałam, że wytrzymam jeszcze chwilę bo ona
i tak już za moment odleci na swoich przezroczystych skrzydłach a potem ja
usiądę tam gdzie wcześniej i stwierdzę całkiem trzeźwo że to moja wyobraźnia,
że nic się nie stało. „Wiem, że kochasz. Znalazłaś już swoje Słońce, nazwałaś
powietrze, którym oddychasz. W sercu odkryłaś małą, ledwo co kiełkującą myśl,
jedno uczucie, którego nazwać nie potrafisz. Szczelnie je zawinęłaś we wszystko
co się dało, w lęk, strach, odrzucenie, nawet w swój ukochany egoizm. Nie
chcesz kochać, prawda? Ale kochasz…” Patrzyła tak na mnie muszymi oczyma, łzy
miała w nich, ale to moje łzy ciekły jak oszalałe mimo, że płakać nie chciałam,
mimo, że nie płakałam wcale.
I odleciała…
Nie miała przezroczystych skrzydeł
owada poprzecinanych pajęczyną drobnych żyłek przezroczystych. Zamiast nich
miała przyczepione skrzydła, łabędzie, wyrosłe, prawdziwe. Jej musze oczy stały
się piękne, bez przerażenia i już bez tych łez… Była Aniołem…
... A odlatując pozostawiła
pustkę i zaschnięte łzy. Skąd o tym wiedziała? Skąd wiedziała, o rzeczach, o
których ja nawet boję się pomyśleć. Musze oczy przejrzały mnie na wylot, a może
oczy łabędzie to były? Jak bardzo oczy te różnią się od siebie?
Nie, tak być
przecież nie mogło, zostało tylko wspomnienie. Jej wcale nie było, prawda?
Znowu usiadłam,
znowu na ławce. Słońce zaszło już prawie całkiem, teraz mieniło się w fiolecie,
a wkoło jakby zielona poświata biła. Ta zieleń nie pasowała do reszty. Ale ja
przecież chciałam być sama, w końcu byłam sama. Nie było jej, byłam tylko ja i
mogłam już oddać się swoim myślom. Co to za myśli w mojej głowie, czarno –
białe, kolorowe, jak tęcza wesołe i jak noc smutne, tak szybko galopem
przebiegały, że nie potrafiłam nawet ich zrozumieć.
Noc… już zapadła. A razem z nią zadra pozostawiona przez musze
oczy i musze słowa. Za głęboka, żeby móc ją zignorować, żeby przestała boleć.
Jego palce, wolno, tak wolno, zbyt wolno, wędrowały po mojej szyi.
Z lekkością, można by rzec nie wiadomo kiedy dotarły do czubka brody.
Bezwiednie skręciły i kierowały się niżej, znowu szyja, niżej… Pachniał papierosami
i tanimi perfumami, pachniał jak poranek, pachniał moim Słońcem… Jego palce
były zimne, i gorące! Mnie było zimno, i gorąco! Poczułam jego oddech …
słodkawy oddech świeżości.
„Nie kochasz. Nie
kochasz, prawda?” Znowu ten głos w głowie! Wiedziałam, że usta zamknięte ma w
stalowym uścisku, wiedziałam, że znajduje się w myślach moich .„Nie kochasz?
Powiedz, że nie!”. Znowu pomyślałam, że to sen, że omamy jakieś, że jego dotyk,
nie może być przecież prawdziwy. Tak się nie dzieje, Świat nie jest tak
ułożony, musze Anioły nie istnieją a wyimaginowane palce nie suną po szyi.
„Kocham”
odpowiedziałam myślami. Choć już wiedziałam, że to śmieszne, błazenada.
Chciałam skończyć tę bezowocną rozmowę, chciałam, żeby jego dotyk trwał
wiecznie, mimo, że taki nieprawdziwy.
„Nie. Nie kochasz.
Mimo, że mój dotyk krótki i chwilowy, chcesz, żeby trwał wiecznie, wciąż i
wciąż na nowo. Zakuta jesteś w lęk, strach i odrzucenie. Tak bardzo się boisz,
że nie pozwalasz sobie na kochanie go, prawda? Przecież oboje wiemy, że kochasz
mnie bardziej, że to ja będę Twoim kochankiem. ”
Anielo-musza zadra w
serce odciskając wielkie piętno, ustąpiła miejsca nowej zadrze. Tej, której
wspomnieniem był dotyk i … tylko dotyk. Bez miłości, i bez kochania.
Otworzyłam czy.
Och jak zimno, rzeczywiście mróz
przyszczypał policzki i nos. Siedziałam na ławce, tam gdzie siedziałam przed
chwilą z muszym-Aniołem. Chyba musiałam na chwilę zasnąć. Zamiast zaschniętych,
słonych łez, pozostał tylko zamach papierosów i tanich perfum. Koło mnie nie
było nikogo. Tylko w myślach usłyszałam: „Jestem Aniołem. Czarnym Aniołem”. Nie
bałam się go… chociaż wiem, że powinnam…